Reklama

Później poszło błyskawicznie. Przypadkowo znaleziona oferta lotu na Wielkanoc do Tajlandii w bardzo dobrej cenie, z wylotem za trzy dni, telefon do rodziny z przeprosinami, że święta spędzimy z nimi za rok, bo na te akurat lecimy do Bangkoku. Wielkie zdziwienie, masa emocji, niepewność, ale też wiara. Z sercami pełnymi nadziei rozpoczęliśmy naszą „podróż za jeden uśmiech”.
Autostopem przez Tajlandię pomogła nam przedostać się... policja. Uczynni panowie w służbowych mundurach, z gwizdkiem i lizakiem w ręku stawali na środku drogi i zatrzymywali samochody. „Do Suhrat Ahni? To jeszcze dwóch pasażerów na pakę. Jazda!”. Tak musiała wyglądać rozmowa, bo zaskoczeni kierowcy nie śmieli odmówić, a my błyskawicznie przemknęliśmy przez ten kraj, przesiadając się przy kolejnych posterunkach. Spieszyliśmy się, by więcej czasu spędzić w Malezji, na Borneo. Tam odebraliśmy pierwszą porządną lekcję pokory. W malezyjskiej Taman Negara, najstarszej dżungli świata, dostaliśmy w kość jak nigdy. Trzydniowy trekking po dżungli okazał się bliski granic naszych możliwości. Wydeptany przez turystów główny trakt powoli znikał – zwężał się i dziczał.
W końcu stał się rwącą wątłą ścieżką. Na drodze pojawiły się potężne pnie zwalonych drzew, na które trzeba było się wspinać albo pod nimi czołgać. Musieliśmy też pokonywać głębokie parowy strumieni spływających do rzeki. Marsz zmienił się w niekończącą się wspinaczkę góra–dół–góra, ze ścieżki przez strumień i z powrotem na ścieżkę. Do tego duchota, oblepiająca wilgoć, robactwo, pijawki i nasze błędy w zaprowiantowaniu (za mało jedzenia i wody pitnej). Spaliśmy w kryjówkach do obserwacji zwierząt, za bardzo zmęczeni, by je oglądać, i zbyt zmęczeni, by reagować na śpiące z nami pająki, szerszenie i szczury. Było na tyle źle, że nie poruszaliśmy tego tematu. Potem przestaliśmy poruszać jakiekolwiek inne. W milczeniu ciągnęliśmy noga za nogą, by dotrzeć do końca szlaku, do resortu i siedziby Parku Taman Negara. Ostatnie 1,5 km pokonaliśmy drogą wodną – wskoczyliśmy do łódki strażników parku. Spokornieliśmy. Przekonaliśmy się, że żyjąc w miastach, straciliśmy respekt dla natury. Odkryliśmy też, że z serca najstarszej dżungli świata można wydostać się autostopem, bo do Kuala Tahan, przy którym mieści się resort, dojeżdża lokalny autobus!

Reklama

W Singapurze staraliśmy się dostać na statek płynący na Borneo, ale dużo prościej i taniej okazało się kupić bilety na lokalny przelot z Malezji na wyspę. Zrobiło się naprawdę egzotycznie. Coraz bardziej oddalaliśmy się od turystycznej ścieżki i coraz więcej uczyliśmy od mieszkańców. Przy granicy malezyjsko-indonezyjskiej trafiliśmy do pewnej chaty. Dom trzymał się w jednym kawałku chyba głównie dzięki sile woli jego mieszkańców. Konstrukcja z paru desek i pogiętej blachy falistej stała na czterech szczudłach w kożuchu błota i śmieci.


