Reklama

Słyszymy ją wyraźnie. Rytmiczne wibracje przywodzą na myśl gospel albo łagodny jazz. Tylko skąd wzięła się muzyka czarnoskórych Amerykanów w środku dzikiej rosyjskiej tajgi? Później z oddali dochodzą dźwięki przypominające podekscytowane męskie głosy. Czyżby pierwsi od dwóch tygodni ludzie na naszej drodze? Powinniśmy pójść na zwiad, ale żaden z nas nie ma ochoty wychodzić z namiotu i zagłębiać się w wilgotną od wieczornego deszczu leśną gęstwinę. – Nikogo tam nie ma – przekonuje Filip. – To tylko szum wody i chrzęst kamieni.

Reklama

Dodatkowe informacje na temat wyprawy można znaleźć tutaj

Tampuda po raz kolejny z nas zażartowała. To górska rzeka, którą od kilku dni próbujemy bezskutecznie przekroczyć. Jesteśmy w bezludnych Górach Barguzińskich okalających od północnego wschodu jezioro Bajkał. Jak się tu znaleźliśmy? Po niemal miesiącu spływania rzekami z Jakucka dotarliśmy do miasta Ust-Kut. Stamtąd Bajkalsko-Amurską Magistralą Kolejową przejechaliśmy do Siewierobajkalska. Na pokładzie rybackiego kutra przepłynęliśmy na wschodni brzeg Bajkału i weszliśmy w Góry Barguzińskie.

Po trzech tygodniach morderczego marszu przez plątaninę powalonych drzew, ostrych zarośli i chaszczy tworzących tę syberyjską dżunglę jesteśmy głodni, przemoczeni i coraz bardziej zmęczeni. W tym trudnym terenie pokonujemy tylko 8–10 km dziennie. Sto kilometrów za rzeką rozciąga się, usiana wioskami, żyzna Dolina Barguzina. Jednak aby się do niej dostać, musimy zmierzyć się z tymi trzydziestoma metrami wściekłej kipieli pełnej wirów i podwodnych głazów.

DROGA DO WOLNOŚCI
Otulony śpiworem mimowolnie wędruję myślami do początku 2010 r. Nasz szalony projekt w zasadzie nie miał prawa się powieść. Postanowiliśmy zorganizować wyprawę śladami bohaterów książki Długi marsz, by przywrócić Polakom pamięć o nich. W latach 40. XX w. z łagru pod Jakuckiem wydostała się grupa więźniów. Nie mieli szans przeżyć w tajdze, właściwie wydawali na siebie wyrok śmierci. A jednak historia potoczyła się inaczej. Jedenaście miesięcy później wynędzniałych wędrowców uratował oddział brytyjskich Ghurków patrolujących zbocza Himalajów. Ku zdumieniu oficerów okazało się, że ci dziwni przybysze przedarli się przez Syberię, Mongolię, pustynię Gobi i Wyżynę Tybetańską, aby wreszcie dotrzeć do Kalkuty – ponad 6 tys. km morderczego marszu przez azjatyckie bezdroża. W latach 50. ich losy opisał w książce Długi marsz Sławomir Rawicz podający się za jednego z uciekinierów. Dopiero kilka lat temu, już po jego śmierci, okazało się, że nigdy nie przeszedł drogi do Indii i przywłaszczył sobie historię innego Polaka – prawdopodobnie Witolda Glińskiego, weterana Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.

Mieliśmy tylko kilka miesięcy na opracowanie trasy, pozyskanie sponsora, skompletowanie sprzętu, zdobycie wiz i zezwoleń. I na zorganizowanie spotkania z Witoldem Glińskim. „Siła jest tutaj” – powiedział nam, dotykając palcem swojej głowy. O prawdziwości tych słów mieliśmy się przekonać w trakcie naszej wyprawy wielokrotnie.

