Broad Peak: Nadzieja umarła ostatnia
Jednego dnia gratulacje, następnego kondolencje. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie było czasu na świętowanie dokonania polskich himalaistów. Historyczny wyczyn – pierwsze zimowe wejście na Broad Peak – został przesłonięty przez tragedię. Co było jej przyczyną?
Tragedie są wpisane w historię himalaizmu. Kto dziś pamięta, że w lipcu 1975 r. pięciu polskich wspinaczy z Wrocławia weszło na dziewiczy wówczas środkowy wierzchołek Broad Peaku? A czy ktoś pamięta, że trójka z nich zginęła podczas zejścia? To wydarzenie miało miejsce latem, kiedy warunki są dużo lepsze niż zimą: temperatury wyższe, pogoda stabilniejsza, dzień dłuższy. Każdy, kto ma jakieś pojęcie o górach wysokich, wie, że wejście na szczyt to dopiero połowa drogi, i to z reguły ta łatwiejsza. Wiele osób ginie podczas schodzenia. Nie bez powodu obszary położone ponad 8000 m n.p.m. nazywane są strefą śmierci. Człowiek może przeżyć w rozrzedzonym powietrzu tylko po wcześniejszej aklimatyzacji i tylko przez krótki czas. I musi liczyć przede wszystkim na siebie.
A zimą skala trudności wzrasta kilkakrotnie. Wystarczy powiedzieć, że zimą na Evereście stanęło do tej pory mniej osób niż na Księżycu. W tak niskich temperaturach, jakie tam panują w sezonie zimowym, ekwipunek zawodzi – zamarza, przestaje działać. Pozostaje tylko człowiek. Jeśli on się podda, następuje koniec. Możliwości niesienia pomocy wynoszą praktycznie zero.
Himalaiści nie są samobójcami. Nie jadą w góry po to, żeby ginąć, ale żeby przesuwać granice, pisać historię. Tegoroczna polska zimowa wyprawa na Broad Peak nie była wyjątkiem. Już po raz czwarty Polacy mieli się zimą zmierzyć z tą górą. Tylko że tym razem sytuacja była szczególna z jednego powodu. W składzie wyprawy znalazł się Maciej Berbeka. Miał szansę dokończyć coś, co prawie zrobił 25 lat temu. W 1988 r. stanął samotnie na tzw. przedwierzchołku Broad Peaku. Był przekonany, że zdobył szczyt. Dopiero na dole dowiedział się o pomyłce. To i tak był rekord, nikt wcześniej zimą nie wszedł na taką wysokość w Karakorum – co jednak nie zmieniało faktu, że pierwszego zimowego wejścia nie dokonał. Berbeka miał żal, że nikt go nie uprzedził o istnieniu „fałszywego” wierzchołka, i od tamtej pory nie jeździł na wyprawy narodowe. Trzeba też dodać, że spod Broad Peaku ledwie uszedł z życiem.
I kiedy po latach Krzysztof Wielicki zaprosił go na wyprawę, Berbeka długo się zastanawiał. Broad Peak zwyczajnie mu się należał. W latach 80. był w ścisłej czołówce światowego himalaizmu, miał na koncie pięć ośmiotysięczników, w tym dwa zimowe wejścia, ale później niewiele się wspinał w tak wysokich górach. Zdecydował się jednak wziąć udział w wyprawie. Zapytany przed wyjazdem o powód, oczywiście jak to on zażartował – że dołączył, bo postawiono na młodzież.
Pozostała trójka wspinaczy mających atakować Broad Peak to rzeczywiście inne pokolenie, dużo młodsze, ale z kilkunastoletnim doświadczeniem. Artur Bielecki ma na koncie pierwsze zimowe wejście na Gaszerbrum I. Artur Małek od lat wspina się zimą w Tatrach. W Himalajach świetnie się sprawdził w trudnych warunkach na Lhotse. Nic dziwnego, że dostał propozycję wzięcia udziału w wyprawie na Broad Peak. Najmłodszy ze wszystkich Tomasz Kowalski na ośmiotysięczniku nigdy nie był. Jak trafił do zespołu? Jego dokonania w różnych górach zwracały uwagę nawet starych himalajskich wyjadaczy. Na przykład w ciągu zaledwie 27 dni zdobył cztery siedmiotysięczniki leżące w byłym Związku Radzieckim. Miał doświadczenie z wysokością, wiadomo było, że dobrze się aklimatyzuje. Poza tym miał inne osiągnięcia sportowe – biegał maratony i ultramaratony.
