Amsterdam: Rowerem i kanałem
Nigdzie indziej w Europie nie poczujesz się tak wolny, jak tu.
1. dzień
Marilyn Monroe z unoszącą się na zawołanie (po naciśnięciu guzika) sukienką, toalety ozdobione malowanymi waginami, sprośne sztychy i księgi, podobnej proweniencji rzeźby z kamienia i brązu, futurystyczne obrazy seksu w kosmosie... Wszystko eleganckie, w dobrym stylu. Takie rzeczy to tylko w Amsterdamie, myślę sobie. A konkretnie w tutejszym Muzeum Seksu przy Damrak 18. Można to sobie obejrzeć za 4 euro i zaraz potem przejść się w stronę muzeum prezerwatyw, haszyszu i marihuany, piwa oraz kilkunastu innych, równie ekscentrycznych przybytków z branży kulturalnej.
Na razie sobie odpuszczam. Wsiadam na zdezelowany rower i w tłumie innych rowerzystów ruszam w trasę. Obok mnie wypasione kolarki, tandemy, bicykle z bagażnikami i przyczepami, przede wszystkim jednak te podobne mojemu: rowery proste, mocno już przechodzone. Kilkudziesięciu kolarzy rytmicznie pedałujących w wielobarwnym peletonie. Taka nieustająca masa krytyczna. Wygląda jak jakaś zorganizowana wycieczka rowerowa, a to przecież codzienny obrazek w tym mieście. Bo tu na dwóch kółkach jeździ niemal każdy, niezależnie od wieku, kondycji czy pogody. Zdarzają się nawet prawdziwe rowerowe korki! I, co warto podkreślić, w centrum Amsterdamu rowerzysta jest królem. Nie podskoczy mu żaden kierowca samochodu, który ma tu dokładnie takie same prawa i obowiązki. Uważni powinni być też piesi wchodzący nieopatrznie na ścieżkę dla dwukołowców. Tu jeździ się naprawdę szybko i bez tolerancji dla tych, którzy ścieżek nie zauważają czy też nie chcą zauważyć.
Czas na lunch, najlepiej ultrazdrowy. Jadę na północ, na urokliwy bazar Noordermarkt w dzielnicy Jordaan. To najmodniejszy obecnie w Holandii targ zdrowej, ekologicznej żywności. Kameralne miejsce z niespotykanym klimatem. Wszystko zaczęło się w 1987 r., kiedy to właściciel kawiarni Winkel, Adri Vallentin, co sobotę rano zaczął wystawiać przed knajpą kilka straganów z pozbawionym chemicznych dodatków wiejskim jedzeniem. Dość szybko idea zyskała popularność, a klienci zaczęli tu zjeżdżać nie tylko z Amsterdamu, ale też z odległych miejsc w całej Holandii. W tej chwili można tutaj nie tylko świetnie zjeść i zrobić zakupy spożywcze, ale też fajnie spędzić czas przy kawie i muzyce nad malowniczym kanałem, spotkać znajomych, wymienić się książkami czy płytami.
Wracam do centrum. Parkuję tuż obok dworca głównego, na trzecim piętrze ogromnego, czteropoziomowego (!) parkingu dla rowerów. Rozmiarami przypomina to samochodowy parking warszawskiej Galerii Mokotów, dajmy na to. Z tym zastrzeżeniem, że rower zajmuje jednak dużo mniej miejsca niż auto. Jestem pod wrażeniem i już zaczynam się martwić, jak ja odnajdę swoją odrapaną holenderkę w tym ogromnym składzie.
Zaczyna się ściemniać. W De Wallen, a więc dzielnicy czerwonych latarni, robi się coraz gwarniej. W wąskich ulicach tłumy zadziwionych turystów. Obok nich Holendrzy na lekkim rauszu i ciemnoskórzy rastamani z Surinamu oferujący „coś do palenia”, bujający się w rytm muzyki z iPodów. Mijam puby i coffee shopy, pornograficzne kina i teatry, peep-showy i wyuzdane fotooptikony. Sex shopy wreszcie, sprzedające najbardziej wymyślne zestawy erotycznych zabawek i przyborów. W całkiem sporym sklepie na rogu – jedynie prezerwatywy, za to w kilkuset bodaj odmianach. W innym – dmuchane lale. Dalej – pejcze, zestawy pończoch, kabaretek i tysiące najdziwniejszych afrodyzjaków.