W maju 2010 r. stanęliśmy na płycie lotniska w Jakucku i rozpoczęliśmy trwającą sześć miesięcy wyprawę Long Walk Plus Expedition. Wtedy nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, jakie przeszkody nas czekają. Teraz – próbując pokonać Tampudę i patrząc na topniejące błyskawicznie zapasy żywności – zaczynamy sobie uświadamiać, jak niewyobrażalną wolą przetrwania musieli wykazać się uciekinierzy

PRZEZ LODY LENY
Huk mas wody toczonych przez rzekę przypomina teraz chorał gregoriański. Średniowieczną melodię zakłóca bzyczenie tysięcy komarów, które oblegają nasz namiot. Zwabione ciepłem wściekle atakują tropik, uderzając o niego niczym krople deszczu. Na szczęście mamy gęstą moskitierę, przez którą nie przecisną się nawet meszki. W półśnie, w jakim trwam, wracają migawki z minionych tygodni ekspedycji. Według pierwotnego planu od Jakucka do Bajkału mieliśmy spłynąć łapanymi „na stopa” statkami rzecznymi. W pokrytej wieczną zmarzliną tajdze nie sposób wybudować utwardzonych szlaków. Podobnie jak w amazońskiej puszczy rzeki są tam jedynymi traktami komunikacyjnymi. Niestety, kiedy dotarliśmy na miejsce, barki, kontenerowce i wszystkie duże jednostki tkwiły jeszcze uwięzione w lodzie. Minął dzień, dwa. Z niepokojem obserwowaliśmy zamarzniętą Lenę, gdy nagle dały się słyszeć ogłuszające wybuchy. „Rzeka ruszyła” – powtarzali jak mantrę mieszkańcy stolicy Jakucji. Dźwięk pękającego lodu kojarzy się z wściekłym ostrzałem artyleryjskim. Gwałtownie podniósł się poziom wody. Mogliśmy zapomnieć o wygodnej podróży na jednym ze statków pasażersko-towarowych. Pozostały nam tylko motorówki, delikatne jak łupina orzecha.


Przeskakiwaliśmy od wioski do wioski, z jednej łódki na drugą. Dzień po dniu przybliżaliśmy się do Olekminska, pierwszego dużego miasta na naszej trasie. Chociaż „duże” to pojęcie wyjątkowo względne. „–40°C to nie mróz, 40 km to niedaleko, a 40 proc. to nie wódka” – mawiają miejscowi.

Nasze przybycie do Edeju wywołało niecodzienne poruszenie. „Jesteście Polakami? Muszę was z kimś poznać” – oznajmił wójt, prowadząc nas do chaty na skraju wioski. Po chwili siedzieliśmy za suto zastawionym stołem, a lodowy zator na Lenie, który z wielkim trudem pokonaliśmy, i groźna przyroda pozostały za drzwiami. Wokół nas krzątała się jakucka rodzina. W powietrzu unosił się zapach świeżo przyrządzonych pielmieni i smorodiny, czyli nalewki z czarnej porzeczki. Kieliszki napełniły się wysokoprocentowym napojem i gospodyni wzniosła toast: „Za wasze przybycie i za naszych przodków z Polski!”. Jej egzotyczne rysy twarzy niczym nie zdradzały nadwiślańskich korzeni.

Syberia obfituje w takie niezwykłe spotkania. Przypomina mi się inne wydarzenie, tym razem znad jednego z dopływów rzeki Olokmy, która z kolei wpada do Leny. Po krótkim przystanku opuszczaliśmy obóz hodowców reniferów – rodowitych Jakutów. Ich styl życia właściwie nie zmienił się od setek lat. Kiedy odbijaliśmy od brzegu, mężczyźni weszli na wysoki rzeczny klif. Jeden z nich podniósł do góry rękę w geście pożegnania i nagle krzyknął płynną polszczyzną: – Jeszcze Polska nie zginęła, chłopcy!

ARCHIPELAG GUŁAG
Nasłuchując oszukańczych dźwięków Tampudy, myślę o innym miejscu, także nad rzeką. To było setki kilometrów za wioską Edej. Dotarliśmy w rejon miasta Olokminsk i przez ponad godzinę szukaliśmy pozostałości dawnego łagru położonego głęboko w tajdze, nad rzeką Ciarą. Przed nami jak okiem sięgnąć rozpościerała się soczysto zielona ściana lasu. Majestatyczne drzewa, poprzewracane pnie, trzęsawiska. Żadnych budynków, ruin – niczego, co wskazywałoby na ludzką obecność. Tylko szeroka przesieka między sosnami wyraźnie odcinała się na tle dziewiczego krajobrazu. – Droga! To nią prowadzono transporty więźniów. Wiedzie od rzeki do samego obozu. Teraz na pewno już tam trafimy” – zapewniał Piotr Gabyszew, nasz przewodnik, który odkrył łagier kilka lat wcześniej. Od tego czasu wiele się jednak zmieniło, bo wieczna zmarzlina szybko pochłania zabudowania.

