Reklama

Upał jest obezwładniający. Kluczymy wśród indyjskich plantacji herbaty, szukając przejścia granicznego w Samdrup-Dzongk’ar niczym igły w stogu siana. W końcu przy jednej z lepianek wioski Darranga dostrzegamy znak Indian Customs. Z otaczającego nas tłumu gapiów po kilkunastu minutach udaje nam się wyłowić urzędników, którzy są ubrani po cywilnemu – akurat pracowali w polu. Pokazujemy im nasze Carnets de Passages en Douane, dokumenty celne, paszporty dla motocykli. Robią zdziwione miny – nigdy niczego takiego nie widzieli. Pomagamy im więc wypełnić papiery i sugerujemy, gdzie przystawić pieczątki. Są równie bezradni, gdy pytamy o punkt odprawy paszportowej. Wskazuje go nam leżący na polu ryżowym znak Indian Immigration. Urzędnika tym razem znajdujemy nad rzeką. Nieśmiało prosimy go, by oderwał się od łowienia ryb i zechciał nas odprawić.

Reklama

Po załatwieniu formalności po stronie indyjskiej stajemy przed tajemniczą bramą z napisem „Bhutan”. Strażnicy w gho (rodzaj półdługiego kolorowego płaszcza przewiązanego w pasie szarfą) przyjaznym gestem kierują nas do urzędniczek. Kobiety od wieków mają w tym kraju silną pozycję, zarządzają nawet majątkami. Teraz nieco zdziwione, szeroko się uśmiechając, pytają: – A gdzie wasz przewodnik i dżip? Wręczamy im plik pozwoleń i dokumentów niezbędnych do wjazdu do Bhutanu i radośnie oznajmiamy, że jesteśmy z nim umówieni na trasie (tak naprawdę z przewodnikiem mamy się spotkać dopiero w Thimphu, na zachodzie kraju). Panie przeglądają dokumenty, a my przyglądamy się paniom. Noszą kiry, długie suknie przewiązane w talii i spięte na ramieniu broszami. Na wierzch narzucają zdobione, krótkie marynarki. Przy ich barwnych strojach narodowych w naszych ubraniach motocyklowych wyglądamy jak kosmici. Na hasło Tashi Delek (witamy, powodzenia) magiczne wrota do Podniebnego Królestwa zostają nareszcie otwarte.

Bhutan, państwo zaledwie dwukrotnie większe od województwa warmińsko-mazurskiego, ze wschodu na zachód przecina jedna szeroka na 3,5 m asfaltowa droga, zwana „niebiańskim traktem tysiąca zakrętów”. Odległości, które na mapie wydają się małe, w rzeczywistości pokonujemy w kilka godzin – serpentyny biegną wśród stromych himalajskich zboczy i przełęczy. Bhutan przypomina schody, które zaczynają się na wysokości 300 m, a kończą na ponad 4 tys. m n.p.m. Na szczęście ruch jest niewielki (pierwszy samochód pojawił się tu w 1961 r.), zaś przemili kierowcy ustępują nam drogi i przyjaźnie machają. Dzieci natomiast, wrzeszcząc hello, wystawiają ręce, żeby w czasie jazdy przybić im piątkę.

Po południu stalowe chmury przysłaniają słońce i zalewa nas ściana wody. Ryki smoka, czyli grzmoty przeszywających niebo piorunów, typowe dla porywistych burz w Himalajach, słychać coraz bliżej. To właśnie z ich powodu Bhutan bywa nazywany Królestwem Ryczącego Smoka. W kompletnych ciemnościach, przemoczeni i wyczerpani, docieramy do miasteczka Kanglung. Zatrzymujemy się na dziedzińcu buddyjskiego klasztoru, zachęceni jego otwartą, kolorową bramą. Mimo późnej pory zewsząd dobiegają śpiewy i łoskot bębnów, a mnisi w purpurowych szatach siedzą w namiotach rozstawionych dookoła świątyni. Zanim zdążyliśmy zapytać o nocleg, sami nam go proponują. Dostajemy pokój z dodatkowym grzejnikiem oraz kolację: słodzoną herbatę z mlekiem, czerwony ryż i hemadatsi (papryczki chilli w rozpuszczonym serze) oraz mięso z przeprosinami, że tak skromnie.

