Fidżi: "pośpiech męczy"! Jak wygląda podróż do jednego z najpiękniejszych miejsc na świecie?
To niesamowite, że w ciągu niespełna dwustu lat Fidżyjczycy z ludożerców zmienili się w jeden z najsympatyczniejszych narodów.
W tym artykule:
Najpierw drętwieją usta, chwilę potem język staje kołkiem. Wystarczył łyk napoju smakującego niczym rozwodniony gips, bym poczuł się jak po miejscowym znieczuleniu u stomatologa. Nie mogłem jednak wymigać się od wypicia fidżyjskiego specyfiku, jakim jest kava. To napój ze sproszkowanego korzenia krzewu pieprzu metystynowego, który pije się tutaj towarzysko. A że Fidżyjczycy to jeden z najbardziej towarzyskich narodów, jakie znam, zaproszenia na kavę zwyczajnie nie wypada odmówić.
Słówko wytrych
Zagadała mnie grupka mężczyzn, z których każdy wyglądał jak Jimi Hendrix (jak ja im zazdroszczę takich czupryn!). Siedzieli na macie wyplecionej z liści kokosa pod rozłożystym drzewem chlebowca na targu w centrum Nadi, miejscowości położonej na zachodzie głównej wyspy Fidżi – Viti Levu. Przed mistrzem ceremonii stała tano – duża drewniana misa, do której chwilę wcześniej wlał zmieszany z wodą proszek przeciśnięty przez bawełnianą szmatkę.
Jako gościowi honorowemu – zupełnie przypadkowemu, który akurat buszował na targu w poszukiwaniu rękodzieła – pierwszemu podano mi miseczkę ze skorupy kokosa wypełnioną do połowy lekko beżowym mętnym napojem. Fidżyjczycy potrafią popijać go od rana do wieczora, bo wprowadza ich w lekki stan uniesienia, wyluzowania, ale też rozleniwienia. Kava ma przyjemny, uspokajający wpływ na organizm, pozostawiając jasny umysł. W przeciwieństwie do alkoholu, nie ma po jej wypiciu kaca – czytam na oficjalnej stronie tego położonego na Pacyfiku wyspiarskiego państwa.
Przy okazji posiadówki pod chlebowcem dowiaduję się więcej o etykiecie spotkań przy kavie. Przed każdym łykiem trzeba krzyknąć bula, czyli cześć, i raz klasnąć w dłonie, by po wypiciu klasnąć trzy razy i trzy razy wykrzyczeć bula! To słowo słyszy się na Fidżi tak często, że mam wrażenie, iż oznacza nie tylko powitanie, ale też: „co słychać?”, „jak się masz?”, „wszystko dobrze”, „może ci pomóc?”, „na zdrowie”, „dobrego dnia” itd… Łatwo wpada w ucho i staje się słowem wytrychem, które po wymówieniu powoduje uśmiech od ucha do ucha na twarzach i Fidżyjczyków, i vavalagi, czyli białych, ludzi spoza wysp.
Fot. Getty Images
Być może za mało jeszcze wypiłem kavy, by wrzucić na luz, bo następnego dnia rano w porcie Denarau, z którego ruszałem na rajskie wysepki archipelagu Yasawa, stawiam się pół godziny za wcześnie w obawie, że prom wypłynie beze mnie. – Bulaaaaaaaaaa – wypowiada niczym najpiękniejsze słowo świata kobieta siedząca w kasie. By po chwili zauważyć: – Wiesz, że jesteś za wcześnie, i po co? Musisz przestawić się na „Fidżi time”. Pośpiech męczy…
Pierwsze oznaki spowolnienia odczuwam na promie, bo podróż na wysepkę Yanggeta trwa ponad cztery godziny. Walczyłem jeszcze z tym stanem, próbowałem czytać, słuchać muzyki, rozmawiać z pasażerami. Po dwóch godzinach podróży gapiłem się już tylko na Pacyfik, czekając na moją kolej przesiadki na małą motorową łódź, która przerzuci mnie na wyspę. – Bulaaaaaaaaa! – wykrzyknęła Reapi z kwiatem plumerii wczepionym we włosy, ubrana w kolorową koszulę z namalowanymi żółwiami i rybkami oraz czarną tradycyjną spódnicę sulu zakrywającą nogi do kostek. Wraz ze swym kolegą Solomoni, brzdąkającym na gitarze, powitali mnie na Yanggecie, częstując sokiem z arbuza i pomarańczy.
Dopłynąłem do Navutu Stars nazywanego na Fidżi małym rajem. To maciupki ośrodek przyjmujący zaledwie dwudziestu gości, sąsiadujący ze słynną zatoką, na której kręcono filmowy hit Błękitna laguna. Jego właścicielami jest włoskie małżeństwo, które domki w zatoce nad Pacyfikiem postawiło na ziemi dzierżawionej od jedynej na wyspie wsi.
Strategia kota
Wyspy Yasawa – ze względu na niedrogie miejscówki do spania – uwielbiają backpackerzy, którzy przylatują podglądać podwodne życie, ale też by w ramach wolontariatu pomagać mieszkańcom wysp w codziennym życiu – budować domy, uczyć angielskiego, stawiać zbiorniki na deszczówkę, monitorować rafy koralowe.