Migające neony mniej lub bardziej rozpustnych lokali rozrywkowych kontrastują tu z karmazynowym światłem żarówek w licznych burdelach. Za szybami prężą się lekko (i bardziej) rozebrane, za to żywe już lale wszelkich nacji, rozmiarów i kolorów skóry. Kuszą odsłoniętym biustem, uśmiechem, wyzywającym makijażem.
Wbrew temu, co można by sądzić, ten obyczaj ma tu, w portowym Amsterdamie, naprawdę długą tradycję. Już z XIV w. pochodzą wzmianki dotyczące „skąpo odzianych dziewcząt w oknach wystawowych” dzielnicy, którą wówczas zwano De Walleties („małe mury”). Niechęć do używania zasłon czy firanek w oknach jest zresztą cechą wszystkich Holendrów i wiąże się nierozerwalnie z historią ich morskich podbojów. Marynarze, którzy ruszali na wielomiesięczne wyprawy, w ten sposób chronili żony (a raczej siebie) przed niewiernością. Kiedy nie było firanek, do środka izby mógł zajrzeć każdy sąsiad. Gdy słomiana wdowa próbowała się od zewnętrznego świata odizolować zasłonką, rodziły się niepotrzebne podejrzenia i plotki. Tego wszystkiego można dowiedzieć się na przykład od jednej z byłych prostytutek, które dorabiają sobie do emerytury, oprowadzając turystów po dzielnicy rozpusty (ceny: od 20 euro za wieczór).
Nie daję się namówić dość nachalnym naganiaczom na erotyczny show. Omijam też sympatyczne panie w negliżu. Siadam w legendarnym coffee shopie The Bulldog przy Oudezijs Voorburgwal. Urzeka już herb lokalu: szczerzący się pies, i stała ekspozycja: ponadmetrowej wielkości ziele z kartonu. A w środku surowe drewniane ławy, miła obsługa i zero alkoholu. Jedynie kawa, herbata i... skręt z marihuany. Tak to działa w tym mieście. Albo pijesz, albo palisz, wybór należy do ciebie.
2. dzień
Po gorączce amsterdamskiej sobotniej nocy śpię do dziesiątej. A potem oddaję pożyczony rower i za 24 euro kupuję całodniowy karnet na wodny tramwaj. Trzy linie, przystanki w najciekawszych turystycznie miejscach. Pod względem liczby kanałów z Amsterdamem równać się może tylko Wenecja. I naprawdę warto z nich korzystać.
Z wody jeszcze lepiej widać rewelacyjną tutejszą architekturę. Te wszystkie kamienice z charakterystycznymi hakami do wciągania mebli (inaczej się nie da, klatki schodowe są tu tak wąskie, że ledwie mieszczą się w nich ludzie), pełne rowerów place, kawiarnie z kameralnymi ogródkami, okupowane od rana przez ludzi w każdym wieku. No i rzecz jasna barki mieszkalne. Jest ich tu zatrzęsienie. Obok siebie w kanałach cumują i te nowoczesne, dizajnerskie, będące nawodnym odpowiednikiem luksusowych apartamentowców, i te pamiętające ostatnią (a może i obie) wojnę, zdezelowane i pordzewiałe, z farbą odłażącą od nich wielkimi płatami. Ale i tu, jak w całej Holandii, panuje pełny egalitaryzm. Zamożni biznesmeni i klepiący biedę artyści są na tych samych prawach. Jednym i drugim zajrzeć też można do środka bujającego się wiecznie mieszkania, tu również nikt nie dba o firanki czy żaluzje. Z okna wodnego tramwaju znakomicie widać więc wszystkie codzienne rytuały mieszkańców holenderskiej stolicy.
Wysiadam przy Rijksmuseumkie, jednym z dziesięciu najważniejszych muzeów świata. Magnesem, który przyciąga tu tłumy, jest Straż nocna Rembrandta uznawana z kolei za jeden z pięciu najłatwiej rozpoznawalnych obrazów świata. Poza tym: inne słynne rembrandty (na czele z autoportretem), Vermeer, Hals, Ruisdael, i dziesiątki innych niderlandzkich mistrzów, nie tylko tych najsłynniejszych, XVII-wiecznych. Stąd już tylko krok do równie znanego Muzeum Van Gogha. Tu z kolei tłumy ciągną dla Słoneczników, ale też 750 innych obrazów i rysunków jednouchego artysty.