Niektórzy pewnie pamiętają, że Krzysztof Wielicki przed swoją pierwszą wyprawą w Himalaje (w 1980 r.) też nigdy wcześniej nie przekroczył magicznej granicy 8000 m n.p.m. I zdobył wtedy zimą Everest! Tyle że finał obu tych wypraw jest niestety całkiem inny. Kowalski nie zszedł do bazy. Pozostał na górze, podobnie jak Berbeka. Nic nie zapowiadało tragedii. Nastąpiła ona podczas zejścia himalaistów ze szczytu, ale to nie załamanie pogody – jeden z najgorszych przeciwników w górach – było jej przyczyną.
Koniec lutego 2013 r.
Wszyscy siedzą w bazie pod Broad Peakiem, czekając na poprawę aury. Obozy są założone, liny poręczowe zawieszone, odpowiednia aklimatyzacja zdobyta. „Tylko pogoda może nam przeszkodzić” – powtarzają. Dwa razy dziennie sprawdzają meteorogramy dostarczane przez profesjonalny serwis ze Szwajcarii (www.expeditionweather.info) i przez Karla Gabla z instytutu meteorologii w Innsbrucku. Te prognozy uchodzą za najdokładniejsze na świecie. Od nich uzależnione są wszelkie dalsze poczynania himalaistów – czy pójdą w górę, czy będą zmuszeni do bezczynnego siedzenia w bazie.
O niedostępności Karakorum zimą decyduje oczywiście wysokość nad poziomem morza, ale trzeba do niej dodać potwornie niską temperaturę. Przez większą część sezonu wieją tam huraganowe wiatry. Jeśli nie pęd powietrza, to mróz zabije człowieka – odczuwalna temperatura spada wtedy nawet do –70°C. Na szczęście od czasu do czasu wiatr przycicha, niebo się przejaśnia, robi się nieco cieplej – otwiera się tzw. okno pogodowe. Zimą w Karakorum zdarza się to zaledwie kilka razy w sezonie i trwa bardzo krótko. Te momenty himalaiści wykorzystują na atakowanie szczytu.
25 lutego dociera wreszcie informacja, że na początku marca pogoda da szansę wspinaczom. W następnych dniach meteorogramy, które zwykle zmieniają się z godziny na godzinę, uparcie powtarzają optymistyczną prognozę dla 5 marca. Żeby na samej górze być właśnie tego dnia, trzeba z bazy wyjść wcześniej, nawet jeśli warunki nie będą zbyt sprzyjające. Według prognoz będzie to ostatnia szansa na atakowanie szczytu.
3 marca
Rozpoczyna się decydujące starcie. Wielicki, kierownik wyprawy, ma pewne obawy, czy na wspinaczy źle nie wpłynęła długa bezczynność w bazie. Nie ma jednak żadnych przesłanek, żeby kogoś zatrzymywać – wszyscy są zaaklimatyzowani, dobrze się czują. I wszyscy przyjechali tu po to, żeby zdobyć Broad Peak. Wielicki pozwala, żeby oba zespoły: Berbeka–Kowalski i Bielecki–Małek, ruszyły tego samego dnia, aby było im łatwiej działać. Na pożegnanie rzuca: „Pamiętajcie, życie nie ma ceny”.
Czwórka polskich wspinaczy i trzech Pakistańczyków wspomagających wyprawę opuszcza bazę. Po kilku godzinach dochodzą do obozu II na wysokości 6200 m. Tu spędzają noc.
