Reklama

Najlepsi w konkursie „Odkrywamy dziką Europę” pojechali do Norwegii, by „móc poczuć ją wszystkimi zmysłami”, jak napisała w swoim zgłoszeniu jedna z laureatek. Były więc trekking najpiękniejszymi szlakami Norwegii, zdobywanie szczytów, morskie kajaki i drink na lodowcu. Zaczęło się jednak od kanapki.

Reklama

Na słynnym targu rybnym w Bergen mieliśmy do wyboru bułkę z wielorybem albo łososiem. Jest to klasyczna przekąska w tym mieście, tak samo obowiązkowa jak zwiedzanie Bryggen, czyli portowej starówki, której uliczki są wyłożone drewnem. Bergen słynie z wielu zabytków, ale też z wyjątkowej pogody. Ściślej – pada tu przez większą część roku, także latem. Nam, czyli ośmioosobowej grupie, w tym piątce szczęśliwych zwycięzców konkursu, podczas zwiedzania miasta przygrzewało słońce. Czy było to „szczęście pierwszego razu”? Większość z nas zawitała do Norwegii po raz pierwszy. Wyjątkiem był Konrad, który nie raz odwiedził ten kraj i który wie o nim wszystko. I już pierwszego dnia wyprawy, jako jej głównodowodzący, wprowadził zakaz używania słowa „przejaśnia się”. Na wszelki wypadek, żeby pogoda, która w Norwegii zawsze jest w kratkę, okazała się dla nas łaskawa.

Na początek zrobiliśmy rozgrzewkę w norweskim Wielkim Kanionie. Aurlandsdalen – głęboka polodowcowa dolina – w pełni zasługuje na tę nazwę. Ludzie wędrowali nią od wieków, nie było bowiem krótszego połączenia między wschodnią i zachodnią częścią kraju. Teraz biegnie nią jeden z najpopularniejszych szlaków trekkingowych w Norwegii. My pokonaliśmy tylko kilkunastokilometrowy, ale za to bardzo urokliwy odcinek między Osterbo a Vassbygdi. Te kilka godzin marszu wzdłuż skalnych ścian i rwącej rzeki dało wyobrażenie o tym, co natura może wyrzeźbić, posługując się lodem jako dłutem. Od czasu do czasu mijaliśmy stare farmy, z których najbardziej efektownie wygląda Almen ( jest ukryta pod ogromnym głazem). Farmy, mimo że opuszczone od wielu lat, stanowią element norweskiej tradycji i część z nich doczekała się renowacji. Najtrwalszy ślad ludzkiej obecności na tym szlaku to wykute w czasach bardziej współczesnych skalne półki. Dzięki nim nie trzeba omijać górą najbardziej stromych fragmentów doliny. Na nich właśnie trwała ciężka walka – Łukasz, jeden z laureatów, zmagał się ze swoim lękiem wysokości. Właściwie: z Lękiem Wysokości, a nie jakimś tam nieprzyjemnym łaskotaniem pod kolanami. On już drugiego dnia dobrze poczuł smak Dzikiej Europy.

WYGLĄDALIŚMY ZABAWNIE – z wiosłami w dłoniach i gumowymi falbaniastymi kieckami sięgającymi kolan. Staliśmy na skalistym brzegu jeziora Styggevatnet, słuchając instrukcji obsługi morskiego kajaka i szykując się do wodowania. Przewodnik tłumaczył, co się powinno, a czego nie należy robić: jak wsiadać, jak zaczepić „kieckę” na krawędziach kajaka (po to by woda nie wlewała się do środka), jak sterować. Skończyły się żarty, pora była przyłożyć się do wioseł.