Tej nocy szczęście mało że się do nas uśmiecha, ono aż wyszczerza zęby: w klasztorze właśnie rozpoczyna się ważny buddyjski festiwal Drupchen. Przybyło na niego wielu znamienitych lamów, którzy są tak samo ciekawi naszych zwyczajów i religii jak my ich. Usłyszawszy, że w katolicyzmie nie występuje paradygmat reinkarnacji, z niedowierzaniem pytają: „To macie tylko jedno życie, jedną szansę na pójście właściwą drogą?”. Nam z kolei trudno zrozumieć, dlaczego do monasteru trafi ają chłopcy poniżej 10. roku życia. Podobno z habitu mogą w każdej chwili zrezygnować i nie jest to piętnowane. Trzeba jednak zapłacić karę pieniężną – zwrot subwencji rządowych wypłacanych mnichom.

Obchody święta, czyli cykl modlitw, trwają całą noc, a my możemy się wszystkiemu przyglądać. Szczególnie zachwycają nas torma – fi gurki ofi arne o wymyślnych kształtach, wykonane specjalnie na tę okazję z masła i masy zbożowej albo ryżowej, pomalowane na kolorowo. W świątyni główne miejsca zajmują liczne wizerunki Buddy, Guru Rinpocze (rozpowszechnił buddyzm w Tybecie i Bhutanie) i bóstw opiekuńczych. Przy każdym ołtarzu stoi siedem miseczek napełnionych wodą, symbolizującą siedem ofi ar składanych bogom: kwiaty, pożywienie, napoje. Wszędzie palą się lampki maślane, choć nad głowami mnichów porozwieszane są również świetlówki (jedyna oznaka nowoczesności).

Następnego dnia jesteśmy jeszcze bardziej zmęczeni, za to bogatsi o kilku przyjaciół. W duchu dziękujemy postępowemu czwartemu królowi Bhutanu, Jigme Dorji Wangchuckowi, za wprowadzenie do kraju internetu w 2000 r. Za sprawą Smoczej Sieci (lokalny operator) mamy szanse utrzymać nasze nowe znajomości.


Traszigang uchodzi za najładniejsze miasto wschodniego Bhutanu. Jest bardzo kameralne; właściwie składa się z dwóch ulic i kilkudziesięciu kolorowych domków, nad którymi góruje lokalny dzong (fort). Kamienne domy mają zawsze drewniane piętra, a dzięki bogatym zdobieniom wyglądają jak dzieła sztuki. Na ścianach i drzwiach wyrzeźbiono demony, smoki oraz... potężnych rozmiarów fallusy. Jeden z mieszkańców zdradza nam, że te ostatnie odstraszają złe duchy. Legenda głosi, że zaczęły się one pojawiać w XV w., kiedy to pewien szalony mnich nauczał buddyzmu, odwołując się do żartów i anegdot z podtekstem seksualnym. Pomagały mu w tym jego własne, ponoć niezwykłej wielkości męskie atrybuty. Nasz rozmówca jest przekonany, że to zwyczaj powszechny w świecie. Gdy wyprowadzamy go z błędu, pyta: „No to jak odstraszacie złe duchy?”.

Siadamy przy wejściu do typowego bhutańskiego sklepu z mydłem i powidłem i obserwujemy życie uliczne. Przechodnie, choć witają nas szczerym uśmiechem, zachowują rezerwę typową dla górali. Tashi Delek (dzień dobry), zagadujemy młodą Bhutankę. Pytamy, jak się żyje w kraju odizolowanym od reszty świata. Odpowiada, że dobrze. Rozmowa niespodziewanie zbacza na tematy damsko-męskie. W Bhutanie małżeństwa są aranżowane i zawierane z rozsądku. Nowożeńcy wprowadzają się do rodziny panny młodej. W wyższych partiach gór, gdzie ludzie zajmują się nie rolnictwem, lecz hodowlą lub handlem, mężczyźni są poza domem przez wiele tygodni, bywa więc, że kobieta ma dwóch mężów, często są to bracia. Zdarza się też, że jeden mężczyzna ma kilka żon (czwarty król bhutański poślubił cztery siostry).