4 marca
Polacy dochodzą do obozu IV założonego na 7400 m. Pogoda jest cały czas dobra – słońce i słaby wiatr. Już tylko kilka godzin nocy dzieli ich od rozpoczęcia ostatniego podejścia do szczytu. Ustalają, że wyruszą o 5 rano. Wybór godziny jest bardzo istotny: zbyt wczesne wyjście naraża ich na odmrożenia w panującej nad ranem niskiej temperaturze, co mogłoby zakończyć atak już na samym początku.
Zimą na Evereście stanęło mniej osób niż na Księżycu. To pokazuje skalę trudności. (Fot. Adam Bielecki)
5 marca, godz. 5.15
Grupa opuszcza namiot, by już po trzech godzinach znaleźć się przy szczelinie. Tempo nadaje między innymi Berbeka, tak jakby nie miał na karku pięćdziesiątki, a najwyżej połowę tego. A przecież idą bez tlenu, bo w himalaizmie sportowym tlenu się nie używa. – Pogoda była wymarzona, ani jednej chmurki, cisza. Z bazy widzieliśmy ich przez lornetki – opowiada Wielicki. Jednak za szczeliną oba zespoły zaczynają iść wolniej niż zakładał plan, trafiają na mniejsze, niewidoczne do tej pory lodowe rozpadliny. Dopiero wczesnym popołudniem wspinacze dochodzą do przełęczy, skąd jak zakładano, było jeszcze około trzech godzin na wierzchołek.
– Jest 12.30, zamierzacie iść na szczyt? – Wielicki łączy się z Berbeką przez radio.
– Po to tu przyjechaliśmy – odpowiada Berbeka.
Jednak grań, dobrze znana z letnich przejść, zimą pokazuje zupełnie nowe oblicze: trudne lodowo-skalne podłoże pokrywa gruboziarnisty śnieg. – Ten widok trochę mnie podłamał. Stało się jasne, że przeprawa będzie cięższa – opowiadał już w Polsce Adam Bielecki.
Niemniej oba zespoły idą w kierunku szczytu. Wielicki ciągle dopytuje Bieleckiego przez radio, kiedy będą na wierzchołku, i z niepokojem wysłuchuje informacji o trudnej drodze. W pewnym momencie musi doradzić Bieleckiemu, jak obejść trudny fragment – bo pamiętał go ze swojej wspinaczki sprzed lat.
Na przedwierzchołek Rocky Summit, na którym 25 lat wcześniej zawrócił Berbeka, pierwszy zespół dociera dopiero około 15. Według planów o tej porze wszyscy mieli już być w drodze powrotnej. Zaniepokojony Wielicki łączy się ponownie z Berbeką, ale ten odpowiada, że idą dalej. – Zdaję się na twoje doświadczenie – mówi Wielicki. Wie, że zespołowi szczytowemu nie da się powiedzieć, by widząc wierzchołek, zawrócił. – To nie do zatrzymania – opisuje tamtą sytuację. Z kolei Bielecki mówi: – Mieliśmy świadomość, że będziemy wracać w nocy. Ale też nie mieliśmy pretekstu, żeby zawrócić, warunki pogodowe były świetne, my czuliśmy się dobrze.
Godz. 17.20
Na szczycie jako pierwszy staje Adam Bielecki. I niemal natychmiast rusza w dół. Nie czeka na swego partnera Artura Małka, nie łączy się z bazą, bo jego radio jest przestrojone. Od 12 godzin nic nie jadł i nie pił – wymiotuje za każdym razem, kiedy stara się coś przełknąć.
– Wiem, że wzbudziło kontrowersje to, że się rozdzieliliśmy. Ale miałem przekonanie, że chłopcy są w takim samym dobrym stanie jak ja, a wiedziałem, że dojdą bezpiecznie – tłumaczył Bielecki już w Polsce.
O 17.50 na szczycie staje Artur Małek, także na kilkadziesiąt sekund. Na zdjęciu Bieleckiego śnieg na wierzchołku jest biały, u Małka – pomarańczowy od zachodzącego właśnie słońca. Ta różnica kolorów, te pół godziny odstępu to, jak się okaże, niemal granica między życiem a śmiercią.