Nagle pojawił się głęboki wykop, na którego brzegu zatrzymałem się w ostatniej chwili – prawie wpadłem do obozowego baraku! Spod gęstej darni prześwitywały cegły i zaprawa murarska. – Ta sterta gruzu to zapewne pozostałości po budynkach komendantury łagru i karcerze. W obozach wyłącz nie te obiekty były murowane – objaśniał Piotr. – Sami widzicie, jak szybko przyroda zaciera ślady zbrodni. Możemy się tylko domyślać, jak wiele takich miejsc skrywa jakucka tajga.

W powietrzu czuliśmy przyjemny zapach kwiatów i budzącej się do życia syberyjskiej przyrody. To nie ona, lecz ludzie uczynili z tych dziewiczych obszarów piekło na ziemi. Zapewne całymi tygodniami można maszerować przed siebie, nie napotykając śladów człowieka. Czułem, jak ściska mnie w żołądku. Pora była wracać do Olokminska. Dobrze, że mieliśmy do dyspozycji motorówkę, bo myśl o wędrówce przez tajgę napełniała mnie zwykłym przerażeniem. To oczywiście nie był ten łagier, z którego uciekali bohaterowie Długiego marszu, a szanse na odnalezienie go są praktycznie żadne. Ale przecież nie taki jest cel naszej ekspedycji. Nie prowadzimy badań historycznych, nie jesteśmy naukowcami. Chcieliśmy na własne oczy zobaczyć nieludzką ziemię.

ZMAGANIA Z RZEKĄ

Po niespokojnej nocy podejmujemy ostatnią próbę przekroczenia Tampudy. Nie możemy jej przepłynąć wpław, bo silne wiry pociągnęłyby nas na dno. A musimy w tym miejscu sforsować rzekę, bo inaczej zabraknie nam jedzenia. Tylko czasami udaje nam się złowić jakieś ryby, podstawą naszej diety są liofilizaty, których zapasy szybko się kurczą.


– Co zjesz, jak dotrzemy do wioski? – pyta rano Filip, gotując wodę na resztkę herbaty, jaka nam pozostała. – Jajecznicę z sadłem i twarożek ze szczypiorkiem – zaczyna marzyć Bartek. Poirytowany każę im się przymknąć i idę ścinać drze- wo. Może tym razem konary zahaczą o drugi brzeg i stworzą naturalny pomost. Czuję, że skóra z dłoni pozostaje na mokrym trzonku siekiery. Ostatnie uderzenie i ogromny pień z impetem uderza o powierzchnię wody, po czym jak zapałkę porywają je wzburzone fale. Bez sensu! Przecież jakoś musimy się przedostać na drugą stronę.

Krzyki Filipa tłumi ogłuszający huk rzeki. – Lina… rwie się lina… dowiążcie ją… – wyłapujemy w końcu pojedyncze słowa. W ostatnim momencie ściągamy sznurek, poprawiamy pękające węzły i przymocowujemy kolejny ładunek. Filip, w przeciwieństwie do nas, jest już na drugim brzegu Tampudy. Kilka godzin wcześniej wpadł na, genialny w swej prostocie, pomysł – przepłynął rzekę uczepiony suchego pnia, który zapewnił mu wyporność i umożliwił zdryfowanie na przeciwległy brzeg. Pojawiło się światełko nadziei. Na prowizorycznej windzie linowej przez 12 godzin przerzucamy ekwipunek. Teraz kolej na nas. Chwila napięcia i Bartek staje po drugiej stronie. Drżącymi rękami przywiązuję linkę asekuracyjną do uprzęży zrobionej z paska od spodni. Po skroniach spływają mi kropelki potu, choć pada lodowaty deszcz, a woda ma temperaturę nie wyższą niż kilka stopni Celsjusza. Zanurzam się do połowy w zimną huczącą kipiel. Mocne szarpnięcie wciąga mnie pod wodę. Nagle robi się cicho i ciemno. Świat zewnętrzny właśnie przestał istnieć. – Daaajesz! Jeszcze chwila i będziesz na brzegu – dobiega mnie mocny głos Filipa. Łapię gruby konar i wyciągam się na suchy ląd. – Przeszliśmy! – triumfuje Bartek. – Chyba jednak wydostaniemy się z tych gór!