Obok przycupnęły dziesiątki podobnych pająkowatych straszaków. Sterta odpadów pokrywała okoliczne krzaki i brzeg – morze zabierało je w czasie odpływu, a nowe śmieci wypadały z domów przez okna. To ekologia na rajskiej wyspie Borneo. Kampung Air (Wioska na Wodzie) – bez prądu, kanalizacji i wody pitnej – to rzeczywistość ludzi pracujących przy obsłudze turystów w eleganckich kurortach, np. światowej sławy Sipadan.
W chacie spało na podłodze dziewięcioro dzieci. Wchodząc do środka w całkowitej ciemności, staraliśmy się nie nastąpić na żadne z nich.
Dwudziestoletnia Sandra, pani domu i najstarsza z rodzeństwa, pracowała z mężem od świtu do nocy, by utrzymać rodzinę, posłać najmłodsze dzieci do szkoły i jak szczęście się kiedyś do nich uśmiechnie – kupić mały generator prądu. Ci właśnie ludzie, widząc, że nie mamy gdzie spać, zaprosili nas do siebie na nocleg. Spędziliśmy z nimi prawie tydzień. Z podziwem patrzyliśmy, jak potrafią się dzielić i cieszyć tym, co mają, i z niedowierzaniem słuchaliśmy, z jakim brakiem szacunku są traktowani na co dzień przez bogatych turystów. Od tamtej pory zmieniło się nasze podejście do życia – mniej pretensji i wymagań. Doceniliśmy warunki, w jakich żyjemy na co dzień w Polsce. Posiadamy przecież tak wiele, a ciągle chcemy więcej. Złość na spóźniający się autobus zamieniliśmy na uśmiech z przymrużeniem oka: „Dobrze, że w ogóle mamy autobusy...”.

Dotarliśmy do dżungli Kalimantanu, czyli końca drogi na mapie. Tu zaczynała się indonezyjska część Borneo. Teraz o porozumiewaniu się w języku angielskim musieliśmy zapomnieć i jak najszybciej nauczyć się bahasa indonesia. Bolehkah kami menumpang sama Anda kira kira sepuluh kilometr? (Czy możemy podjechać z panem dziesięć kilometrów?). To zdanie–klucz otwierało drzwi samochodów i dawało czas na ułożenie kolejnego. Początki nie były łatwe. Uparliśmy się raz, że w środku dżungli poczekamy na pociąg (znane nam malezyjskie słowo kereta w Indonezji zmieniło znaczenie z „samochód” na „pociąg”). Na nic zdały się tłumaczenia mieszkańców, że kereta tam nie ma. Powtarzaliśmy, że będziemy czekać i że to żaden problem, bo mamy dużo czasu. Cały rok. W końcu przybiegł lokalny dziennikarz i zrobił zdjęcia, jak to biali oczekują na budowę linii kolejowej, gdy najbliższa znajduje się na Jawie, oddalona o 2 000 km.

Na początku przedstawialiśmy się nie jako autostopowicze, ale ścinacze drzew z Polski. Później już szło lepiej. Bahasa indonesia uczyliśmy się od spotykanych ludzi. Zdumionym policjantom na posterunkach udało nam się wyjaśnić naszą ideę podróży: nie korzystamy z żadnych hoteli i śpimy tylko w namiocie – stąd prośba, czy możemy na ich posterunku przenocować, gdyż jest to jedyne bezpieczne miejsce w okolicy. Nigdy nie odmówili, a rano stali z nami na drodze i łapali „stopa”.