Małek schodząc z kopuły szczytowej, mija Berbekę i Kowalskiego. – Tomek wyglądał dobrze, lepiej nawet niż ja, a ja byłem na siłach, żeby wrócić. Widziałem to po nim, wspinaliśmy się razem od miesiąca. Maciek trochę gorzej, ale w porządku – opowiada Małek. – Kowalski zaproponował mi, abym ponownie wszedł z nimi na szczyt i nakręcił film, bo tak się kiedyś umawialiśmy podczas poręczowania drogi. Odpowiedziałem mu: „Nie wygłupiaj się, wchodź, rób zdjęcie i uciekaj”. Z kolei Berbeka zaproponował, żebym wracał z nimi, a nie sam. Powiedziałem mu, że jeśli poczekam pięć minut, to zamarznę. Może Maciek się martwił, że się z Adamem rozdzieliliśmy? – zastanawia się Małek.
Godz. 18.00
Berbeka i Kowalski wchodzą na szczyt i łączą się z Wielickim. Ten dopiero teraz się dowiaduje, że cała czwórka zdobyła Broad Peak. Przez krótką chwilę wydaje się, że wszystko jest w porządku. Nikt nie zgłasza problemów, więc kierownik jest dobrej myśli, choć sukces będzie można odtrąbić, dopiero gdy wszyscy znajdą się w namiocie. Tymczasem powrót nie będzie prosty. Wyczerpani zdobyciem szczytu wspinacze muszą się znowu wspiąć na przeklęty Rocky Summit – w ciemnościach i spadającej temperaturze. Małek stara się iść jak najprędzej. Wie, że kiedy tylko zajdzie słońce, „komfortowe” jak dotąd warunki zmienią się diametralnie. Zacznie się walka o życie.
– Przed Rocky Summit dopadł mnie totalny zmrok. Bez księżyca, bez światła – pamięta himalaista. Tempo marszu spada drastycznie, nie może nikogo zawiadomić, gdzie jest, bo zamarzł mikrofonogłośnik przypięty pod kołnierzem – samo radio tkwi w plecaku, niedostępne w tych warunkach. Już na przełęczy musi zmienić baterie w czołówce, co zajmuje 40 min! Każdy ruch jest wysiłkiem. Gubi rękawiczkę, idzie dalej w zapasowej, wypchanej czterema ogrzewaczami.
Obóz bazowy pod Broad Peakiem stanął pod koniec stycznia tego roku. Adam Bielecki)
6 marca, ok. godz. 2.00
Małek wchodzi do namiotu w obozie IV. Zwala się na śpiwór i w rakach, z czekanem w ręku dochodzi do siebie. Tymczasem Bielecki jest już tam od czterech godzin! Jak to możliwe? Kluczem okazał się zmrok, a dokładnie miejsce, gdzie zastał on każdego ze zdobywców Broad Peaku. – Miałem 40 min światła, kiedy zacząłem schodzić, i w tym czasie przeszedłem dwie trzecie grani. To mi dało ogromną przewagę nad resztą zespołu – tłumaczy Bielecki.
W tym momencie staje się jasne, że liczone w kwadransach różnice w dotarciu na szczyt przełożą się na wielogodzinne odstępy w powrotach do obozu IV. Bielecki pamięta, że kiedy dochodził do namiotów, odwrócił się i zobaczył na grani światełko. – To mnie przeraziło. Zrozumiałem, że coś poszło nie tak, bo nikt o tej porze nie powinien tam być – opowiada.
Bielecki widział światło czołówki Małka, który z trudem wracał do obozu. A co po zdobyciu szczytu działo się z Berbeką i Kowalskim? – Dosłownie godzinę po informacji o wejściu na wierzchołek zgłasza się Kowalski. I mówi, że nie widzi Maćka i nie może podejść pod Rocky Summit. Padł na mnie strach, bo jak to, po szczęściu i euforii na szczycie mija godzina i on nie może iść? – relacjonuje Wielicki. – Zaświtało mi, że bez łączności nic nie mogę zrobić.