KRAINA JEŹDŹCÓW
Na rozległej zielonej równinie z zawrotną prędkością przybliżają się do nas czarno-brązowe punkty. Ostro ściągamy wodze i ściskamy boki naszych koni. Czekamy. Niewyraźne punkty rosną, rozpoznajemy sylwetki jeźdźców. Spotykamy się z kolejnymi nomadami, którzy przemierzają mongolskie stepy, pilnując swoich stad. Rwące rzeki, komary i głód pozostały na odległej Syberii. Po liczącym blisko tysiąc kilometrów marszu wzdłuż wschodniego brzegu Bajkału dotarliśmy do Mongolii i rozpoczęliśmy rajd konny w kierunku Kharkhorin – dawnej stolicy imperium Czyngis-chana. Towarzyszą nam przewodnicy, którzy zajmują się oporządzaniem wynajętych przez nas półdzikich koników. Umiejętność jazdy konnej, którą jeszcze przed rozpoczęciem wyprawy opanowaliśmy w stopniu podstawowym, oczywiście przydaje się, ale tutaj bardziej liczy się wyczucie wierzchowca niż technika.

Rozbijamy biwak w cieniu sosnowego lasu. Zbliża się wieczór, czas przyrządzić posiłek. Rozpalamy ognisko i przygotowujemy się do kolacji, gdy nasi przewodnicy – Turszin i Bahir, mówią, że mają dla nas niespodziankę. Słyszymy warkot motoru, drzewa omiata snop światła i na polanę wjeżdża motocykl. Kieruje nim średniego wieku Mongoł, a za nim siedzi kobieta (pewnie żona), trzymając na jednym ręku niemowlę, a w drugiej zawinięty w gazety tobołek. Rzucamy porozumiewawcze spojrzenia. Przybysze siadają przy ognisku i z namaszczeniem rozpakowują zawiniątko. Naszym oczom ukazuje się dorodny… świstak syberyjski. Bahir tłumaczy z dumą, że to bobak, przysmak mongolskiej kuchni. Uzbrojeni w noże, z palcami ubrudzonymi tłuszczem dzielimy się dziczyzną. Gospodarze uczty, zgodnie z zasadami mongolskiego savoir-vivre'u, oddają nam najlepsze kąski – a więc także głowę świstaka. Odmowa jej zjedzenia byłaby niewybaczalnym naruszeniem dobrych manier, więc chcąc nie chcąc, z uśmiechami na ustach zabieramy się do „deseru”. Kończymy biesiadę, gdy nagle Bahir z zakłopotaną miną mamrocze, że zapomniał spętać konie. Po całonocnych poszukiwaniach odnajdujemy je 25 km od obozu, na pokrytej soczystą trawą łące. Też zrobiły sobie ucztę.

PIĘKNA I BESTIA
Euforia. Zachwyt. Oczarowanie. Pustynia Gobi przez pierwsze dni urzeka nas swoim nieziemskim pięknem. Magia pryska po dwóch tygodniach konfrontacji z rzeczywistością. Jesteśmy skrajne wyczerpani, dręczy nas pragnienie i nuży monotonia brunatno-brązowego krajobrazu. Stepy północnej Mongolii, które za nami zostały, okazały się chwilą wytchnienia przed rozgrzanym do czerwoności piekłem Gobi. Leżymy na karimatach, korzystając z orzeźwiającego wieczornego chłodu. Nie mamy ochoty na rozmowę. Po wielogodzinnej jeździe rowerami przez żwirowo-skaliste pustkowia powinniśmy jak najszybciej zregenerować siły przed kolejnym wykańczającym dniem. Wcześniej musimy jeszcze jak co dzień wyczyścić i naoliwić łańcuch oraz zębatki, bo mechanizmy błyskawicznie się zacierają.

Budzą mnie palące promienie słońca. Za chwilę temperatura sięgnie 50°C, oczywiście w słońcu, bo przecież po horyzont nie widać nawet skrawka cienia. W południe musimy się zatrzymać i przeczekać największy żar. Bartkowi idzie krew z nosa. Nasze gardła są wysuszone przez wszechobecny pył. Sztywnym językiem oblizuję popękane usta i biorę łyk ciepłej, mdłej wody zaczerpniętej ze studni w ostatnio mijanej wiosce. Najważniejsze to powstrzymać chęć opróżnienia całej butelki za jednym razem. Tutaj pragnienia i tak nie da się ugasić, a zapasów nie wolno marnować. Miasteczka w tej części Gobi są oddalone od siebie o blisko 80 km, pomiędzy nimi zdarzają się samotne jurty koczowników.