Między indonezyjskimi wyspami poruszaliśmy się promami. Ich stan techniczny zawsze kazał nam stawiać sobie pytanie, czy to aby nie ostatni etap naszej podróży... Uznając spienioną wodę przelewającą się z sykiem po pokładzie samochodowym za lokalny folklor, podążaliśmy na wschód. Jawa, Bali, Lombok, Sumba, Sumbawa, Flores… Im dalej od turystycznych rejonów, tym piękniej. Chcieliśmy jechać na Rince i Komodo, ale odkryliśmy, że kończy się nasza indonezyjska wiza i nie możemy jej przedłużyć. Jeszcze przed podróżą ustaliliśmy, że do Australii dostaniemy się jachtem, a wypłyniemy z wyspy Timor. Pędziliśmy tam na złamanie karku. Wieczorem ostatniego dnia ważności wizy dotarliśmy do miasta Kupang. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że do Australii nic nie płynie. Oczywiście, nie mogliśmy tej informacji potraktować serio. Kuter rybacki? – nie płynie, kuter łowiący kraby? – wziąłby, ale już odpłynął, jachty? – nie ma. Wkrótce znalazły się jednak dwa. Kołysały się na kotwicy 100 metrów od brzegu. Czyżby znów nam się udało? Czekaliśmy na właścicieli, aż zapadł zmrok. Przy nas zebrała się spora grupa mieszkańców, nie wierzących, że do Australii można się dostać za darmo. Dwóch z nich podwiozło mnie małą łódką do jachtów. Zapukałam w burtę:
– Dobry wieczór, państwo może do Australii?
Pierwszy, niestety, wraca na Bali, zaś drugi – płynie właśnie do Darwin! Pozostaje tylko przekonać właściciela.
– Nazywam się Kamila i mam krótkie pytanie…
Chyba jeszcze nigdy nie nagimnastykowałam się tak bardzo, by ktoś mnie polubił. Całe szczęście, że mieliśmy żeglarskie doświadczenie. Negocjacje trwały z godzinę, ale cel został osiągnięty – płyniemy!

Rejs trwał prawie dwa tygodnie i przebiegł bardzo spokojnie. Sielankową monotonię przerwało tylko jedno wydarzenie – atak barakudy, gdy nurkowałam na płytkiej rafie w ABC. Tutaj pierwszy, i mam nadzieję ostatni raz, przydała mi się znajomość techniki obrony przed rekinem. Płetwy nurka postawione gwałtownie w górę przed nosem ryby tworzą ścianę, od której odpływa. Moja barakuda po dwukrotnej próbie ataku poddała się i zniknęła w turkusowej toni. Dowiedziałam się, że mniejsze barakudy pływają w stadach, większe polują samotnie.

Trzy miesiące spędzone w Australii pełne były pięknych przygód, z których chyba najbardziej w pamięć zapadła nam gościna u aborygenów. Nasi gospodarze pokazali nam ziemię, na której się wychowali. Pod świętym Uluru dostaliśmy na lunch tłuste larwy motyli wyciągnięte z korzeni drzew i pieczone ogony kangurów. Prawie tydzień mieszkaliśmy w Parku Narodowym Kata Tjuta i poznawaliśmy fascynującą kulturę i wierzenia rdzennych mieszkańców tego kontynentu. Objechaliśmy niemal cały kontynent. Największe wrażenie zrobiła na nas środkowa i zachodnia Australia. Dzika, surowa, z wąską nitką drogi ciągnącą się przez czerwoną ziemię aż po horyzont. Zaskoczyła nas oszałamiającą wręcz liczbą żyjących tam kangurów, emu, dzikich psów dingo i potężnych orłów, które można było zobaczyć po wschodzie słońca przy drodze. Kiedy zaczęliśmy rozmyślać, jak dostać się do Nowej Zelandii, pojawił się John z Brisbane. Usłyszał, że chcemy szukać statku płynącego do Nowej Zelandii i uznał, że to zawracanie głowy. Następnego dnia zrobił nam prezent, wręczając bilety lotnicze do Auckland.


Tym sposobem znaleźliśmy się w krainie cudów. Nowa Zelandia przerosła wszelkie nasze oczekiwania. Fantastyczni ludzie, niewiarygodna gościnność i niewyobrażalnie piękna przyroda. Wszystko było w zasięgu ręki: turkusowe morze, dzikie wulkaniczne plaże, jeziora czyste jak kryształ, górskie rzeki, niezliczone wodospady, ośnieżone szczyty gór, błękitne lodowce i paprocie drzewiaste wysokie jak palmy. Na północy z sykiem strzelały gejzery i mamrotały gotujące się błota, na południu góry przeglądały się w jeziorach i zapraszały na swoje ścieżki. Nie mogliśmy przegapić takiej okazji – z plecakami i namiotem przeszliśmy ponad 200 km po szlakach nowozelandzkich Alp.
Niezwykle przyjaźni okazali się mieszkańcy Kiwilandii. Już na początku pobytu dostaliśmy od obcych ludzi samochód, żeby spokojnie przez tydzień pozwiedzać wyspę. Zaproponowali nam także pracę na farmie owiec i nocleg. Rano nikogo nie było. Na stole czekało śniadanie, kartka, a na niej kluczyki i krótka wiadomość: „Smacznego, miłej podróży, jak wrócicie, zaczniemy pracę”… Po trzech miesiącach spędzonych w Nowej Zelandii znaliśmy już wielu wspaniałych ludzi, których domy były dla nas otwarte, a na ich gospodarzy mogliśmy liczyć w każdej sytuacji (Dziękujemy Aniu, dziękujemy Romku!).

