Amazonia daje klapsa
Za zgodą wodza zamieszkaliśmy w indiańskiej wiosce. Szybko potwierdziło się, że należymy do zupełnie innych światów.
Boisko do piłki nożnej w samym środku wioski, telefony komórkowe bez zasięgu służące do odtwarzania muzyki i stacja radiowa będąca tutaj medium plotkarskim. I gdzie jest ta cała dzicz, której chcieliśmy posmakować? Otóż dzicz dopiero przed nami.
Znad zupy drobiowej przyglądamy się naszym gospodarzom w wiosce Estiron, nad rzeką Chobayacku – Indianom Matsés zamieszkującym pogranicze Peru i Brazylii. Z dziczy na początek daje się we znaki klimat – pocimy się jak myszy. Zaraz potem pojawiają się problemy żołądkowe, na które lepiej niż syropy na niestrawność, przywiezione z cywilizowanej apteki, pomagają kompresy z roślin (liście moczy się w wodzie, kruszy, a następnie okłada brzuch i zawija bandażem). Jest też nënë – kolejne panaceum na niestrawność. To nic innego jak tytoń (choć celnicy na lotnisku nie chcieli w to uwierzyć). Nënë wdmuchuje się przez rurkę do nosa albo wsypuje w kieszonkę międzyzębową. W tym drugim przypadku po kilku sekundach pojawia się efekt wypalenia kilku papierosów naraz – zawroty głowy, rozluźnienie mięśni oraz w cięższych przypadkach, takich jak mój, wymioty.
Żabia zemsta
Jeśli chodzi o wymioty, to Matsés są ich wielkimi fanami. W celu ich wywołania aplikują rośliny lecznicze oraz sapo – wydzielinę skóry toksycznych płazów zwanych chwytnicami, które wyglądają jak żaby. No dobrze, Indianie stosują sapo może niezupełnie w celu wywołania torsji – wedle ich wierzeń substancja ta oczyszcza, wspomaga koncentrację, dodaje sił. Korzysta się z niej przed polowaniem, jest środkiem dyscyplinującym leniwe kobiety i dzieci, bo sprawia, że pracowitość niczym łaska spływa na delikwenta. Zanim sapo zostanie użyte, poddaje się je „obróbce czasowej”, by straciło na mocy. Wolę nie myśleć, jaką moc ma świeżo zebrana wydzielina, bo taka odstana powoduje niemały wstrząs.
Przekonujemy się o tym pewnego upalnego poranka. Aplikacja sapo to nie żadna wielka ceremonia, zamiast szamana jest nasz sąsiad Cesar. Za pomocą tlącego się patyczka wypala, najpierw Krzyśkowi, później mi, kropki na ramieniu. Następnie paznokciem zdrapuje zwęgloną skórę i nakłada żabi śluz pobudzony do działania jego indiańską śliną. Na efekty nie trzeba długo czekać – po kilkunastu sekundach odnoszę wrażenie, że cała krew zgromadziła się w mojej głowie i pulsuje do granic bólu, serce przepompowuje ją jak oszalałe i generalnie są to chyba moje ostatnie chwile na tym padole. Prawdziwa jazda zaczyna się na krzesełkach ustawionych pod drzewem, na których zasiadamy i gdzie nadchodzą niepohamowane torsje. Pozbywamy się śniadania oraz (niewiele brakuje) wszystkich wnętrzności. Autochtoni mają z nas niezły ubaw, zwłaszcza gdy z latryny wynurza się Krzyś z twarzą opuchniętą do tego stopnia, że wygląda jak pomnożona przez trzy. Mej urodzie sapo raczej służy, bo moje usta stają się tak pełne, że pozazdrościłaby ich nawet Angelina Jolie. Po „żabiej zemście” opadamy wyczerpani i po drzemce rzeczywiście czujemy się lepiej. Nie udaje nam się wprawdzie zapolować z sukcesem na dużego zwierza, ale za to – w przeciwieństwie do kilku turystów, którym niedoświadczeni przewodnicy zaaplikowali tę używkę w Brazylii – zdołaliśmy przeżyć.
Wątróbka na kolację
W puszczy nie czujemy się dobrze. Jak przystało na przykładną kobietę, własność mojego macho, piorę w rzece strzępy naszych przepoconych ubrań. Ukrywamy się w pomieszczeniu kuchennym i bujamy nieprzerwanie w wygodnych hamakach. Ale ile można się tak bujać o głodzie, nudzić się i marzyć o czymś do jedzenia innym niż pozbawiona smaku juka albo zielony platan. No chyba że jest święto i serwują niedogotowaną kapibarę lub rosół z pukakungi – ptaka, który nie lubi obcych i ściga nas nawet wtedy, gdy udajemy się za potrzebą. Kiedy tylko nadarza się okazja lekkiego trekkingu przez dziewiczy las, z radością pakujemy plecaki i ruszamy na spotkanie dziczy.
