Reklama

Częstą obawą przed wyjazdem za granicę jest nieznajomość języków. Chciałbym Was przekonać, że języki nie są w podróży konieczne!
Owszem, zwiększą komfort podróżowania, obniżają niektóre koszta, ale wcale nie gwarantują lepszego kontaktu z tubylcami. Wiem to po sobie – kiedy człowiek duka w obcym języku, wzbudza u tubylców odruchy opiekuńcze. Śmieją się z naszej nieudolności, ale jednocześnie starają się zrozumieć i pomóc. A kiedy mówi się w ich języku zbyt dobrze, to wprawdzie podziwiają doskonałość akcentu i płynność wymowy, ale potem... radź sobie, gringo, sam, skoro tak świetnie mówisz po naszemu.
Bardzo pomocni w nauce są tubylcy – człowiek przyjezdny, który podejmuje wysiłek opanowania przynajmniej kilku miejscowych słów, natychmiast zdobywa sympatię. Rzucają się do pomocy, podpowiadają słówka, poprawiają składnię i cieszą się wraz z nami, kiedy uda się wreszcie powiedzieć to, co wcześniej tylko pokazywaliśmy rękami.
Poza tubylcami pomocny jest także stres – gdy muszę się porozumieć, to się porozumiem! A na lekcjach, gdy nie dawałem rady, nauczyciel machał ręką i prosił następnego ucznia. Zresztą, każdy obcy język w dużej części składa się z ruszania rękami. Podam przykład: Jak za granicą zatrzymać autobus na żądanie? Wystarczy nacisnąć guziczek nad drzwiami? W wielu krajach nie ma guziczków. I co wtedy? Wertujemy rozmówki w poszukiwaniu zdania: Proszę się zatrzymać, chciałbym wysiąść? W życiu! Zamiast nich otwieramy oczy i uszy, i okazuje się, że np. w Hondurasie po prostu wali się pięścią w sufit pojazdu i wszyscy rozumieją, że prosimy o wysadzenie nas. W Wenezueli zamiast walić klaszcze się w dłonie, zaś w Kolumbii wystarczy coś wrzasnąć. Tam ludzie zgłaszają chęć opuszczania autobusu okrzykiem parada, ale w gruncie rzeczy nie jest istotne, co to za słowo – chodzi o ogólną intonację. Można więc wrzasnąć po polsku: przystanek! albo wiadro!, albo cokolwiek innego.
To zadziwiające, jak wiele można powiedzieć rękami. I nie chodzi o zastępowanie nie znanych nam słów tylko o normalną mowę ciała i język gestów tubylców.
W Meksyku nikt nie przywołuje taksówki – to w złym guście. Stoi się na ulicy i czeka, aż taksówka przywoła nas. Kierowca wystawia wtedy w naszym kierunku dłoń wierzchem do góry, a potem ją gwałtownie przekręca, jakby chciał złapać coś, co właśnie spada z nieba. To gest oznaczający znak zapytania. Taxi, Senior??? I zapewniam Was, że on jest zrozumiały od razu. Nikt Wam nie będzie musiał takich gestów tłumaczyć – mowa gestów jest uniwersalna.
Uniwersalna, ale... na początku warto uważnie się przyglądać miejscowym. Za pocałowanie kobiety w rękę (u wielu Polaków to wciąż piękny staropolski wyraz kurtuazji) można w USA dostać w gębę, w krajach arabskich nawet zginąć, w Indiach – zostać zięciem, a w Holandii trafić za kratki. A przecież nam chodziło jedynie o grzeczne powitanie...
To może lepiej zastosować uścisk dłoni? Otóż nie zawsze! Arabowie na znak pokoju kładą rękę na sercu i skłaniają głowę z uszanowaniem – tylko tyle; w dodatku stoją wtedy w pewnym oddaleniu. Podobnie u Japończyków – ukłony, ukłony, ukłony, ale z rękami ostrożnie. Skandalem byłoby w Japonii argentyńskie poklepywanie po plecach i łapanie kogoś za ramię w czasie, kiedy podajemy sobie ręce. Argentyńczyk chce wypaść przyjaźnie, gdy tymczasem jego gesty odbierane są jako zbytnia poufałość nawet w Europie... bo on jakoś tak dziwnie się do nas „klei”.
MORAŁ: Nieznajomość języka niekoniecznie utrudnia podróżowanie. Czasami wręcz ułatwia, bo obie strony z konieczności bardziej się wtedy otwierają; bardziej chcą nawiązać kontakt. Językowa nieudolność jest jak wspólna niedola – zbliża ludzi. Nie znając języka, jesteśmy uważni w słowach, wyczuleni na gesty, miny. Kiedy rozumiesz, co mówią, nie musisz się już tak mocno starać, aby zrozumieć, co myślą.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama