Reklama

Zaczęło się od powieści Garcii Márqueza i utworów Heitora Villi-Lobosa na gitarę klasyczna. Wiadomości w Dzienniku Telewizyjnym z ogarniętych wojnami domowymi Salwadoru i Nikaragui uchylały wrota tajemniczego, nieznanego. Nie bardzo rozumiałem, co się tam dzieje, ale bywa, że fascynacje instynktowne, przedrozumowe są najsilniejsze. Na osobistej mapie wyobraźni i punktów odniesień Ameryka Łacińska była obecna od epoki nastoletniej.

Reklama

Hiszpańskiego i portugalskiego nauczyłem się później i tylko po to, żeby podróżować TAM. Byłem juz od kilku lat reporterem politycznym w Gazecie Wyborczej i parę zbiegów okoliczności sprawiło, ze zapragnąłem pozerkać znów za ocean, jak za nastoletnich czasów. Nagle odkryłem, że w świecie newsów, również w mojej gazecie, Ameryka Łacińska niemal nie istnieje. W czasach późniejszego PRL-u, prócz mody na prozę iberoamerykańską, docierało sporo wiadomości z sojuszniczej wówczas Kuby, a komentatorzy polityczni walczyli z imperializmem amerykańskim w Salwadorze, Nikaragui i paru innych krajach. Nowa Polska, zajęta sobą, zapomniała o odległym regionie. Przypomniała sobie dopiero w 1998 r., gdy w Londynie zatrzymano byłego dyktatora Chile, gen. Augusta Pinocheta. A w inny sposób (dokładnie w tym samym czasie) – gdy amerykański gitarzysta Ry Cooder wyrwał z niepamięci kubański song i doprowadził do nagrania płyty Buena Vista Social Club, której gwiazdami są muzycy przedrewolucyjnej Kuby.

Dwa lata wcześniej odbyłem pierwsza podróż do Nowego Świata – i nie była to podróż bezinteresowna. Gdy pojechałem TAM po raz pierwszy, miałem za sobą, jak każdy z mojego pokolenia, doświadczenie upadku Polski Ludowej i – jak wielu – głowę pełna wiary w to, ze wybory i wolny rynek rozstrzygną większość ludzkich bolączek, trzeba tylko czasu, pracy, cierpliwości. Z czasem dostrzegłem, ze wszystkie rewolucje, również ta nasza – demokratyczna i liberalna – prą do celu bez wahania, nie lubią niuansów, nie uczą się na błędach. To dzięki podróżom do Brazylii, Argentyny, Kolumbii, Meksyku zacząłem dostrzegać, że nasza rewolucja zostawiła w tyle zbyt wielu rozbitków. W Ameryce Łacińskiej zobaczyłem rzeczywistość, w której miliony ludzi nie maja szansy na indywidualna zaradność. Część z nich, jeśli bierze sprawy w swoje ręce, robi to za pomocą noża i pistoletu. Kto może przysiąc, że nie uczyniłby tego samego, żyjąc w nędzy slumsów Rio de Janeiro, Bogoty, Caracas, Buenos Aires?

Ameryka Łacińska stała się dla mnie barometrem wielu zjawisk społecznych współczesności. Ryszard Kapuściński mawiał, ze jest laboratorium przyszłości. Rzadko podróżowałem z myślą o oglądaniu pięknych miejsc, których tam – jak zresztą wszystkiego – nadmiar. Wiedziałem, że i tak je zobaczę, lecz nie one są priorytetem. Niewypełnione opowieściami ludzi i historia miejsca pozostają – owszem – piękne, ale puste. Zaś podróż do nich: możliwe, że piękną, byłaby z pewnością mniej pociągającą.

Beneficjentami takiego podróżowania są zwykle ci, którzy sprawują władze nad słabszymi. To oni chcą, by oślepiały nas urocze widoki i byśmy nie wiedzieli, ze widoki te wczoraj spływały krwią. Takie podróżowanie nie bardzo kształci, raczej zaciemnia. Nie trzeba być reporterem, pisarzem, badaczem, by podróżować twórczo i świadomie. Nawet odpoczywając w latynoamerykańskich tropikach, włócząc się po andyjskich szlakach, można przeczytać książki o tym, czym żyją i jak żyją mieszkańcy kontynentu. Taka lektura to już mały akt solidarności, który czyni różnicę. Otwiera oczy i wywraca do góry nogami sielankowy obraz świata, jaki oferują foldery biur podróży.

Reklama

2012

Reklama
Reklama
Reklama