Reklama

Marcin Dzierżanowski: I znowu gdzieś pędzisz?
Jasiek Mela: Wylatujemy do Kalifornii do Parku Narodowego Yosemite. Razem z Andrzejem Szczęsnym, który w wieku 10 lat stracił nogę, będziemy się wspinać na El Capitan.

Reklama

Kilometrową pionową górę, kiedyś nie do zdobycia.
Nie przesadzaj, dziś to mekka wspinaczy. A Andrzej, mimo że nie ma nogi, od lat startuje w narciarskich zawodach paraolimpijskich. Wierzę, że przy wsparciu profesjonalnych wspinaczy wspólnymi siłami sobie poradzimy.

Znowu chcesz coś sobie udowodnić?
Sobie już udowodniłem. Teraz myślę o tym, żeby pokazać innym: „Popatrzcie, można. Bez ręki czy nogi, ale z głowami na swoim miejscu, a wspinamy się na bardzo ciężką górę”.

Zawsze myślisz o innych? To musi być męczące.

No co ty! Szczerze mówiąc, nie mam skłonności do poświęcania się. Czasem myślę, że to, co robię, to jeden wielki egoizm.

Nie kokietujesz?
Ani trochę. Przyznam, że w czasie pierwszej wyprawy na biegun północny myślałem głównie o sobie. Owszem, była akcja esemesowa, z której dochód przeznaczyliśmy dla innych potrzebujących, ale wydawało mi się, że takie symboliczne pomaganie innym to trochę pic na wodę. Zmieniłem zdanie, gdy wróciłem i zacząłem dostawać listy. Ciągle dostaję.

Pod hasłem: „Jesteś wielki. Chcę robić to, co Ty”.
Takie akurat nie są najważniejsze. Podam przykład: kiedy w październiku 2008 r. wraz z grupą niepełnosprawnych weszliśmy na Kilimandżaro, do fundacji Anny Dymnej, która organizowała wyprawę, przyszedł list od chłopaka sparaliżowanego po wypadku. Lekarze mówili, że dzięki rehabilitacji ma szansę odzyskać częściową władzę w kończynach, ale on zrezygnował. Był załamany. I po naszej wyprawie napisał: „Ja też wejdę na szczyt. Moim Kilimandżaro będzie dojście o kulach do łazienki”. Wiesz, jak to nakręca do działania?

Nie boisz się, że powiedzą o tobie: ma fajny sposób na życie?
Niektórzy zapewne już tak mówią. Ale jak dostaję takie listy, przestaje mnie to obchodzić. Tym bardziej że te wyprawy nie są robione dla samych wypraw. Oprócz psychologicznego przynoszą też efekt bardziej namacalny.

To znaczy?
Kiedy w Fundacji „Poza Horyzonty” próbujemy zebrać pieniądze na protezę dla konkretnej osoby, często słyszymy od sponsorów i dziennikarzy: „Piękna idea, łączymy się w bólu, ale pomóc nie możemy”. Jednak nasze wyprawy to już dla mediów temat. Gdy udaje się zebrać więcej pieniędzy, niż wydamy na wyjazd, możemy je przeznaczyć dla potrzebujących. Taka proteza to całkiem spory wydatek, czasem 100 tysięcy złotych!

Ważniejsze jest wsparcie materialne czy psychiczne?
Jedno nie istnieje bez drugiego. Kiedy w wieku 13 lat straciłem nogę i przedramię, moje życie całkowicie się zmieniło. Ale zrozumiałem, że niepełnosprawność i kalectwo to dwie zupełnie inne rzeczy. Kalectwo to nasz wybór.

W jakim sensie?
Niepełnosprawność to kwestia ograniczenia fizycznego. Kalectwo to sprawa psychiczna. Dlatego nasza fundacja działa w dwie strony. Są ludzie, którzy nie wychodzą z domu, bo nie mają nogi. Ale są i tacy, którzy mają nogę, a też nie wychodzą, bo nie mają po co. Tym drugim czasem trudniej pomóc...

Ty nie pozwoliłeś sobie na kalectwo.
Bo spotkałem cudownych ludzi.

Marek Kamiński?
Nie wiem, kim bym był, gdyby nie on. Pomysł poznania mnie z Markiem powstał, gdy leżałem jeszcze w szpitalu. Często odwiedzała mnie jego znajoma Natalia Ostrowska, koleżanka mojej mamy ze studiów, a prywatnie żona Wojtka Ostrowskiego, który później poszedł z nami na biegun.

Najpierw Marek miał po prostu przyjść do szpitala i opowiedzieć ci o swoich wyprawach.
Ale od razu zaczął wymyślać jakieś przedsięwzięcie. Może spływ kajakowy? Może wypad w Tatry? I nagle Wojtek Ostrowski rzucił: „a może biegun północny?”.

Jakieś szaleństwo.
Wszyscy tak na początku reagowali, ja także. Marek też miał wątpliwości...

A rodzice?
Strasznie się bali. Ale mama powiedziała: „Wypadek spotkał Jasia kilkaset metrów od domu. Może na końcu świata spotka go szczęście?”. Sam się dziwię, ale się zgodzili.

Jacy są?
Wcale nieidealni. Nie miałem cudownego dzieciństwa. Szczerze mówiąc, w domu często czułem się fatalnie, czasem myślałem nawet, żeby z niego uciec. Ale w chwilach tragedii okazywali się wspaniali. Nikt nie dał mi takiego wsparcia jak oni. A przy tym wszystkim są pozytywnie porąbani. To ich największa zaleta. Nie trzymają mnie pod kloszem.

