Bieg Rzeźnika: co takiego jest w tych Bieszczadach?
Bieg Rzeźnika to jeden z najtrudniejszych biegów górskich organizowanych w naszym kraju. Niemalże 80 kilometrów, gdzie przewyższenie trasy to +3235m podbiegów oraz -3055m zbiegów. A wszystko to w malowniczych Bieszczadach
Bieg Rzeźnika jak sama nazwa wskazuje do najłatwiejszych nie należy. Uczestnicy do pokonania mają blisko 80km. Trasa biegu jest długa i bardzo wymagająca: wiedzie bieszczadzkim czerwonym szlakiem z Komańczy przez Cisną, góry Jasło i Fereczata, Smerek oraz połoniny do Ustrzyków Górnych. Limit czasu wynosi 16 godzin. Jakby tego było mało, zawodnicy startują o godzinie 3:30 nad ranem. Ze względów bezpieczeństwa biega się w parach.
Mimo wszystko chętnych do tego, by zmierzyć się z tym trudnym biegiem jest dużo więcej niż miejsc. Zapisanie się na zawody graniczy z cudem. Co takiego jest w Bieszczadach i w Biegu Rzeźnika, że wciąż przyciąga tych, którzy już nawet na własnej skórze zdążyli się przekonać jak trudne zadanie na nich czeka? O tym porozmawialiśmy z Ewą Witek-Piotrowską, fizjoterapeutką z poradni Ortoreh, mamą trójki dzieci, ale przede wszystkim kobietą, która cztery razy przebiegła Rzeźniczka, dwa razy kibicowała mężowi, a pozostałe dwa musiała odpuścić, bo czas spędzała na porodówce.
Bieg Rzeźnika - sama nazwa wskazuje, że należy się bać. Czy w Twojej karierze biegowej to były najbardziej wymagające zawody?
Tak, to zawsze są najbardziej wymagające zawody. Pierwszy raz wystartowaliśmy z mężem (wtedy jeszcze z chłopakiem - znaliśmy się od 10 miesięcy), po niespełna rocznym bieganiu, to był rok 2006 i jeszcze zupełnie inne czasy biegowe. Nie uprawiało tego sportu aż tyle osób, nie mówiąc już o bieganiu po górach. Mało wiedzieliśmy na ten temat, nie tylko o treningu, ale nawet logistyce i na tej logistyce polegliśmy. Myślę, że siłą woli udałoby się przebiec, ale...
Startowałaś kilka razy, pierwszy był najtrudniejszy?
To był bardzo deszczowy rok i właściwie cały Rzeźnik to była jedna wielka pompa z nieba. Właściwie nie mieliśmy specjalnie nic na zmianę, chyba jedną bluzę w przepaku, ale ani butów, ani skarpetek na zmianę. Ja już po pierwszym etapie miałam obtarte stopy. Niestety z tego obtarcia zrobiła się gigantyczna rana na Achillesach - wyglądało to tak, jakby tam nie było już żadnych tkanek, tylko ścięgno. Do tego na najtrudniejszym nawigacyjnie miejscu w zejściu do Smereka - zapuściliśmy się na wschodnią stronę i musieliśmy nadrabiać. Było nam zimno, mokro, a rany piekły niemiłosiernie. Do punktu na punkcie w Berehach byliśmy spóźnieni 10 min. Nawet chcieli nas puścić dalej, ale moje stopy nie pozwoliły na dalszą bitwę. Pamiętam tylko powrót autem, a potem Komańczę i Wagabudę, do której zjeżdżali się uczestnicy. Ten obraz utkwił mi w pamięci najbardziej - to był krajobraz po bitwie: jeden zawodnik podtrzymywał drugiego, ktoś kulał, ktoś inny był cały poobcierany, wrażenie mocne. Ja swoje rany leczyłam prawie 3 tygodnie, przyjmowałam szczepionkę przeciwtężcową. Taka ciekawostka: w 2006 roku Rzeźnika ukończyło zaledwie 37 zespołów.
Dla Andrzeja to był drugi Rzeźnik, pierwszego pobiegł z zupełnie nieznajomym chłopakiem rok wcześniej i ukończyli go w 16 godzin (biegał wtedy od 4 miesięcy).
Wiedzieliśmy, że wrócimy porachować się z biegiem i przeżyć to na nowo. Do kolejnego trenowaliśmy już więcej, udało nam się nawet pojechać w góry świętokrzyskie na jedno, czy dwa rozbiegania. W 2007 roku dobiegliśmy jako 40. zespół na 54 czas 15.17. To była ogromna satysfakcja.