Jezioro Styggevatnet jest tak naprawdę sztucznym zbiornikiem. Powstało po utworzeniu zapory na rzece wypływającej z lodowca Jostedalsbreen, największego w kontynentalnej Europie, a dokładniej – z jęzora Austadalsbreen. Widzieliśmy go zresztą z brzegu, wydawał się oddalony o przysłowiowy rzut beretem. Oczywiście było to tylko złudzenie, w norweskim krajobrazie często brakuje punktów odniesienia, które dałyby skalę dla ogromu dolin i gór. Płynęliśmy zygzakiem, trzymając się blisko brzegu. Wpierw do cypla, później do samotnego iceberga. Wreszcie dotarliśmy w pobliże czoła lodowca. Ściana lodu wynurzająca się z malachitowej toni aż korciła, żeby się do niej zbliżyć. Było to oczywiście surowo zakazane – nie wolno do niej podpływać ze względu na możliwość ocielenia się lodowca. Może to nastąpić w każdej chwili i spowodować lokalne tsunami. To by było coś! Chyba każdy po cichu liczył, że jakaś potężna bryła oderwie się właśnie w tym momencie i z hukiem runie do wody. Nic z tego. Lodowiec pozostał zimny i nieczuły na nasze pobożne życzenia.

Uzbrojeni w raki i związani liną wdrapaliśmy się na jego błękitne cielsko. Przewodnik prowadził nas między szczelinami, przy odpowiedniej asekuracji pozwalał zajrzeć w głąb lodowych czeluści. Ich dno pozostawało poza zasięgiem wzroku, miały po kilkadziesiąt metrów głębokości. Trudno było nie czuć respektu dla tej pozornie nieruchomej masy lodu, nie sposób też było nie zachwycić się jego urodą. I, co tu ukrywać, smakiem. Zatrzymaliśmy się w miejscu mniej pociętym szczelinami, co dawało większą swobodę (można było odwiązać się na chwilę od liny). Tam przewodnik zaczął ryć czekanem powierzchnię lodowca. Wybrane bryłki trafi ły do kubków z mocniejszą zawartością. Jak się przyłożyło ucho do ścianki, słyszało się charakterystyczne pstrykanie, warte zresztą duże pieniądze. Firmy sprowadzające lód lodowcowy specjalnie na kostki do drinków robią poważne interesy. Lód jest czyściutki, smaczny, a uwięzione w nim powietrze musuje podczas uwalniania się do alkoholu. Po prostu czysty interes.

Zakończenie degustacji przyśpieszyły ciemne chmury zakrywające niebo. Zaklinanie pogody działało tego dnia tylko do popołudnia. Jezioro szybko straciło swój malachitowy odcień, wszystko zlało się w szarość. Wiosłowaliśmy już w strugach deszczu, starając się jak najszybciej dostać do brzegu i samochodu. Na pamiątkę po tym wysiłku zostały odciski na kciukach.

Ruszając z Bergen, rozpoczęliśmy właściwie wyprawę szlakiem różnych norweskich „naj”. A więc największy lodowiec, najpopularniejsza trasa trekkingowa. Nie mogło też zabraknąć najdłuższego fiordu – Sognefjorden. Przepłynęliśmy jego wąską odnogą zwaną Naroyfjorden, gdzie ściany zbliżają się na odległość zaledwie 250 m. Wodospady po pewnym czasie przestały robić wrażenie, ale co innego farmy. Do większości z nich można się dostać tylko drogą wodną. To dopiero trzeba mieć kondycję, żeby wdrapywać się brzegiem fiordu do domku przycupniętego na górze.