W Bhutanie jest ponad 2 tys. klasztorów. Wiele z tych religijnych kompleksów wzniesiono w niedostępnych partiach gór. Korzystając ze swobody poruszania się, postanawiamy zapuścić się tam, gdzie dotarcie jest prawdziwym wyzwaniem. Jedziemy drogą wzdłuż koryta rzeki. Niby powinno być łatwiej niż na górskich zakrętach, ale wcale nie jest. Tydzień wcześniej Bhutan nawiedziło trzęsienie ziemi o sile 6,5 stopnia w skali Richtera. Mnóstwo domów zostało zniszczonych, a drogi zablokowały osuwiska. Teraz lawirujemy między kamieniami i zwalonymi fragmentami skał. Aby dostać się do klasztoru Dramitse, musimy jeszcze pokonać 1000-metrowe wzniesienie. Mijamy wozy ciągnięte przez zasapane osiołki. Na ścianach świątyni widać świeże pęknięcia, zaś na murkach z młynkami modlitewnymi suszą się koce, kołdry, pościel i ubrania mnichów. Najwyraźniej burza sprzed dwóch dni nie tylko nam dała się we znaki. W klasztorze przebywa obecnie kilkuset mnichów, to jeden z większych tego typu obiektów we wschodnim Bhutanie. Na pierwszy rzut oka nie ma tu atmosfery skupienia. Najmłodsi mnisi biegają po dziedzińcu za piłką, kilku z zapałem gra na Game Boyach. Wieczorem jesteśmy już w Mongar. Zbudowane na zboczu góry miasto podobno nie słynie z dobrej kuchni. Mimo to zamawiam serowe pierożki momo i lokalne piwo Red Panda. Otaczają nas sami pogodni ludzie, w końcu w światowych „rankingach szczęśliwości” Bhutan zajmuje siódme miejsce. Tutaj powstała nawet koncepcja Szczęścia Narodowego Brutto. Według królewskiej utopii szczęście poddanych opiera się na czterech fi larach: dobrym zarządzaniu, trwałym rozwoju, ochronie środowiska i kultury.

Przełęcz Trumshing-la (3750 m n.p.m.) oddziela część centralną Bhutanu od wschodniej. Przez zaledwie 84 km podjazdu pokonujemy 3200 m różnicy poziomów. Najpierw droga prowadzi między zielonymi polami ryżowymi i dżunglą, w gęstwinie której radośnie skaczą małpy śledzące nasze poczynania. Zbliżamy się do ostatniego, najtrudniejszego odcinka. Znak Life is a journey, complete it (Życie jest drogą, dojedź nią do końca) uświadamia nam, że to nie żarty. Kilkusetmetrowe urwiska tuż za krawędzią wąskiej drogi niemal paraliżują nasze ruchy. Przełęcz wita nas setkami kolorowych, buddyjskich fl ag modlitewnych. W drodze do następnej przełęczy, Sheytang-la, dżunglę zastępują lasy iglaste podobne do naszych, polskich. Szlak nie schodzi poniżej 2500 m n.p.m. Daleko na zboczach widać klasztory, są jeszcze liczniejsze niż na wschodzie kraju i jeszcze mniej dostępne – nie prowadzi do nich żadna droga. Niedaleko przełęczy zatrzymuje nas grupa hałaśliwych Bhutańczyków, budujących czorten (stupę) ku czci jednego z wielkich buddyjskich duchownym. Zachęcają nas do zrzutki na ten święty cel. Oczywiście, hojnie wspomagamy lokalną tradycję.

W Dzakar, miasteczku leżącym w dolinie Bumt’ang, trafi amy na kolejny religijny festiwal. Mężczyźni owinięci są w szale z frędzlami – ich kolory oznaczają pozycję społeczną danej osoby. Zwykłych obywateli spowija biel, króla i ważnych mnichów – żółć. Choć trudno w to uwierzyć, mieszkańcy tej doliny są jeszcze bardziej religijni niż pozostali Bhutańczycy. Jeszcze żarliwiej się modlą, częściej odwiedzają lamów, składają ofi ary. Każde większe wydarzenie, od projektu domu po choroby w rodzinie, poprzedzone jest specjalistyczną konsultacją astrologiczną. Zapotrzebowanie na astrologów jest w Bhutanie tak duże, że w stolicy Thimphu powstał Instytut Astrologii. Nauka w nim trwa, bagatela, od 7 do 12 lat. Z Dżakar wyruszamy do położonego po sąsiedzku jednego z najświętszych miejsc w tym kraju. Tam, gdzie po medytującym Guru Rinpocze pozostał odcisk w skale, wzniesiono kompleks klasztorny Kurdże, składający się z trzech wspaniałych świątyń. Skrywają one posągi, rzeźby, religijne malowidła.

W drodze do Trongsa, którym władał pierwszy król Bhutanu, towarzyszy nam szum strumieni obracających wodne młynki modlitewne. Kolorowe i bogato zdobione, wyraźnie odcinają się na tle zielonego lasu. Modlitwy z takich młynków wędrują do bogów bez przerwy – wystarczy, że woda napędza łopatki. Przejeżdżając przez małe wioski, widzimy szkoły pełne rozkrzyczanych dzieci w strojach narodowych. Cierpliwie odpowiadamy na pytania what is your name i how are you. Mijamy wystawione na ulicę krosna. Tkactwo to jedno z podstawowych zajęć Bhutanek, ich wyroby są znane w całej Azji. Za przełęczą Yotong-la ponownie zmienia się otoczenie, pojawiają się lasy mieszane. Trochę się wzruszamy, jakby złota polska jesień przybyła do nas do Bhutanu.