Ostre podejście pod górę już na początku wyciska z nas resztkę wody. Po kwadransie kończą się siły. Nasz przewodnik Lucho poi nas co prawda wodą z lian, ale jest to towar bardzo reglamentowany. Walczymy o każdy krok, podczas gdy Lucho idzie lekko, boso i cicho jak kot, torując drogę maczetą, a w drugiej dzierżąc strzelbę. Na zmęczonego w każdym razie nie wygląda. Energią tryska również brzemienna Delicja z rodziną, którą spotykamy po drodze. Zatrzymujemy się na ścieżce i natychmiast zostajemy zaatakowani przez chmary owadów oraz... poczęstowani pyszną zupą rybną. Podstawowym jej składnikiem jest woda, a ryby są podane oczywiście po indiańsku, czyli z wszystkim, co im natura do środka włożyła. Ale w tym momencie nie zamieniłabym jej na nic innego.
Posileni ruszamy dalej, z trudem łapiąc równowagę, podczas gdy, przypomnijmy, ciężarna Delicja obładowana młodszym potomstwem i garnkami nie ma żadnych problemów z przeprawianiem się przez prowizoryczne kładki. My wleczemy się po europejsku, ciągnąc opuchnięte kulasy. Ale jak wielka jest nasza radość, gdy cztery godziny później niż reszta docieramy do ayuschacku. To tradycyjny obóz indiański, z którego wyrusza się na polowania i gdzie żyje się tak jak jeszcze 20 lat temu, czyli w jednym wielkim domu zwanym maloką. Maloka mogła pomieścić do 100 osób, poszczególne rodziny były oddzielone parawanami uplecionymi z liści palmowych.
Nasza maloka jest malutka, może na 20 osób. Dzieci dziczeją z zachwytu. Biegają wte i wewte, ale z godziny na godzinę oswajają się z nami. Później wraca z polowania Lucho. Nazywamy go maestro de todo, bo naprawdę wszystko potrafi. Niesie trzy dorodne małpy, jego twarz promienieje radością. Kobiety szybko organizują się w kółko patroszące – opalają futro i wyrzucają wnętrzności do rzeki (piranie już czekają, a musimy się w tej rzece umyć). Na kolację dostajemy żylastą małpią wątróbkę. Cudowna odmiana. Resztę mięsa otrzymają ci, co pomagali ścinać drzewa pod nowe pole myśliwego.
Wieczorem, gdy układy trawienne trudzą się obróbką pożywienia, rozlegają się ze wszystkich stron radosne cypisy, czyli po naszemu bąki, które bez względu na różnice kulturowe wywołują zgodne salwy śmiechu.
Polowanie na kajmana
Wakacje w „ośrodku wczasowym Estiron” dobiegają końca. Przed powrotem odwiedzamy jeszcze wioskę Cashispe. Tam poznajemy Chacko, Peruwiańczyka wżenionego w plemię. Pokazuje nam dwumetrowe skóry kajmanów i odradza kąpiel po zmroku, gdyż gady te często podchodzą do brzegów. Opowiada nam o pożartej przez nie staruszce. Proponuje również udział w polowaniu. Oczywiście zgadzamy się bez zastanowienia, cóż mamy do stracenia? Okazuje się, że bardzo dużo.
Gdy rzekę Yakeranę oświetla tylko blask księżyca, ruszamy na łowy. Dopiero po jakimś czasie pojawia się para błyszczących oczu. Krzysiek dzierży w dłoniach narzędzie do zabijania, Chacko koncentruje się na wiosłowaniu. Niestety w ferworze polowania żadne z nas nie widzi wystających z wody drzew. Niewielka indiańska piroga przechyla się i nabiera wody. Kilkanaście sekund później lądujemy w rzece, usiłując trzymać się pni i jednocześnie łodzi, która wraz z ciężkim silnikiem znika pod powierzchnią. Chacko wmawia nam, że tu pływają tylko małe sztuki. Kiedy udaje się wreszcie unieść łódkę, Krzyś traci równowagę. Porywa go bystry nurt i znosi na wystające z wody korzenie – do których w każdej chwili może podpłynąć krokodyl. Razem z Chacko gorączkowo wiosłujemy cudem ocaloną maczetą. Gdy już siedzimy bezpieczni w domu, nasz towarzysz niedoli opowiada, że gdy podczas poprzedniego polowania wywróciła się piroga, jedna z osób wpadła w panikę i została pożarta przez kajmana.
