W tym artykule:

  1. Podmiejscy zbieracze-łowcy antropocenu
  2. „Hodowla” artystów
  3. W kolonii artystów
Reklama

Wioska Xiayuan, Pekin, Chiny: 40° 13' 48" N, 116° 27' 11" E

Nigdy nie można być pewnym, na co się trafi, maszerując z Pekinu na północ. Mija się ogromne szklane sarkofagi megassaków z wielkimi rzeźbami buldogów francuskich wykonanymi z włókna szklanego – przystrojonych w złote łańcuchy i różowe sygnety. A potem wychodzi przez panoramiczną zieleń kwintyliona liści drzew wprost w trzewia Mandżurii, zimne niczym ciekły wodór.

Podmiejscy zbieracze-łowcy antropocenu

Trafia się na przykład na starych chłopów – w Chinach zawsze są starzy – poniewczasie skrywających swe purpurowe twarze przed słońcem pod szerokimi rondami słomianych kapeluszy. Rwą owoce z rosnących na poboczach krzaków głożyny, zwanej tu jujubą. Mężczyźni i kobiety sprzedają je potem kierowcom przejeżdżających ciężarówek, którzy obwieszczają przez megafony: „Kupię jujubę!”.

Ci podmiejscy zbieracze-łowcy antropocenu nigdy nie reagują na widok piechurów umykających z dwudziestodwumilionowej metropolii z garbami plecaków inaczej, niż w sposób wyryty w miedzianym rdzeniu ich chłopskości. Czyli:

  • odwiecznym narzekaniem („Nasze dzieci? Ha! Myślisz, że one też tak będą harować?”) lub
  • uprzejmością.

Chłopi oddadzą ci wszystko, co mają w zasięgu ręki. Twarde, zielonkawe brzoskwinki; tykwy o barwie jadeitu, wielkie jak ludzkie głowy. Plastikowe kubeczki jogurtu, które trapiony wyrzutami sumienia syn-mieszczuch posyła raz na dwa tygodnie swej cierpiącej na osteoporozę āyí. Jak to możliwe, że te pomarszczone dłonie są tak czułe?

Trafia się na starawe, ale wciąż sprawne meble biurowe – półki, biurka, krzesła obrotowe – porzucone w równych odstępach przy zarośniętych bujnym zielskiem, wiejskich drogach. Miejskie artefakty, które możesz na chwilę zaanektować, by dać upust impulsowi plenerowego pracoholizmu.

A dalej dźwiga się słynny, odrestaurowany odcinek Wielkiego Muru w Simatai. Schody prowadzące na wysoki, kamienny bastion są tak wyboiste, odsłonięte i karkołomnie strome, że – przyznaję to z upiorną szczerością – stałem tam pewnego dnia o zachodzie słońca jak oniemiały. Bo czy można wyobrazić sobie miejsce, gdzie przepisy bezpieczeństwa eliminują ryzyko bezwzględniej niż w konfucjańskich Chinach? Może kolonię menonitów? Albo umysł mężczyzny na terapii małżeńskiej? Stałem czekając, czy któryś z turystów gramolących się chwiejnym krokiem ze wzrokiem wbitym w wizjer swojego smartfona nie runie ze schodów w dół.

Rolnik zbierający jagody dzikiego rokitnika na obrzeżach Pekinu / Fot. Ana Jegnaradze

„Hodowla” artystów

Pomiędzy tym wszystkim leży Xiayuan. Niezbyt niegdyś zamożni mieszkańcy tej wsi uprawiali ogórki i kukurydzę dla dwudziestodwumilionowego miasta. Dziś hodują artystów. Czynsze za wynajem wyprzedzają tu dochody ze sprzedaży rodzynek o wiele kilometrów. Napędzane są przez setki – jeśli nie tysiące – malarzy, rzeźbiarzy, dramaturgów, muzyków i niebiańsko rzemieślniczych wegańskich piekarzy nadziewających suszonymi śliwkami chleb na zakwasie i dzikich drożdżach, którzy szukają inspiracji pośród kaczych strumyków.

Jest tu otwierana wyłącznie po uprzednim umówieniu galeria tkanin. Jest stypendystka nowojorskiej Rose Academy of Ballet. Są warsztaty buddyzmu przemianowane na zajęcia jogi, by zapobiec ewentualnej dezaprobacie oficjeli. Jest samoobsługowa herbaciarnia bez drzwi, nazywana „gównianą herbaciarnią”. Jest pracownia niemieckiego wytwórcy protez. Jest niezmordowany system segregacji odpadów, i szkoła waldorfska, i jeszcze przysięga „dziesięcioletnich ciuchów”, zobowiązująca do wymiany ubrań zamiast ich kupowania.

Solarne marzenia póki co się nie ziściły, to fakt. W scentralizowanej sieci przesyłowej nie ma miejsca dla sprzedawania na własną rękę nadwyżek energii. Ale przynajmniej zwalczanie szkodników odbywa się na organiczną modłę. Kokony drapieżnych szerszeni, białe jak surowy jedwab, poprzyczepiano zszywkami do gałęzi wiązów, by wyklute z nich owady pożarły obce, żerujące na drzewach robale. Wyglądają jak maleńkie druidzkie wota.

– Wiele rzeczy organizują tu mamy – mówi aktywista ekologiczny He Ran podczas wycieczki po tej alternatywnej społeczności. Frank, mój towarzysz wędrówki, uśmiecha się i komentuje, że jasne, bo przecież wszyscy tatusiowe zasuwają w Pekinie. No ale Frank to cynik.

Spokojne noce w Xiayuan. Stragany z organicznym jedzeniem. Sztuka często ma charakter duchowy / Fot. Paul Salopek

W kolonii artystów

Tymczasem w pracowni malarza i ilustratora Li Hua Menga na ścianach wiszą półki z 10 tysiącami ksiąg o filozofii i poezji. – Większość sztuki podąża dziś za zainteresowaniami większości, więc nie jest to tak naprawdę sztuka – mówi Li. I dodaje: – Tutaj musisz potrafić zmierzyć się z własną samotnością.

A antologia opowiadań dla dzieci, wystawiona w globalnowioskowej kawiarni, przytakuje mu ochoczo. Dlatego czasem trzeba wpaść w „króliczą norę”, na niezbadane terytorium – by dotrzeć do miejsca, w którym powinno się znaleźć. Niezmiernie ważne jest, by być odważnym/-ną i doświadczyć dzięki temu niepowtarzalności życia oraz stać się lepszym/-ą sobą.

Opowiedz mi o tym, bracie, gdy siądziemy razem pod jujubą.

Znaleziono sztukę. Partnerzy wędrówki, Frank Geng i Marita Tevzadze, dołączają do przydrożnej wystawy niedaleko kolonii artystów – starej sofy porzuconej pod drzewami / Fot. Paul Salopek
Reklama

Towarzystwo National Geographic, zaangażowane w popularyzację i ochronę cudów naszego świata, od 2013 r. finansuje podróżnika Paula Salopka i jego projekt Out of Eden. Szczegółowe informacje o tym przedsięwzięciu znajdziesz tutaj. Możesz też śledzić Paula na platformie X (dawniej Twitter): @outofedenwalk.

Reklama
Reklama
Reklama