Gdy Bielecki już w namiocie doprowadził swoje radio do używalności, kierownik wyprawy powiadomił go o sytuacji. Wspinacz, chociaż właśnie co wrócił ze strefy śmierci, ubrał się i ruszył do góry, po kolegów. – Robiłem jeden krok, osiem oddechów. Trzy kroki i odpoczynek. Po pół godzinie byłem 50 m od namiotu. Zawróciłem – stwierdza krótko.
Wielicki tymczasem dopinguje Kowalskiego do marszu. Przez całą noc odbywają sześć–siedem rozmów. Kowalski jest słaby. Sygnalizuje, że wypiął mu się rak i nie może go zapiąć, ciągle mówi, że nie może iść, że ma białe ręce. Na pytanie, gdzie ma rękawice, odpowiada: „Nie wiem”. – Zaleciłem mu wzięcie leków, ale część upuścił. Raz mówił, że widzi Maćka, raz że nie widzi. Może Maciek szedł gdzieś przed nim? – zastanawia się Wielicki, ciągle poruszony wspomnieniem tych rozmów.
Przez całą noc Berbeka nie dał znaku życia. Tylko raz Kowalski w rozmowie z bazą po północy powiedział: „Chcemy biwakować”, a Wielicki od razu wychwycił to „my”.
– Kopiecie jamę? – pyta.
– Nie, siedzimy na kamieniu – mówi Kowalski.
– To daj mi Maćka.
– Ale on nie chce gadać – odpowiada Kowalski po kilku sekundach ciszy.
Wielicki zastanawiając się dziś, nie ma wcale pewności, że Berbeka naprawdę był obok Kowalskiego. Jego zdaniem Kowalski sprawiał wrażenie nieobecnego. – Ani razu nie poprosił o pomoc, nie zdawał sobie sprawy ze swego położenia – uważa Wielicki.
Rozmowy z Kowalskim trwają do rana. W obozie IV słuchają ich z ciężkim sercem Małek i Bielecki. Oni także namawiają kolegę do zejścia. Mówią mu, że każdy krok w dół przybliża go do życia, każda minuta zastoju – do śmierci. O 6.30 Kowalski odzywa się po raz ostatni. Zostaje gdzieś w pobliżu przełęczy, pokonując w 12 godzin trasę, która powinna mu zająć godzinę.
Trekking po lodowcu Baltoro do miejsca, gdzie stanęła baza. (Fot. Adam Bielecki)
6 marca nad ranem
Kucharz z obozu bazowego zauważa światło czołówki na wysokości 7700 m, przy szczelinie. Można się domyślać, że to Berbeka. – Był twardym zawodnikiem, przetrwał noc i szedł dalej – uważa Artur Hajzer, autor programu Polski Himalaizm Zimowy 2010–2015, w ramach którego odbyła się wyprawa na Broad Peak. Ale kiedy tego samego dnia po południu pod szczelinę dochodzi z obozu II Karim Hayyat, tragarz wysokościowy, nie ma tam nikogo. – Zniknął. W grę wchodzi upadek do szczeliny – mówi Hajzer.
Z obozu IV próbuje tego samego dnia rano wyjść Artur Małek zaopatrzony w termosy z herbatą. Ale podobnie jak wcześniej Bielecki po przejściu kilkudziesięciu metrów w górę jest kompletnie wyczerpany. Na prośbę Wielickiego pozostaje jednak w obozie cały dzień. Udaje mu się namówić do pozostania Karima Hayyata, co – jak opowiada – nie jest łatwe, bo tragarze z zasady nie nocują w obozach powyżej 7000 m. Dopiero wieczorem, na wieść o zbliżającym się załamaniu pogody, obaj schodzą do obozu II.
7 marca pogoda zaczyna się psuć, wreszcie 8 marca umiera ostatnia nadzieja. – O 14.00, po 80 godzinach od rozpoczęcia ataku, po 56 godzinach od ostatniego kontaktu, zdecydowałem się zakończyć wyprawę. Nie mieli już prawa żyć – mówi Wielicki.