Boso przez puszczę
Następnego dnia puszcza znowu pokazuje pazur. O świcie razem z mieszkańcami wioski wybieramy się na ryby. Polowanie ma się odbywać przy użyciu huaca, który sprawia, że ryby zachowują się jak pijane i łatwo je złapać. Idziemy ubrani niczym niedzielni turyści, bo kaloszki przehandlowaliśmy za suweniry. Kiecka nie chroni mnie przed ukąszeniami owadów (spodnie są mokre po przygodnie z kajmanem). Sandały zapadają się w podłoże. Podążamy wąską ścieżką, spokojni, że w grupie tylu doświadczonych Indian nic nie może się złego wydarzyć. Aż tu na końcu pochodu ktoś nagle krzyczy. Wąż! Dopiero ostatnia osoba zauważyła czającego się pod liśćmi jadowitego gada. To cud, że nikogo nie zaatakował!
Gdy wracamy do wioski, mam już wysoką gorączkę, biegunkę i dreszcze. Chcę z powrotem do mojego świata. Dość mam już klapsów, które na koniec daje dżungla, podkreślając, że nasze miejsce jest jednak gdzieś indziej. Jeszcze tego samego dnia płyniemy pirogą peke-peke do bazy wojskowej Colonia Angamos, by nazajutrz wrócić samolotem do Iquitos.
INFO
Powierzchnia: ponad 1,285 mln km2.
Język: hiszpański, keczua.
Ludność: ponad 29 mln.
Religia: głównie katolicy (ponad 81 proc.), protestanci.
Waluta: nowy sol peruwiański (PEN), 1 USD = ok. 2,75 sola.
CZAS: 15 DNI
KOSZT: OK. 5,5 TYS. ZŁ/OS. (SAMA WYPRAWA DO PUSZCZY)
Pora deszczowa trwa od końca marca do czerwca. Później następuje mniej deszczowa, czyli tzw. pora sucha, i wtedy najlepiej wybrać się do Puszczy Amazońskiej.
Na pobyt turystyczny do 90 dni nie jest wymagana.
Lot z któregoś z miast Europy Zachodniej – bilet w obie strony kosztuje ok. 4,4 tys. zł.
Najlepiej podróżować autobusami. Wyższy standard to wyższa cena, ale przede wszystkim większe bezpieczeństwo. Godny polecenia jest przewoźnik Cruz del Sur. Wersja niski budżet – podróżowanie camionetą, czyli pikapem, albo na pace ciężarówki. Za lot z Iquitos do Angamos wojskowym samolotem zapłaciliśmy 130 dol.
W Iquitos wersja budżetowa to hostel Sol y Luna (10 soli/os.) z atrakcją w postaci dyskoteki na dole. Inne opcje: La Casona Hostal od 15 dol. (brak klimatyzacji i okien, za to czysto), Apart Hotel 53 dol.
W Iquitos na ulicy można zjeść np. ryż z kurczakiem, grillowaną rybę (po 3 sole). Z lokalnych specjałów warto polecić tamal – ryż z mięsem w liściach palmy. Kurczak z frytkami, ryżem lub platanami w pollerii (kurczakowni) ok. 8–10 soli. W lepszych lokalach ceny dochodzą do 40 soli. Świeży kokos do picia 1–2 sole, butelka wody (1,5 l) 1,30 dol.
NIEPEŁNOSPRAWNI
Nie jest to wymarzony kraj dla niepełnosprawnych. Niektóre muzea mają podjazdy, ale do wielu atrakcji trzeba się wdrapywać.
Koszt wyprawy do puszczy zależy od długości jej trwania, atrakcji, wyżywienia. Korzystaliśmy z pomocy agencji Amazon Explorer, żywiliśmy się tym samym co Indianie. Przykładowe ceny: rezerwat Pacaya Samiria (dla początkujących) – 5 dni, 470 dol./os., odkrywanie Ampiyacu (średnia trudność) – 10 dni, 920 dol./os., wyprawa do plemienia Matsés (trudna) – 15 dni, 1800 dol./os. Im większa grupa, tym niższe ceny.
Zalecane szczepienia przeciw żółtej gorączce, durowi brzusznemu, tężcowi, żółtaczce typu A i B. Konieczna profilaktyka przeciwmalaryczna.