Mimo usilnych starań nie udało się złapać jachtu do Ameryki Południowej (na Pacyfiku zaczął się sezon huraganów i żeglugę zawieszono na 3 miesiące). Nie mogliśmy tak długo czekać. Zabraliśmy się do pracy i zarobiliśmy na bilet lotniczy. Po drodze zatrzymaliśmy się na Tahiti, by przywitać Nowy Rok. Mieszkańcy Polinezji Francuskiej znani są z gościnności. Szukali nas, jeżdżąc samochodem po wyspie, by zaprosić na ucztę noworoczną. Parę godzin wcześniej widzieli, jak siedzieliśmy z plecakami na plaży i uznali, że w taki dzień, tak daleko od domu na pewno czujemy się samotni. Gdy nas znaleźli, na migi wyjaśnili, że mamy wsiadać do samochodu. Pod gołym niebem czekał na nas suto zastawiony stół, a przystrojeni kwiatami mieszkańcy przywitali nas jak własną rodzinę.

Spędziliśmy parę błogich dni na rajskiej Tahiti i ruszyliśmy na Wyspę Wielkanocną. Tam z zachwytem i niedowierzaniem patrzyliśmy w majestatyczne twarze olbrzymich posągów. Jedno z dawnych, dziecięcych marzeń właśnie się spełniło. Kamienne kolosy wykute ze zboczy wulkanu niewzruszenie spoglądają na ruiny nieistniejących już wiosek i w milczeniu strzegą wielkich tajemnic. Przed najdłuższym szeregiem posągów, w świetle zachodzącego słońca siedziała po turecku maleńka figurka, półnagi człowiek, modlący się do prastarych bogów. Gdy skończył, zaczęliśmy rozmowę. Zabrał nas do swojego domu, gdzie spędziliśmy niezwykłą noc, grając z nim do rana w szachy. Płomienie świec tańczyły, kładąc cienie na porozwieszane wokół rogate czaszki zwierząt, a przez zrujnowane ściany do środka domu zaglądały gwiazdy. Rapa Nui, z pozoru szara i płaska, wywarła na nas ogromne wrażenie. To nie tylko posągi powstałe ze zboczy wulkanu Ranoraraku, ale także tabuny dzikich koni pędzących po spękanej ziemi, granat wody czystej jak kryształ, ukryte jaskinie i podwodny labirynt wulkanicznych skał.


Lądując w Santiago de Chile, znaleźliśmy się w Ameryce. Dystanse zrobiły się ogromne. Obraliśmy kierunek Patagonia– Ziemia Ognista. Tutaj przeżyliśmy kryzys autostopu. Wybraliśmy La Rute 40, argentyńską legendarną drogę ciągnącą się tysiącami kilometrów przez półpustynne tereny. Przyszła najcięższa próba. Pustkowie bez końca, żar z nieba i tumany pyłu gnane wiatrem po spękanej ziemi. Niewiele wody, jeszcze mniej ludzi. Jeśli już ktoś jechał, miał samochód wypełniony po brzegi. Myśleliśmy, że nasze problemy się skończyły, gdy dotarliśmy do regionów bardziej turystycznych. Niestety – dopiero się zaczynały! Był to okres wakacyjny i przy drogach czekało mnóstwo autostopowiczów. Na stacjach benzynowych trwał wyścig, kto pierwszy dobiegnie do kierowcy i poprosi o podwiezienie. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie skorzystać z autobusów. Kryzys minął w Patagonii. Ta bajeczna kraina błękitnych lodowców, strzelistych poszarpanych gór i wiatru wynagrodziła wszystkie wcześniejsze trudy. Poznaliśmy wspaniałych Polaków, z którymi wspólnie zwiedziliśmy najpiękniejsze parki narodowe.
Przez kilka dni mieszkaliśmy z potomkami Indian z Ziemi Ognistej. Usłyszeliśmy od nich: Do tej pory było nas w rodzinie 31. Teraz jest 33. Dwójka z Polski. To chyba najpiękniejsze słowa, jakie mogliśmy usłyszeć w Fin del Mundo – czyli „na Końcu Świata”.