Po tej kulturalnej pigule jestem i uradowany, i zmęczony. Tak jak setki amsterdamczyków padam na trawnik przed Muzeum Van Gogha. Mógłbym tak pewnie leżeć do rana, ale weekend się kończy, szkoda czasu. Zahaczam więc o kino. Jeszcze kilka lat temu spędziłem fantastyczną godzinę w amsterdamskim Holland Experience Movie Theatre, supernowoczesnym kinie, w którym widownia obracała się o 90 stopni, czuć było zapachy pojawiających się na ekranie kwiatów i drganie lądującego samolotu. Niestety superkino nie było w stanie na siebie zarobić i już nie istnieje. Wybieram więc coś zgoła odmiennego, choć równie niezwykłego: blisko stuletni pałac kinowy Pathé Tuschinski. Podobnie jak słynny Grand Hotel Krasnapolsky i to architektoniczne cudo stworzone zostało przez Polaka, Abrahama Tuszyńskiego, który przybył tu na początku ubiegłego wieku. Wszystko utrzymane jest w stylu art déco, wnętrza zdobią ręcznie tkane dywany (największy ma aż 150 m długości), a także oszałamiające przepychem lampy. Do tego ogromna sala na blisko 1300 osób. To, jaki film dziś grają, ma drugorzędne znaczenie. Przed powrotem do domu mam ochotę ponapawać się jeszcze przez chwilę klimatem starego Amsterdamu.
AMSTERDAM - NO TO W DROGĘ
CZAS: 2 DNI
KOSZT: 1 TYS. ZŁ (W TYM BILET LOTNICZY)
INFO
Położenie: stolica Holandii, północna Europa.
Ludność: 800 tys.
Języki: niderlandzki, powszechna znajomość angielskiego.
Waluta: euro, 1 euro – 4,1 zł.
Najlepiej jechać latem, kiedy jest ciepło i raczej nie pada.
30 kwietnia obchodzone są urodziny królowej. To najważniejsze święto Amsterdamu, dzień wolny od pracy, w czasie którego odbywają się liczne imprezy i koncerty. Zgodnie z tradycją Holendrzy noszą się wtedy na pomarańczowo i każdy ma prawo handlować czymkolwiek zapragnie. Uwaga! Ze względu na najazd turystów trzeba wcześniej zrobić rezerwację hotelu.
Samolotem: bez trudu można znaleźć tani lot do Amsterdamu (400–600 zł). Bezpośrednio latają LOT i KLM.
Samochodem: podróż zajmuje kilkanaście godzin, w zależności od miejsca startu. Przez Niemcy jedzie się bezpłatnymi autostradami, szybko i wygodnie.
Koleją: bezpośrednio z Warszawy do Amsterdamu. Pociąg jedzie nocą (można się wyspać), przez 15 godz. Bilety od 29 euro.
Amsterdam jest stosunkowo niedużym miastem i najlepiej poruszać się po nim rowerem (wypożyczenie na dzień ok. 10 euro) lub pieszo, ewentualnie tramwajem wodnym, który ma liczną i wygodną sieć przystanków przy większości miejskich atrakcji.
Warto odwiedzić miasto, nawet będąc tu przejazdem (czy przelotem). Z lotniska w zaledwie kwadrans można dojechać do głównego dworca kolejowego, a więc do ścisłego centrum. Aż żal z tego nie skorzystać, mając 3-, 4godzinną przesiadkę podczas lotu np. do Stanów Zjednoczonych.
NIEPEŁNOSPRAWNI
Tak jak cała Holandia, Amsterdam słynie z udogodnień dla niepełnosprawnych. Podjazdy, podnośniki czy windy można znaleźć w większości muzeów czy środków komunikacji miejskiej.
Lekkie narkotyki w niedużych ilościach są w Holandii legalne. Osoba pełnoletnia ma prawo zakupić do 5 gramów marihuany na własny użytek. Skręta z marihuaną lub haszyszem, ewentualnie space cake'a (narkotyczne ciastko), można spróbować w jednym z licznych w mieście coffee shopów. Oczywiście nie namawiamy, tak jak nie robią tego rdzenni amsterdamczycy.
Całkowicie zabronione jest posiadanie twardych narkotyków.
2 SPOSOBY NA AMSTERDAM
NOCLEG
Hotel Trianon (Jan Willem Brouwersstraat 3), można znaleźć za 30–40 euro za dwójkę. O połowę taniej jest w salach wieloosobowych.
Dwójka w Bulldog Hotel (Oudezijds Voorburgwal 220) to wydatek 80–100 euro za noc. W dormitorium – 25 euro.
JEDZENIE
Kanapki z holenderskim serem można zamówić w każdym pubie, np. legendarnych The Bulldog lub Grasshopper. Ceny: 5-10 euro.
Incanto. Rewelacyjna knajpa z kuchnią włoską. W menu tortelloni z królikiem i krewetkami. Posiłek ok. 20 euro.