Na ląd zeszliśmy w uroczej osadzie Undredal. Gdy prom pełen hałaśliwych turystów oddalił się od brzegu, odetchnęliśmy z ulgą. Można było spokojnie zobaczyć to, co malutka miejscowość ma najcenniejszego: stary drewniany kościółek pomalowany na biało. Trzeba go zwiedzić, ponieważ to najmniejszy w Norwegii kościół spośród tzw. masztowych (stavkirke). Jest w nim tylko 40 miejsc siedzących i, jak się dowiedzieliśmy podczas wizyty, to właśnie one stanowiły kryterium określające wielkość świątyni. Co innego słynny kościół w Urnes – może być negatywem tego z Undredal. Duży, czarny, od około 1130 r. stoi na brzegu Lustrafjorden. Jest najstarszym kościołem typu stav w całej Norwegii. W środku nie wolno fotografować, na szczęście na zewnątrz nie jest to zakazane. Chodzi o północny portal pokryty misternymi, wstęgowatymi ornamentami rzeźbionymi w drewnie. Stylizowane sylwetki zwierząt przeplatają się z motywami roślinnymi, całość zaś ma symbolizować walkę dobra ze złem. Zdobienia zostały wykonane w epoce wikingów, gdy wierzenia pogańskie przenikały się z chrześcijaństwem. Trzeba przyznać, że wikingowie mieli świetny gust.


Równie precyzyjną robotę, choć wiele stuleci później, wykonali budowniczowie kolejki Flam. To największe dzieło norweskiej inżynierii początku XX w. O skali przedsięwzięcia świadczy fakt, że budowa linii kolejowej zajęła blisko dwie dekady. Należało wydrążyć aż 20 krętych tuneli, przerzucić most nad rzeką i w kilku miejscach puścić jej wody pod torami. Trasa nie jest długa (20 km), za to bardzo stroma – różnica poziomów między górną stacją Myrdal a dolną Flam, leżącą nad samym fiordem, sięga blisko 900 m. Wszystkie te dane świadczą dobitnie o jednym – Flamsbana oferuje niebywałe widoki na dzikie góry, doliny i wodospady. I przyciąga każdego roku ponad pół miliona turystów. My nie stanowiliśmy wyjątku. Wisieliśmy w otwartych oknach raz po jednej, raz po drugiej stronie wagonika i ostrzeliwaliśmy migawkami aparatów surowy norweski krajobraz. Przy wodospadzie Kjosfossen pociąg tradycyjnie zatrzymał się na kilkuminutowy postój. Stłoczeni na peronie z innymi pasażerami daliśmy się oczarować tańczącej na skałach huldrze – jednej z tajemniczych istot żyjących według starych norweskich podań w głębi lasów.

Opuściliśmy fiordy i pomknęliśmy słynną Sognefjellsvegen – najwyżej położoną drogą w Północnej Europie, zwaną „Drogą przez dach Norwegii”. Sam fakt, że jest ona zamknięta między listopadem a majem z powodu śniegu, wiele mówi. Została wybudowana specjalnie pod turystów jeszcze przed wojną i trzeba przyznać, że była to doskonała inwestycja. Stanowi dziś niebywałą atrakcję – nawet jeżeli nie wysiądzie się z samochodu, można powiedzieć, że się w górach było. I to w jakich! Droga biegnie przez przełęcz na wysokości 1434 m (to jej najwyższy punkt), przecina kilka masywów górskich, między innymi Jotunheimen. Jego nazwa znaczy tyle co „Dom Olbrzymów”. Doprawdy nie mogła być bardziej trafna. W tym właśnie masywie wyrasta najwyższy szczyt Norwegii. On był naszym kolejnym celem.

Galdhopiggen (2469 m) wzrostem niemal dorównuje naszym Rysom, jednak za sprawą położenia na północy jest otoczony lodowcami. Wejście nie stanowi problemu, nie ma nawet łańcuchów, trzeba jednak mieć przewodnika i odpowiedni ekwipunek. Latem szturmuje go masa ludzi w różnym wieku, o czym przekonaliśmy się naocznie. Obok nas sunęła po lodowcu długa kolumna turystów. Byli przywiązani parami do jednej liny, we mgle wyglądali posępnie niczym skazańcy. Na samej górze mgła jeszcze bardziej się zagęściła, z trudem dało się zobaczyć kamienny schron stojący tuż pod szczytem. Szkoda, przy słonecznej pogodzie widoki stamtąd muszą być wspaniałe.

