Reklama

Ze zdjęć i opowieści znajomych wiedziałem, że na krańcu świata góry lodowe są oszałamiająco błękitne, lodowce onieśmielają swym pięknem, a zwierzęta się niczego nie boją i jest ich mnóstwo. Mimo to nic nie było mnie w stanie przygotować na przytłaczającą wspaniałość Antarktyki.

Reklama

Podróż statkiem z Gdyni na Antarktydę trwała 40 dni. Długo, ale dzięki temu doceniłem, że żyję na rzeczywiście dużej planecie i właśnie zmierzam na sam jej koniec. To czas na poznanie innych członków wyprawy. Czyli ludzi, z którymi przyjdzie mi przeżyć rok, tam gdzie człowiek jest tylko pokornym gościem, a skutą lodem krainą władają niepodzielnie miejscowi, czyli pingwiny z całą kompanią. Gdzie chodzi się głową do dołu, a środek lata wypada w styczniu.

Mroźna pieczęć

Podróż na dalekie południe zaczęła się w atmosferze euforycznego podniecenia. Była to XXVII Polska Wyprawa Antarktyczna (potem uczestniczyłem jeszcze w trzech). Pamiętam, że od pierwszej, zresztą całkiem małej, góry lodowej długo nie mogłem oderwać wzroku. Choć później widziałem ich setki (wiele z nich dużo większych i piękniejszych), to ona na zawsze odbiła na mnie swoją mroźną pieczęć. Dlatego wciąż pamiętam jej niewiarygodnie turkusowy odcień i garbaty grzbiet.

Wreszcie wpłynęliśmy do Zatoki Admiralicji na Wyspie Króla Jerzego, największej z archipelagu Szetlandów Południowych. Z zaciekawieniem słuchałem, jak doświadczeni koledzy opisywali poszczególne szczyty, nazywali poszczególne skały. Teraz, gdy tam wracam, sam je ze wzruszeniem rozpoznaję.

Po kilkudziesięciu minutach skały straciły na znaczeniu. W oddali można już było wyróżnić charakterystyczne budynki stacji Arctowskiego, nasz dom na nadchodzące miesiące.

Gamoniowaty komitet powitalny

Pierwszy szok przyszedł tuż po wylądowaniu na brzegu. Niedaleko nas słonica morska właśnie urodziła szczeniaka, a teraz, zupełnie niezrażona ludzką krzątaniną, go karmiła. Jako biolog doskonale wiedziałem, dlaczego tak się dzieje. Na Antarktydzie nie ma żadnych lądowych drapieżników, więc tutejsze zwierzaki ewoluowały w świecie, w którym niczego nie muszą się bać. Ale co innego znać teorię, co innego zobaczyć foczą matkę w najintymniejszej sytuacji, obojętnie przyglądającą się zabieganym ludziom. Dla niej byliśmy jakimiś dziwnymi stworzeniami, które najwyraźniej brała za jakieś nieudane, przerośnięte pingwiny.

Po całej plaży ganiał zresztą tłumek tych zwierząt. Pingwiny Adeli swymi ciekawskimi, czarnymi ślepkami świdrowały każdego z nas. Wyglądało, jakby na spotkanie z nami wyszedł specjalny komitet powitalny. Wprawdzie jego przedstawiciele odsuwali się nieco, kiedy ktoś się za bardzo do nich zbliżył, ale bez najmniejszych śladów paniki. Raczej po to, żeby się nie dać rozdeptać.

O komizmie pingwinów wypowiadało się mnóstwo poważnych ludzi. Od Antoniego Dobrowolskiego, jednego z dwóch pierwszych Polaków, obok Henryka Arctowskiego, którzy w 1898 r. dotarli na statku Belgica na Antarktydę, po współczesnych psychologów behawioralnych. Konkluzja jest jedna: najbardziej śmieszą nas i wzruszają te zwierzęta, które wyglądają jak my sami w krzywym zwierciadle, z nuta nieporadnej gamoniowatości. Zwłaszcza jeśli ich inne cechy kojarzą nam się z napuszona powaga. Pingwiny są tu przykładem idealnym i choć widziałem ich w życiu miliony, wciąż nie potrafi e inaczej – po prostu musze się na ich widok uśmiechać.