W Trongsa zatrzymujemy się w małym pensjonacie, w którym, jak nas informuje właściciel, jeszcze nigdy nie mieszkali turyści. Nas to wcale nie zniechęca, przybyliśmy tu, żeby zobaczyć dzong. Zwiedzaliśmy już takie fortece wcześniej, ale tutejsza to wielopoziomowy labirynt dziedzińców, krużganków, dormitoriów dla mnichów i kaplic. W dodatku widok z dzongu przyklejonego do skały rozciąga się na wiele kilometrów. Przy tej budowli wzniesionej na kilku poziomach blado wypadają najczęściej odwiedzane bhutańskie fortece w Thimphu i w Paro.

Dolina Phobijka to miejsce, gdzie zimują rzadkie żurawie czarnoszyje. My jednak zamiast na ptaki znów trafi amy na festiwal religijny. Krążąc między samochodami, wozami konnymi, mnichami i odświętnie ubranymi ludźmi, docieramy pod wejście do świątyni. Zostawiamy motocykle z całym dobytkiem (Bhutan to bardzo bezpieczny kraj, a kradzieże prawie nie mają tu miejsca) i idziemy za tłumem. Dziedziniec jest szczelnie wypełniony. Wszyscy wpatrują się w przedstawienie odgrywane przez aktorów w maskach. Wnioskując z reakcji gawiedzi, to komedia. Śmiejemy się i my. Choć nie rozumiemy symboliki masek, gesty aktorów są wymowne i odwołują się do podstawowych ludzkich emocji.

Wyremontowana droga na odcinku Punak’a–Thimphu jest szeroka i komfortowa, ale duża elektrownia wodna i powiększająca się w szalonym tempie stolica pozbawiają dolinę uroku. Thimphu to nowoczesne miasto, migające do nas krzykliwie neonami dyskotek, gdzie ludzie chodzą w dżinsach. W kawiarniach serwowane są europejskie ciastka (podobno najlepsi kucharze jadą na koszt państwa na studia do Europy). Ostoją prawdziwego Bhutanu jest tu stadion narodowy. Dziesiątki Bhutańczyków oddają się na nim ukochanej rozrywce – łucznictwu; do tarczy trafi ają z kilkuset metrów. Mężczyźni proponują, żebyśmy dołączyli do rywalizacji. Nie chcą wierzyć, że nigdy nie mieliśmy łuku w ręku.

Tygrysie Gniazdo (klasztor Taktsang) jest wizytówką kraju przytuloną na wysokości 3070 m do 1300-metrowej ściany. Siły ciążenia nie mają nań wpływu, gra na nosie porywistym podmuchom wiatru. Legenda głosi, że w VIII w. Guru Rinpocze przyleciał tu na grzbiecie tygrysicy (zamieniła się w nią jego żona), by pomedytować w małej jaskini i ujarzmić złe moce, które opanowały okolicę. Mozolna wspinaczka na górę trwa ze trzy godziny. Wchodząc stromą ścieżką, słyszymy krzyki wystraszonych „białych jeźdźców” (turystów, którzy skorzystali z osiołkowej podwózki), kiedy ich rumaki zbliżają się do krawędzi urwiska. W Tygrysim Gnieździe panuje spory tłok, więc szybko wracamy na leśny parking.

Reklama

Nasze motocykle są wypucowane na błysk i na każdym z nich leży kwiatek. Rozglądamy się zmieszani i widzimy zadowolone twarze kierowców turystycznych dżipów: – Chcieliśmy wam zrobić przyjemność, jeszcze nigdy u nas takich motocykli nie było – mówią płynną angielszczyzną. Przed drogą z Paro do P’ünc’oling, na granicy z Indiami, przestrzega nas wiele osób: „Jeśli nie musicie, to tamtędy nie jedźcie”. Musimy. Tylko w ten sposób możemy wydostać się z Bhutanu. Pasażerowie lokalnych autobusów pozdrawiają nas serdecznie, wystawiają kciuki do góry, jakby chcieli nam życzyć powodzenia. Droga jest kręta i otulona przez mgłę. Pada deszcz. Kierowcy ciężarówek nie czują potrzeby włączenia świateł mijania. Kilka razy w ostatniej chwili dostrzegamy jadące prosto na nas auto. Wiemy, że droga jest zawieszona nad kilkusetmetrowymi urwiskami, ale przez mgłę ich nie widzimy. Może to i lepiej. Mgła znika dopiero w dolinie P’ünc’oling. Przejście graniczne jest czystą formalnością. Żegnamy Królestwo Ryczącego Smoka, witamy indyjski gwar, bałagan i biedę.

Reklama
Reklama
Reklama