Podczas zejścia nieoczekiwanie zatrzymał nas na grani przewodnik innej grupy. Jedna z turystek wychłodziła się i osłabła tak bardzo, że nie była w stanie iść dalej – ani w górę, ani w dół. Wśród nas był lekarz – Gabrysia, która udzieliła pomocy. Później nie zostało nic innego, jak czekać na przybycie helikoptera i ratowników górskich. Dopiero po dwóch godzinach ruszyliśmy w dół. Długie oczekiwanie zostało jednak wynagrodzone – mgła się podniosła i na chwilę ukazał się szczyt Galdhopiggen.

SZLAK BESSEGGEN przeszliśmy na deser. To najbardziej popularny szlak w górach Jotunheimen i w ogóle w całej Norwegii. Biegnie wąską granią między jeziorami położonymi na różnych wysokościach – ciemnoniebieskim Bessvatnet a szmaragdowozielonym Gjende. W słoneczny dzień efekt jest doprawdy niebywały. Nic dziwnego, że w sezonie przez Besseggen przewija się ok. 35 tys. osób. Czy to dużo? No to pomyślcie, że rekord szlaku nad Morskie Oko w Tatrach wynosi ponad 13 tys. – i to jednego dnia.

Większość turystów płynie statkiem do Memurubu i tam zaczyna trekking w kierunku schroniska Gjendesheim. My poszliśmy pod prąd. Cóż to był za doskonały pomysł. Po pierwsze nikt nam nie deptał po piętach. Po drugie najbardziej stromy odcinek pokonywaliśmy w dół. Zamiast wdrapywać się na rękach i nogach, wbijając wzrok w skały, mogliśmy sycić oczy widokiem jezior i ośnieżonych gór.

Na sam koniec była wisienka na torcie. Już w drodze do Oslo spełniło się pobożne życzenie – zobaczyliśmy renifera. Stał blisko pobocza i zachowywał się tak, jakby został zamówiony na konkretną godzinę i miejsce. Konrad do niczego się jednak nie przyznał. Mieliśmy dostać Norwegię w pigułce i oto ją otrzymaliśmy. Tylko nikt nie uprzedził, że będzie to pigułka uzależniająca.

NORWEGIA - NO TO W DROGĘ
Najlepiej szukać promocji tanich przewoźników: WizzAir oraz Norwegian. Trzeba pamiętać, że samoloty WizzAir lądują na lotnisku Oslo Sandefjord oddalonym od centrum miasta o 120 km. Poruszanie się po Norwegii nie należy niestety do najtańszych. Dobrą opcją, zwłaszcza gdy wykupi się wcześniej bilety, jest przejazd autobusami, np. No-Way Busseks-press. Warto rozważyć podróż własnym autem. Wprawdzie dochodzą koszty promu i paliwa (jego ceny w Norwegii są porównywalne do polskich!), ale za to można wziąć zapas prowiantu. www.nor-way.no
Niepisane prawo, tzw. Allemannsretten, zezwala na biwakowanie na dziko, także w pobliżu schronisk (ale pod warunkiem, że z ich okien nie widać namiotu). Bardzo popularne są także noclegi na kempingach (w Norwegii jest ich ponad tysiąc). Przykładowo noc na Flam Camping kosztuje 205 koron norweskich (ok. 100 zł) za namiot, auto i 2 os. www.flaam-camping.no
Kanapka na Torget, czyli targu rybnym w Bergen, kosztuje 35–55 koron. Zwiedzanie kościoła w Undredal i Urnes to wydatek 60 koron. Za przejazd kolejką Flam w jedną stronę zapłacimy 250 koron.

Reklama

www.visitnorway.pl
www.norwegofi l.pl
www.visitjotunheimen.com
www.icetroll.com
www.fl aamsbana.no

Reklama
Reklama
Reklama