Budynki Arctowskiego, podobnie jak większości stacji polarnych, wymalowane są jaskrawo, żeby łatwiej je było znaleźć w śnieżnej zadymce. W przypadku polskiej bazy jest to kolor żółty. Z zewnątrz wygląda to dość industrialnie, ale nie uroda jest tu ważną, lecz względy praktyczne. Wnętrze budynków, wyłożone drewniana boazeria, jest ciepłe i przytulne niczym górskie schronisko. Przyjazna atmosfera jest bardzo istotna dla ludzi, którzy zostają tu na tak długo. Każdy z zimowników ma własny pokój – niewielki, ale bardzo sensownie zaplanowany: z biurkiem, łóżkiem oraz spora przestrzenia na ubrania i inne rzeczy osobiste. Rzecz jasna nie wszyscy polarnicy zostają na zimę. Większość osób przyjeżdżających na przełomie października i listopada (czyli wiosna) to letnicy. W lecie bowiem nie tylko zwierzęce życie jest najbardziej intensywne. To w tym czasie prowadzi się najwięcej badań z różnych dziedzin nauki, od mikrobiologii po geologie, wtedy tez dokonuje się wszelkich niezbędnych remontów. Dlatego letników może być nawet czterdziestu. Musza oni wtedy dzielić kwatery nie tylko w głównym budynku (ze względu na przypominający literę „T” kształt nazywanym „Samolotem”), ale i w okolicznych domkach sezonowych. W marcu na Arctowskim robi się dużo luźniej, ostatni letnicy odpływają, a na zimę zostaje tylko niewielka grupa siedmiu–ośmiu osób. Dbają one o ciągłość pracy bazy, jej stan techniczny i naukowe badania wymagające całorocznego monitoringu (ruchy lodowców, meteorologia, populacje płetwonogich itp.).

W ten sposób stacja działa nieprzerwanie od oficjalnego otwarcia 26 lutego 1977 r. Ściśle rzecz ujmując, nie znajduje się ona na samej Antarktydzie, gdyż nazwa ta odnosi się wyłącznie do położonego kilkadziesiąt kilometrów dalej kontynentu, lecz w Antarktyce. Ponieważ ulokowano ja na wyspie, warunki atmosferyczne łagodzi pobliskie morze, stad temperatury nie są zbyt ekstremalne. Za to wiatry maja ogromna prędkość, dochodząca do 288 km/h, bywają zatem silniejsze niż słynna „Katrina”. Przekonałem się o tym juz dwa tygodnie po moim pierwszym przybyciu – zauważyłem wtedy, że pingwiny jednak latają, choć niekoniecznie z własnej woli. Następnym obiektem lecącym okazał się zresztą sufit naszej stacji. Tak oto znalazłem się na końcu świata, w czasie sztormu, bez dachu nad głowa, wśród doświadczonych polarników poważnie dyskutujących nad ewakuacja stacji. Na szczęście tak silne wiatry prowadza zwykle do wyrównania ciśnienia, stad następnego dnia pogoda była wspaniała. Udało się wiec nasz dach położyć na nowo.

Lodowy harem

Dzięki temu mogłem się spokojnie zabrać do swojej roboty. Moje zadanie polegało na badaniu słoni morskich. Te największe foki na świecie generalnie nie tworzą stad, w których jedne osobniki dominowałyby nad drugimi. Poza okresem rozrodczym, gdy największe samce (a zarazem najstarsze – słonie morskie rosną całe życie!) zajmują kawał plaży i oczekują na samice. Przypływają tam one w jednym celu – by płodzić i rodzic młode Im większy kawałek lądu taki władca haremu zagarnie, tym ma więcej żon (rekordziści dobijają nawet do setki!). Młodsi, ale juz dojrzali płciowo, nie mogą z nimi konkurować siłą. Pozostaje im się sprytnie podkraść i spróbować dorwać samice w czasie, gdy duży konkurent nie widzi, oraz żyć nadzieja, że za parę lat one same będą miały swój harem.

Bycie dominującym samcem nie jest zajęciem łatwym – to miesiąc bez jedzenia, pełen krwawych walk i intensywnego seksu, która wykończyłby każdego. Po takim doświadczeniu osobnik na ogół umiera. Jeśli nawet przeżyje, za rok zwykle juz swej roli nie powtórzy.