W Ushuaia chcieliśmy się załapać na rejs wokół przylądka Horn, ale jachty właśnie wróciły do bezpiecznych portów. Stał tam jednak legendarny Seamaster – polarny szkuner sir Petera Blake’a. Zbudowany 17 lat temu we Francji, służył wielu ekspedycjom badawczym, nie tylko w rejony podbiegunowe, ale również w tropiki. Obecnie pod francuską banderą i pod nową nazwą Tara5 wracał do kraju po skończonej ekspedycji w rejonach Antarktydy. Konstrukcja i rozmiary: 36 m długości, 10 m szerokości, 400 m² żagla robią ogromne wrażenie, nawet na tych, którzy nie interesują się żeglarstwem. Mogliśmy wracać do Europy na jego pokładzie!

Zapadła ciężka decyzja o powrocie. Rejs z Brazylii do Francji, z przystankami w Salvadorze i na Azorach, zajął 6 tygodni. Dobra francuska kuchnia, dużo luksusu, trochę monotonii przerywanej kąpielami za rufą, spacerami po bomie czy obserwacją wielorybów z potężnych salingów. Przeżyliśmy też spotkanie z Neptunem i jego świtą. Na równiku dosięgła nas kara za niecne czyny, które popełniliśmy jako szczury lądowe. Tortury były bardzo wymyślne – trzymanie w komorze silnika w temperaturze 60ºC, całowanie stóp Neptuna i wygolenie na głowie symbolicznej linii równika – łysego paska od czoła po potylicę. Już jako prawdziwi, ochrzczeni żeglarze zeszliśmy na ląd we Francji, autostopem dojechaliśmy do Polski i po 13 miesiącach podróży zamknęliśmy pętlę dookoła globu.

W pokoju na biurku stoi globus. Cienka, czerwona linia zygzakiem zatacza nieforemne koło – Polska, Tajlandia, Malezja, Singapur, Borneo, Indonezja, Australia, Nowa Zelandia, Tahiti, Wyspa Wielkanocna, Chile, Argentyna, Paragwaj, Brazylia, Azory, Francja, Polska… Po nocach wciąż śni mi się Boliwia, Peru, miejsca, których nie zdążyliśmy zobaczyć. Konflikt marzenia–rzeczywistość zaczyna znajomo narastać…


NO TO W DROGĘ

■ Podróż była bardzo niskobudżetowa. Staraliśmy się zatrudniać jako divemasterzy – by nurkować, jako instruktorzy narciarstwa – aby pojeździć na nartach, jako załoga na jachtach – by pożeglować, jako pomoc przy sprzątaniu na whale safari – by oglądać wieloryby. Robiliśmy jeszcze wiele innych rzeczy, by móc przeżyć i zobaczyć jak najwięcej – bo na tym nie chcieliśmy oszczędzać.