Wielu na ich miejscu by tak robiło. Obiektywnie mają powody. Twój wypadek, śmierć Piotrusia...
Kiedy mój młodszy o dwa lata brat utopił się na naszych oczach w jeziorze, miałem dziewięć lat. Runął wtedy cały mój świat. Rodzice zaczęli mi tłumaczyć, że wszystko ma jakiś sens. Wydawało mi się to cholernie głupie. Dziś wiem, że mieli rację.

Twój wypadek?
Też chyba miał sens. Nie cieszę się, że mu uległem. Ale gdyby nie on? Może byłbym fizycznie zdrowy, ale sfrustrowany? Pracowałbym po osiem godzin w biurze i nie robił nic więcej, czego zresztą zawsze się bałem? Albo został prawnikiem zarabiającym kupę kasy, ale nieszczęśliwym? A może byłoby zupełnie inaczej – poszedłbym w jakąś na maksa gównianą stronę, nie uczył się, nie pracował, tylko żył od piwa do piwa? Dzięki wyprawie na biegun zrozumiałem, że niezależnie od okoliczności, w jakich się znaleźliśmy, mamy kontrolę nad życiem.

Ważne odkrycie. Ludzie płacą za nie majątek w gabinetach psychoterapeutycznych.
Po wypadku miałem problem z najprostszymi czynnościami. Z poruszaniem się, umyciem, zrobieniem kanapki. W takiej sytuacji łatwo sobie powiedzieć: teraz jestem skazany wyłącznie na innych. Na początku przygotowań do wyprawy na biegun nie było mowy o treningu. Szczerze mówiąc, to była rehabilitacja. Musiałem zrobić wiele, by dojść do sprawności zdrowego 13-latka, bo startowałem z poziomu ujemnego.

Było ciężko?
Najtrudniejsza była psychika. Ja, kiedy się do czegoś zapalę, potrafię poświęcić temu strasznie dużo czasu. Ale muszę widzieć szybki efekt. A tu? Ćwiczę tydzień, drugi, trzeci – zero postępu. Na szczęście rodzice mnie piłowali. Powtarzali: albo pracujesz systematycznie, albo odpuść sobie ten biegun.

Nie odpuściłeś.
Przygotowania trwały półtora roku. Ostry trening: od codziennych pompek i brzuszków przez bieganie po plaży z ciągniętymi za sobą oponami do zimowych kąpieli w morzu. Na początku wyprawy wydawało mi się, że na wszystko jesteśmy przygotowani. Wiedzieliśmy, co zrobić, kiedy spotkamy niedźwiedzia albo wpadniemy w szczelinę. Poczytałem trochę książek o wyprawach polarnych, obejrzałem parę filmów. Miałem wewnętrzne przekonanie, że nic mnie już nie zaskoczy.

Zaskoczyło?
Już w pierwszej chwili, kiedy wylądowaliśmy w bazie polarnej. Gdy otworzyły się wielkie drzwi helikoptera, zobaczyłem przestrzeń, usłyszałem wiatr, poczułem śnieg. Powiedziałem sobie: stary, wykasuj swoje wyobrażenia z głowy. Wszystko będzie inaczej. Wcześniej się bałem, że najgorszy będzie wysiłek fizyczny. Mróz, śnieg, kilometry do pokonania. Ale z tym po kilku dniach było już łatwiej. Poczułem za to, że każda wyprawa to przede wszystkim podróż w głąb siebie.

Co przez to rozumiesz?
Idziesz długie godziny, powtarzasz te same ruchy, widzisz tylko biel, swoje narty i narty osoby, która idzie przed tobą. Cholernie dużo czasu na przemyślenia. Taka konfrontacja ze swoimi słabościami, lękami, niepewnościami. To najpierw przeraża, ale potem okazuje się czymś fascynującym.

Choć niedźwiedzia w końcu nie spotkaliście.
Co nie znaczy, że nie było trudnych momentów. Kiedy byliśmy na Spitsbergenie, tuż przed wylotem do Arktyki, nadeszła wiadomość, że na Lodowcu Filchnera, kilkadziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie byliśmy, zginął Adam Kieres, wieloletni przyjaciel Marka. Ta wiadomość była dla niego ciosem. Miał wątpliwości, czy w ogóle rozpoczynać wyprawę. Bo na niedźwiedzia można się przygotować. Ale jak być gotowym na coś takiego?

Więc jednak nie wszystko zależy od nas.
Wyprawy tego uczą. Możesz być świetnie przygotowany, a zła pogoda nagle pokrzyżuje ci wszystkie plany. Ale z drugiej strony, mamy coś w tym życiu do powiedzenia. Przecież w końcu poszliśmy na ten biegun!

Reklama

Są ludzie, którzy mówią: marzenia są dla wybranych.
Spotykam ich często. Powtarzają: „Taka Martyna Wojciechowska czy Kamiński mogą je sobie realizować. Ale ja?”. O mnie też mówią, że miałem łatwo, bo spotkałem Marka. Odpowiadam: z pewnością miałem łatwiej, ale na pewno niełatwo. Przecież nawet gdy na swej drodze spotka się nie Marka, ale samego Boga, trzeba dać Mu szansę!

Reklama
Reklama
Reklama