Czy przez ostatnie 12 godzin przejechaliśmy choćby kilometr? Krajobraz zastygł niczym odlew z gipsu. Brakuje punktów orientacyjnych i odnoszę wrażenie, że od kilku dni stoimy w miejscu. Bartek uspokaja – z naszej wojskowej mapy wynika, że pokonaliśmy przynajmniej 80 km i niedługo się stąd wydostaniemy. Trudno sobie nawet wyobrazić, jak wielkim koszmarem musiała być dla uciekinierów przeprawa przez pustynię. Nie wiedzieli, czy nie maszerują po swoich śladach i czy nie zaginą bez śladu. My możemy sprawdzić na mapach, gdzie się znajdujemy, ale i tak nasza wytrzymałość psychiczna nigdzie nie została poddana tak ciężkiej próbie jak na gobijskich bezdrożach.



DWA MIESIĄCE W TYBECIE
Wokół nas zbiera się grupka żołnierzy. Chyba wpakowaliśmy się do chińskiej bazy wojskowej. Dwa tygodnie wcześniej wjechaliśmy rowerami na Wyżynę Tybetańską. Problem polega na tym, że przebywamy tu nielegalnie. Teoretycznie po obszarze Tybetu można się przemieszczać tylko ze specjalnym zezwoleniem, w zorganizowanej grupie i z chińskim przewodnikiem. Nie mamy ani grupy, ani przewodnika, ani tym bardziej pozwolenia. Do tej pory na wszystkich posterunkach strażnicy krzyczeli tylko: Go, go! Very gooda!, kibicując naszej wyprawie. Pytanie, czy teraz odstawią nas w kajdankach do Pekinu?

Nihao! – pierwszy żołnierz wita się po chińsku, gestem wskazując na stół bilardowy. Okazuje się, że nasze obawy były bezpodstawne, bo chłopaki chcą po prostu rozegrać partyjkę bilardu i zaprosić nas na obiad do kantyny. Idziemy jeszcze do ambulatorium, gdzie lekarz oficer dokładnie nas bada, po czym podaje nam tlen – na 4500 m n.p.m. jesteśmy narażeni na chorobę wysokościową. Po chwili siedzimy podłączeni do butli, z rurkami wystającymi z nosów. Wreszcie ustępuje nękający mnie od wielu dni ból głowy. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i mogę się udać w objęcia Morfeusza – na czystym szpitalnym łóżku.

Himalaje! Ostatnie wielkie wyzwanie na naszej drodze. Ośnieżone szczyty Czomolungmy i Lhotse górują nad skalistą Wyżyną Tybetańską. Wybudowana przez Chińczyków asfaltowa szosa pnie się zakosami ku przesmykowi pod ośmiotysięcznikiem Sziszapangmą. Po jej drugiej stronie znajduje się już granica z Nepalem i wygodna droga w kierunku Indii zwiastująca koniec naszej ekspedycji. Ku naszemu zaskoczeniu najwyższe pasmo górskie na świecie przekracza się nadspodziewanie łatwo. Szeroka i płaska przełęcz Lalung La (5200 m), przez którą od wieków prowadzą trakty handlowe, nie stwarza żadnych trudności – jakby chciała nam wynagrodzić trudy rowerowej podróży przez Tybet. Nawet trochę mniej wieje. Wiatr był naszym najgorszym, choć niewidzialnym przeciwnikiem na Wyżynie Tybetańskiej. Byliśmy przygotowani na siarczyste mrozy, śnieżno-gradowe burze, trudności z oddychaniem i osłabienie wywołane wysokością. Nie przewidzieliśmy tylko jednego – huraganowych podmuchów, z którymi dane nam było zmagać się przez półtora miesiąca. Wiatr spychał nas do rowów i zmuszał do mozolnego pchania rowerów. Przenikał przez puchowe kurtki i mroźnym oddechem paraliżował nasze ciała.

Reklama

Ale teraz już przestajemy myśleć o dręczącym nas wietrze i zimnie. Zjeżdżamy w przepełnione zapachami, buchające tropikalnym gorącem doliny Nepalu. To tutaj grupę wycieńczonych uciekinierów uratował oddział brytyjskich Ghurków. My po sześciu miesiącach wędrówki przez dzikie tereny Azji wracamy do cywilizacji.

Reklama
Reklama
Reklama