■ Na trasie: Tajlandia, Malezja, Singapur, Indonezja, Australia, Nowa Zelandia, Tahiti, Wyspa Wielkanocna, Chile, Argentyna, Paragwaj, Brazylia, Azory, Francja wizy są wymagane tylko
w Tajlandii, Indonezji i Australii.
Tajlandia:
■ 15-dniową wizę (visa on arrival) można otrzymać przy wjeździe do kraju na międzynarodowych lotniskach (w Bangkoku, Chiang Mai, Hat Yai, Phuket i Utapao). Koszt ok. 10 USD. Można ją odpłatnie przedłużyć w Biurze Imigracyjnym. Na lądowych przejściach granicznych taką wizę można dostać, jedynie przybywając z Laosu. Przy wjeździe jest wymagany bilet powrotny lub do innego kraju, a także wystarczające środki na pobyt.
■ O wizę na dłuższy, dwumiesięczny pobyt trzeba się starać w Ambasadzie Królestwa Tajlandii, ul. Willowa 7, 00-790 Warszawa, Wydział Konsularny tel. 022 849 26 55. thaiemb@thaiemb.pol.pl
Indonezja:
■ Miesięczną wizę można otrzymać przy wjeździe do tego kraju (visa on arrival). Koszt: 35 USD. Jest to wiza jednokrotna, bez możliwości przedłużenia, można ją dostać na wybranych przejściach granicznych.
■ O wizę turystyczną na dłuższy pobyt należy się starać jeszcze przed wyjazdem w Ambasadzie Republiki Indonezji, ul. Estońska 3/5, 03-903 Warszawa, tel. 022 617 51 79, 022 617 51 08.
www.indonesianembassy.pl
Australia:
■ Na wyspie Bali w Konsulacie Australii w Denpasarze uzyskanie trzymiesięcznej wizy turystycznej jest prostą formalnością – czeka się 3 dni i wystarczy pokazać wyciąg z konta bankowego. Nie trzeba przedstawiać całej dokumentacji zatrudnienia, dochodów, zaświadczeń ze szkoły, badań
lekarskich.

■ Można objechać kulę ziemską autostopem. Trzeba trochę wytrwałości, czasu, wiary i pozytywnego nastawienia. Naszą receptą na podróż za darmo była życzliwość i otwartość, wdzięczność za pomoc i chęć jej niesienia. To dzięki temu przeżyliśmy tak niezwykłe, niezapomniane chwile i poznaliśmy fantastycznych ludzi. W przeprawie przez morze czy ocean bardzo przydatne okazały się nasze patenty żeglarskie.


■ Podczas podróży nie korzystaliśmy z hoteli, tanich pensjonatów i kempingów. Spaliśmy przez ponad rok w namiocie rozbijanym na dziko. W miastach nasz mały zielony namiocik rozstawialiśmy za co większymi klombami kwiatów i w parkach. W krajach, gdzie nie czuliśmy się bezpiecznie (Indonezja), spaliśmy w kościołach i na posterunkach policji. Zapraszani przez przyjaznych mieszkańców kolejnych odwiedzanych państw, trafialiśmy pod skrzydła wielu wspaniałych ludzi – „rodziców na jedną noc”.

■ Żywiliśmy się w lokalnych restauracjach i na ulicznych straganach. Najmniej przypadło nam do gustu jedzenie w Tajlandii – ponieważ okazało się niezwykle pikantne i przygotowane ze składników trudnych do zidentyfikowania. Najsmaczniejsze i najtańsze jedzenie było w Indonezji. Koszt obiadu nie przekraczał 2 zł, a nasz przysmak stanowiły pieczone banany (pisang goreng) sprzedawane na ulicznych straganach w cenie ok. 7 groszy za sztukę.
■ Podczas wyjazdu odkryliśmy płatki owsiane, które świetnie zastąpiły nam ryż i które gotuje się trzy minuty zamiast 20. Co za oszczędność czasu i gazu!
■ W Australii w hipermarketach jednodniowe produkty, jak pieczywo, pieczone kurczaki, sałatki można dostać za 15–20 proc. ceny. Należy przyjść 10–15 minut przed zamknięciem sklepu.