Śmierć himalaistów przysłoniła wyczyn, jakim było zdobycie zimą Broad Peaku. Informacja o tragedii została podchwycona przez media i rozpętała dyskusję nad sensem i bezpieczeństwem wspinaczki oraz nad możliwymi popełnionymi błędami. Pojawiły się pytania, wręcz zarzuty o złe przygotowanie i przeprowadzenie wyprawy. Niektóre wynikały z niewiedzy – np. dlaczego po Berbekę i Kowalskiego nie poleciał śmigłowiec? Nie wysłano go, choć był już przygotowany, ponieważ lot poszukiwawczy, bez możliwości podjęcia kogokolwiek na pokład, jest możliwy do wysokości 6700 m. Lądowanie – do 4900 m. Tymczasem tragedia rozgrywała się powyżej 7700 m.
Himalaiści sportowi nie biorą ze sobą butli z tlenem „na wszelki wypadek”, bo są zbyt ciężkie i spowalniają wspinaczkę. Bielecki i Małek byli zbyt wyczerpani atakiem na szczyt i nie mogli ruszyć na ratunek, zaś pakistańscy tragarze i tak zrobili więcej, niż można było wymagać od kogoś, kto nie żyje ideą zimowego zdobywania szczytów. Jednak nawet najbardziej doświadczeni himalaiści nie do końca potrafili zrozumieć, co się stało z Tomkiem Kowalskim.
– Dla mnie to jest niepojęte, jak człowiek, który godzinę wcześniej był na szczycie, nie może iść w dół. To lekarze muszą wyjaśnić – zastanawia się Wielicki. Razem z Hajzerem stawiają hipotezę, że Kowalski doznał nagłego wyczerpania energetycznego, co w połączeniu z wysokością i warunkami zimowej nocy spowodowało lawinę kolejnych zdarzeń: wychłodzenie, oszołomienie i utratę kontaktu z rzeczywistością. Ale dlaczego tak szybko, dlaczego spotkało to Kowalskiego uważanego za wytrzymałego wspinacza?
To samo pytanie stawia Leszek Cichy, partner Wielickiego w pamiętnym ataku zimowym na Everest w 1980 r. – To mnie zastanawia, z czymś takim się nie spotkałem. Bo rozumiem, Maciek Berbeka może się źle wpiął w linę, złapał oblodzoną poręczówkę. To wypadek. Ale Tomek? Obaj byli w optymalnym momencie aklimatyzacyjnym. To jest zagadka. Gdzieś zawiódł jakiś mały, z pozoru mało istotny element – zastanawia się Cichy.
Spekulowano też, czy Berbeka, który był przecież doświadczonym ratownikiem TOPR, nie został pod szczytem, by pomóc Kowalskiemu. – Maciek nie wrócił po Tomka – odpowiada Wielicki. – Obaj schodzili do przełęczy 12 godz. i obaj byli wyczerpani.
Bliscy Macieja Berbeki w czerwcu planują wyprawę na Broad Peak w poszukiwaniu ciał. Jeżeli uda się je odnaleźć, co będzie bardzo trudne, wyjaśnienie okoliczności ich śmierci być może stanie się możliwe. Ponadto Artur Hajzer i Krzysztof Wielicki zwrócili się do Polskiego Związku Alpinizmu o zbadanie przebiegu wyprawy. – Tak jak przy katastrofach lotniczych. Żeby na przyszłość coś poprawić, wprowadzić nowe standardy, czegoś się nauczyć – tłumaczy Hajzer.
Z upływem czasu przygasną emocje związane z wyprawą. Za kilkadziesiąt lat o zdobyciu zimą Broad Peaku będzie się mówiło w kategorii wyczynu – pamięć o zmarłych zachowają najbliżsi i przyjaciele. Ale teraz to, co wydarzyło się w marcu w Karakorum, jest dla wszystkich wielką tragedią.
Szczyty powyżej 8000 metrów.