Moim zadaniem jako badacza było sprawdzić, ile młodych poczętych w haremie to dzieci tych wielkich władców, a ile przebiegłych młodziaków (nazywanych z angielska sneaker) zakradających się cichcem do samic. Musiałem do nich ostrożnie podchodzić, by za pomocą szczoteczki do czesania kotów zebrać z nich trochę włosów. Pobrany materiał służył mi później do analiz genetycznych. Na tej podstawie mogłem ustalić pokrewieństwa w obrębie populacji. Zadanie wcale nie było proste. Słonie morskie leżą często w ogromnym ścisku. Jeśli miałem szczęście i akurat spały, często nawet nie zauważały moich manipulacji. Zresztą młodym drapanie po plecach sprawiało wyraźną przyjemność. Gorzej było z wielkimi samcami – dla tych pięciotonowych kolosów, które na ladzie widza niezbyt wyraźnie, podchodzący człowiek przypomina szarżującego z podniesiona głowa rywala. W przypadku ewentualnej pomyłki byłbym na przegranej pozycji. Druga możliwość, jaka miałem, to podczołgać się do samca – wtedy jednak pojawiało się ryzyko, że weźmie on mnie za samice. Z dwojga złego wybierałem jednak opcje pierwsza.

Śnieg bez gwiazdek

Poza emocjonującymi mnie momentami zażyłych kontaktów ze słoniami życie na stacji przebiegało dość rutynowo. W trakcie pierwszej całorocznej wyprawy było nas trzynaścioro, w tym jeden zawodowy kucharz. Parę lat później, gdy drugi raz spędzałem na Arctowskim zimę, „szef kuchni” był juz tylko w lecie. Zima ośmiu z nas wyznaczyło wiec grafik dyżurów, tak by codziennie ktoś inny odpowiadał za posiłki. Ta sama osoba spędzała potem noc w hali agregatów, pilnując, czy z aparaturą wszystko jest w porządku. Po dobie takiego dyżuru kolejna odpoczywaliśmy.

Życie na stacji oferuje niepowtarzalna możliwość intymnego kontaktu z przyroda. Pozwala obserwować jej sezonowe przemiany, z wiosenną eksplozją życia i wszelkiej aktywności, letnią kulminacją, jesiennym wyciszeniem i zimowym oczekiwaniem. Każe docenić gniew sztormowych fal i uderzeń huraganu. Poznać siłę roztopów i radość obserwacji nieznanych gwiazd, które już od lutego ozdabiają nocne niebo. Wcześniej, w środku lata, to niemożliwe, bo praktycznie nigdy nie robi się ciemno. Zimą noc antarktyczna lśni się fascynującym blaskiem klejnotów, których zdaje się być tu znacznie więcej niż gdziekolwiek indziej. Zbyt wiele, by ułożyć je w jakiekolwiek sensowne konstelacje. Powietrze jest tak czyste, że nie sposób ocenić odległości, bo wszystko jest nienaturalnie wyraźne. Nawet śnieg spada w formie białego pyłu. Ponieważ nie ma w sobie zawieszonych w powietrzu drobin zanieczyszczeń, pozbawione ośrodków krystalizacji śnieżynki nie tworzą typowych gwiazdek.

Bilet w jedną stronę

Praca na polarnej stacji to zajęcie wyłącznie dla tych, którzy mają czas i dobrze znoszą oddalenie od bliskich, a jednocześnie gotowi są pracować dla wysyłającego ich kraju. Znacznie więcej ludzi dociera na Antarktydę w celach turystycznych. Od kiedy pierwszy raz, w marcu 2006 r., wyruszyłem w taką podroż, nie potrafię się zatrzymać. Wracam tam co roku jako przewodnik i przyrodnik na którymś z kilkunastu statków pływających w sezonie w okolicach Półwyspu Antarktycznego, po Falklandach i Georgii Południowej. Opowiadam gościom o prawdziwych gospodarzach tej części świata: fokach, wielorybach, pingwinach. Sama obecność ludzi w takim miejscu już stanowi pewne zaburzenie – tak naprawdę nie powinno nas tam być. Z drugiej strony, jesteśmy częścią przyrody. Ruch turystyczny w szczególnie wrażliwych miejscach podlega ścisłej kontroli. W Antarktyce każdy człowiek, zanim zejdzie na brzeg, jest gruntownie oczyszczany za pomocą odkurzacza. Chodzi o to, by w zakamarkach odzieży czy torby fotograficznej nie zawlec tam obcych gatunków stanowiących poważne zagrożenie dla tego delikatnego ekosystemu.

Antarktyka zmienia ludzi na zawsze. Każdy kto ją odwiedził, czy tylko na parę dni, czy na rok, po to by żyć na stacji, pływać statkiem lub jachtem albo wzorem dawnych zdobywców przemierzać jej lodowe pustkowia, zostawia tam kawałek serca. I nigdy stamtąd w pełni nie wraca.

Reklama

Michał Golachowski

Reklama
Reklama
Reklama