■ Bardzo szybko okazało się, czego nie powinniśmy byli zabierać ze sobą w podróż. W wielkiej paczce wróciły do Polski: wszystkie białe, zapasowe i ulubione ubrania oraz aparat analogowy z dwoma obiektywami i zapasem filmów. Zostały rzeczy niezbędne: namiot, śpiwór, kuchenka gazowa, czołówki, dwa zestawy rzeczy na upał i jeden na mróz, buty górskie, podstawowy sprzęt nurkowy, sprzęt wspinaczkowy, kijki do trekkingu w górach. Doszła maczeta do kokosów i pstrokata parasolka na tropikalny upał. Część rzeczy pogubiliśmy, część rozdaliśmy, ubrania wymienialiśmy, gdy starych nie dało się już nosić. Szkoda zabierać drogie czy ulubione rzeczy, bo bardzo łatwo je zniszczyć, gdy podróżuje się na brudnych pakach ciężarówek.
■ Bardzo pomocne są zapasowe środki pieniężne na koncie. Mogą być z założenia nie do wydania, otwierają jednak granice krajów, w których na wjeździe wymagany jest bilet powrotny. Sprawdza się opcja wspólnego konta. Gdy każde z nas pokazywało osobno wyciąg z konta, wydawało się, że mamy dwa razy więcej oszczędności niż w rzeczywistości.


■ Aby móc kontynuować podróż, chwyciliśmy się paru dorywczych prac w Australii i Nowej Zelandii. Malowaliśmy, sprzątaliśmy, kładliśmy kafelki, pracowaliśmy na farmie owiec, kwiatów, na plantacji winogron i świerków. Zarabialiśmy w bogatych krajach, wydawaliśmy w biednych. Gdy dotarliśmy do brzegów Australii, przed sobą mieliśmy 10 miesięcy podróży i 200 AUD na dwie osoby (dolarów australijskich), czyli około 500 zł. Resztę pieniędzy zarobiliśmy, część nawet przywieźliśmy do Polski (zatrudniliśmy się jako załoga na statku ekspedycyjnym wracającym z Antarktydy, dzięki czemu zaoszczędziliśmy na przelocie przez Atlantyk).
■ Nie licząc pieniędzy, które na bieżąco zarabialiśmy i wydawaliśmy, nasza trwająca ponad rok podróż – wraz z biletem lotniczym do Bangkoku (bardzo promocyjne ceny po tragicznym tsunami w grudniu 2004) – kosztowała nas w granicach 2 500 zł/osobę.
■ Mieliśmy dwa aparaty cyfrowe oraz karty pamięci o pojemności 1 GB. W kafejkach internetowych zgrywaliśmy zdjęcia na płyty CD w dwóch kopiach i jedną z nich wysyłaliśmy do Polski. W dzisiejszych czasach Internet można znaleźć praktycznie wszędzie i nigdy nie mieliśmy problemu ze skopiowaniem plików. Z podróży przywieźliśmy ok. 8 000 zdjęć.

■ Przed podróżą zaszczepiliśmy się przeciw żółtaczce typu A i B oraz tężcowi. Najpoważniejszą chorobą, jakiej się obawialiśmy, była malaria. Leki antymalaryczne zabraliśmy ze sobą z Polski, ale podczas podróży przez Indonezję zażywaliśmy miejscowe specyfiki, chyba najlepiej dostosowane do lokalnych warunków. Mieliśmy jedną przykrą przygodę. Po tygodniowej przeprawie przez dżunglę na Borneo mój organizm był tak wyczerpany, że dostałam zakażenia skóry. Indonezja jest bardzo nieodpowiednim miejscem, by chorować – niekompetentni lekarze, dezinformacja i słaby dostęp do leków. Nie mogliśmy kupić nawet termometru!
www.compartir.org
www.hitchhikers.org
www.4hikers.com

Reklama

■ Zdjęcia, dziennik, relacja z wyprawy znajdują się na stronie dookolaswiata.geozeta.pl, przez którą można się także kontaktować z autorką artykułu.
■ Praktyczne informacje o podróży dookoła świata można też znaleźć na stronie Kamila Michnola www.rtw.pl oraz Kuby Gurdaka wpodrozy.geoblog.pl.
■ Prowadził nas Los – książka pary podróżników, Chopina i Kingi, o pięcioletniej podróży autostopem dookoła świata.

Reklama
Reklama
Reklama