Jeśli biega się ze swoim partnerem życiowym to jest to - poza ogromną frajdą - ogromne wyzwanie. Łatwiej powiedzieć komuś obcemu: mam dość, nie biegnę, dajcie mi spokój, trudniej komuś, kogo się kocha. Niestety dla mnie biegi ultra są bardzo trudne ze względu na energetykę. Nie jestem w stanie spożyć tyle pokarmów, żeby mój organizm mógł funkcjonować na tak dużych obrotach. Stres przed biegiem powodował, że żołądek miałam zaciśnięty już na dwa dni przed zawodami, z kolei już w jego w trakcie, nie jestem w stanie przyjmować całej tej chemii. Po prostu, w którymś momencie zwracam wszystko, co nie jest czystą wodą.
Pamiętałam też z pierwszego nieskończonego Rzeźnika, że dzień przed zawodami nie spożywamy w przydrożnych barach dziwnych potraw, mimo że wszyscy je chwalą. Zjadłam wątróbkę, absolutnie bez sensu. Czułam ją aż do ostatniego punktu podczas biegu.I nic już nie jest w stanie nam pomóc. jeśli poda się żelazo nawet w takiej formie na dzień przed- nie jesteśmy w stanie nic tym poprawić.
Wracając do energetyki: ponieważ już na Połoninie Wetlińskiej jestem zupełnie bez energii, to miewam różne wizje, najczęściej mam wrażenie, że moja dusza jest nad połoniną, a tylko nogi się ciągną. Ciągle pytałam męża (wtedy narzeczonego, 2 rzeźnik był na 2 tygodnie przed naszym ślubem), kiedy dobiegniemy, a on nieustannie mnie oszukiwał, że to już za chwilę.
Było ciężko, ale nie zniechęciłaś się. Pobiegłaś jeszcze raz i jeszcze raz...
W kolejnym roku przygotowaliśmy się jeszcze lepiej, także logistycznie i zajęłiśmy 31 miejsce na 70 drużyn, a rok później byłam na początku ciąży, więc przyjechałam kibicować mężowi. Kolejnego Rzeźnika mieliśmy na sali porodowej - wtedy urodziła się naszą druga córeczka, ale następnego pobiegliśmy znowu razem. Mąż powiedział, że jednak mimo tego, ze narzekam mu podczas drogi, to najlepiej pobiec z najbliższą osobą.
Byliśmy dobrze przygotowani tyle tylko, że z własnej głupoty postanowiłam na niecały tydzień przed Rzeźnikiem wystartować w Biegu Ursynowa na 5km. Biegło się świetnie,zrobiłam życiówkę, jednak podczas biegu poczułam ogromny skurcz z tyłu uda. Wydawało się, że rozmasowałam to i rozciągnęłam. Następnego dnia była Dycha w Legionowie i postanowiłam, że ponieważ tak dobrze mi poszło, pobiec także tam. Głupota straszna… ścigałam się i biegłam na 41 minut, skurcz w udzie narastał, a ja pod koniec nie mogłam nawet iść, skakałam na jednej nodze w czasie 43 minut. Było zbyt mało dni, żeby coś z tym udem zrobić… Wiedziałam, że nie będzie dobrze. Tym razem logistyka była trudniejsza. Na bieg musieliśmy zabrać naszą koleżankę, która na tę jedną dobę była nianią naszych córeczek.
Bardzo chcieliśmy dobiec w 12 h i zrobić wersje hardcore czyli dodatkowe 20 km na Wołosta. Świetnie przygotowani logistycznie, ja oklejona plastrami, ruszyliśmy o świcie. Bolało cały czas, kombinowałam jak biec, żeby nie używać tej nogi. Podczas zbiegu poślizgnęłam się niestety na tej nodze - ból był nie do zniesienia, zaczęłam krzyczeć. Lekko rozciągnęłam nogę. Andrzej chciał, żebyśmy zeszli jeszcze na pierwszym przepaku - widziałam, jak mijają nas kolejne pary. Wzięłam leki przeciwbólowe, zakleiłam się mocniej i powiedziałam, ze dojdziemy do Cisnej. Był to łatwiejszy strategicznie punkt do zejścia - tam mieszkaliśmy. Jakoś udało się szybko maszerować. Cały czas miałam łzy w oczach, że pewnie nie uda nam się zrobić hardcore. Wiedziałam, że tak bardzo chciałby dobiec mój maż, że tyle trenował i należy mu się nagroda. On jednak chciał przede wszystkim zadbać o mnie. W Cisnej powiedziałam, że musimy biec dalej. Powiem szczerze, że ból jakiego doświadczyłam wtedy przez 16 h był ogromny, ale nie pamiętam już tego. Pamiętam tyle, że zrobiliśmy go razem ogromnym hartem ducha nas obojga. To był bieg dla mojego męża - bez niego nie miałabym ani ochoty, ani woli dalej kontynuować. Leczenie trwało 6 tygodni, miałam masywne naderwanie mięśnia i o bieganiu, a nawet chodzeniu przez kilka tygodni nie było mowy.
W zeszłym roku, także w dniu zawodów urodziło się nasze trzecie dziecko - Wiktor.
Co się zmieniło… Pierwsze zawody były bardzo kameralne, to była ogromna przygoda z dziką naturą. Ostatnie, w których brałam udział to była masa ludzi - właściwie nie było miejsca, żeby nie czuć oddechu innych zawodników.
Dlaczego zdecydowałaś się wystartować po raz kolejny skoro wiedziałaś z czym to się je?
Rzeźnik przyciąga jak magnes i uzależnia. Jeśli pobiegniesz raz, masz ochotę na więcej i to nie ze względu na piękne widoki. Powiem szczerze, że niespecjalnie pamiętam jakiekolwiek widoki z biegów. W lesie to i tak nic nie widać, a na Połoninach jestem już tak wyrypana, że nie w głowie mi oglądanie natury. Tym bardziej, że tam zawsze strasznie wieje, albo leje albo jest bardzo silne słońce. Po prostu człowiek ma ochotę unurzać się we własnym pocie, łzach, przetestować siebie.
Na czym tak naprawdę polega największa trudność Biegu Rzeźnika?
Największą trudnością tego biegu jest bieganie w parach. Wielu zawodników ukończyłoby ten bieg w zdecydowanie lepszym czasie niż z partnerem. Trzeba tu jednak podporządkować się słabościom partnera, współdziałać przez cały bieg. To wcale nie jest proste. Jeśli trafi się na dobrego partnera pod względem dopasowania psychicznego, da się osiągnąć wiele, w przeciwnym razie grozi to wielką kłótnią i walką.
Jesteś biegaczką, ale przede wszystkim fizjoterapeutką z wieloletnim doświadczeniem. Czy takie zawody, jak Bieg Rzeźnika, mogą być przyczyną wielu kontuzji?
Zdecydowanie tak.Sama opisałam swój głupi przykład. Takich przykładów jest znacznie więcej. Po pierwsze już na miesiąc przed zawodami, mamy wysyp kontuzji wynikających ze złego treningu: wtedy wszyscy chcieliby na szybko zrobić coś, żeby się uzdrowić na Rzeźnika. Zazwyczaj jednak kontuzja podczas 80-100km biegu wychodzi. Dużo zawodników schodzi z tego powodu z trasy. Rzeźnik dla nieprzygotowanego ciała jest rzeźnią. Zbiegi powodują uszkadzanie kolan, mięśni, śliskie kamienie powodują skręcenia stawów skokowych.
Jak się przygotować do Biegu Rzeźnika? Na co zwrócić największą uwagę?
Jest teraz duża moda na biegi górskie, a Bieg Rzeźnika też stał się trochę takim punktem, który każdy biegacz chciałby "odhaczyć". Zdarza się, że zapisują się ludzie, którzy nie są jeszcze gotowi.
Na czym Twoim zdaniem polega największy problem?
To rzeczywiście porażka. Tak jak nasz pierwszy Bieg Rzeźnika. Do tego biegu trzeba przygotować się i mięśniowo, treningowo, ale i psychicznie i logistycznie. Inaczej narażamy zarówno siebie jak i partnera na kontuzje, rozczarowanie i żal.
Czy kobiecie trudniej jest zmierzyć się z takim dystansem?
Może narażę się tu biegającym kobietom, ale myślę, że tak. Nie mamy aż tak dużej wrodzonej wytrzymałości i siły, o wiele więcej kosztuje nas fizycznie przygotowanie i przebiegnięcie takiego dystansu w górach. Psychicznie jesteśmy mocniejsze, to zdecydowanie. Ja jednak po takich zawodach jestem tak strasznie obolała, że nawet dziś na myśl o tym, czuje ból każdego odcinka ciała.
Pobiegłabyś jeszcze raz?
Chciałabym. To zdecydowanie jedno z najmocniejszych doznań biegowych. I zdecydowanie chciałbym pobiec z mężem. Chociaż jest to dla mnie ciężka sprawa, bo wiem, że chciałby walczyć, a ja aż tak mocno jak on nie mogę. Dla niego to też trudne zadanie, bo wie, że jestem słabsza od niego fizycznie. Mimo wszystko, gdybym miała biec jeszcze raz, to tylko z nim.
Życzę Ci w takim razie tego, żebyście przynajmniej jeszcze raz zrobili to razem!
Dziękuję.