Dopiero tutaj przekonuję się, na czym polega życie w rytmie Fidżi time. Nikomu się nigdzie nie śpieszy, czas faktycznie nie ma znaczenia. Przyjmuję więc strategię kota, który nie rusza się nigdzie bez potrzeby. Potrzebami są tu zaś: śniadanie, obiad i kolacja, podczas których zajadam soczyste owoce, przepyszne ryby i owoce morza łowione tego samego dnia z oceanu; przeniesienie się z leżaka na hamak; rozmyślanie o przypływach i odpływach oceanu i wpływie na to faz słońca i księżyca; przyglądanie się soczyście zielonym mangrowcom, popływanie kajakiem, wybranie się na poranną jogę albo snorklowanie po rafie koralowej. Jeszcze puszczam drona, by ogarnąć z lotu ptaka rajskie zielone wysepki na szmaragdowej wodzie – dron i tak się gubi, wpada do oceanu i tak się kończy moje wielkie filmowanie błękitnej laguny. Najwyraźniej skazany jestem na lenistwo…
Kto by pomyślał, że jeszcze 20 lat temu na Yasawę mało kto podróżował. To zmieniło się w 2001 r., kiedy firma promowa uruchomiła szybki katamaran łączący wysepki położone na zachód od głównej wyspy kraju, którą zamieszkuje większość z niespełna 900 tys. Fidżyjczyków. Wtedy Yasawę odkryli turyści, a na wulkanicznych górzystych wyspach ulokowały się hoteliki i hostele. Gości może się w nich zatrzymać niewielu – w ten sposób Fidżi chce chronić rafy koralowe i zapobiegać zaśmiecaniu wysp. A tych w całym archipelagu jest ponad 330 większych i pół tysiąca mniejszych. Z tego zaludnionych jest zaledwie nieco ponad sto.
Ratu Semisi Bete jest w szóstym pokoleniu wodzem wsi Yageta, od której Navutu dzierżawi ziemię. Ma 74 lata i decydujący głos we wszystkich sprawach dotyczących życia we wspólnocie liczącej 400 mieszkańców. Żeby wejść do wsi, muszę mieć jego pozwolenie oraz przewodnika. I przynieść sevu sevu, czyli prezent. Tym jest… korzeń pieprzu metystynowego.
Towarzyszy mi Salomoni, który pochodzi z tej wioski i wie, jak rozmawiać z wodzem, by ten spojrzał na mnie łaskawie i pozwolił na pobyt. Starszy pan w niebieskiej koszuli i czerwonym sulu siedzi na kanapie wyłożonej wzorzystą tkaniną z motywem rajskich kwiatów i w radiu słucha wiadomości. Przełom roku to na wyspach Pacyfiku czas cyklonów, dlatego każda informacja o pogodzie jest dla mieszkańców niezwykle ważna – codziennie dostają także SMS-y z ostrzeżeniami…
Siadamy na kokosowej macie, tak by nie być wyżej od wodza, Salomoni kilka razy klaszcze w dłonie, wypowiada magiczne słowo bula i wręcza wodzowi mój prezent. Ratu mnie zaakceptował i opowiada o życiu w Yagecie. – Najgorzej, kiedy cyklony przychodzą w nocy, gdy śpimy. Niczego nie da się wtedy uratować. Jak widzisz, w naszej wiosce nie ma już bure – tradycyjnych chat krytych strzechą, są nietrwałe, wiatry zawsze je niszczyły, dlatego mieszkamy w murowanych domach, chociaż i te nie zawsze przetrwają uderzenie cyklonu – mówi.
Ocean zabiera ląd
Dla wsi zagrożeniem jest też ocean, który wdziera się coraz bardziej w ląd, zabierając miejsce do życia. Wyspiarskie państwo dotkliwie odczuwa zmiany klimatu. Rosnący poziom wód w oceanach powoduje, że powierzchnia kraju się kurczy. I chociaż na Fidżi nie brakuje wulkanicznych gór wyrastających ponad tysiąc metrów nad poziom morza, to wiele wysepek jest nizinnych – ma postać atoli koralowych, ich wysokość nie przekracza metra. Naukowcy alarmują, że mogą one zniknąć do końca wieku.
Zagrożeniem są także połowy na masową skalę ogórków morskich, czyli strzykw, które – w dużym uproszczeniu – przeżuwają dno morskie i je utwardzają. Tymczasem w okolicy Yagety wybrano ich z oceanu tysiące, co ma wpływ na osuwanie się ziemi. Strzykwy kupują od Fidżyjczyków w ilościach hurtowych Japończycy i Chińczycy, którzy używają ich w tradycyjnej medycynie. – To prawda, zarobiliśmy na handlu strzykwami, ale nikt wtedy nie myślał, że obróci się to przeciwko nam. Myślimy nad przeprowadzką wsi. Rząd też przygotowuje plan ewentualnej ewakuacji – mówi mi Turaga ni Koro (po fidżyjsku wódz wsi). – Jednak dla nas bardzo ważne jest przywiązanie do ziemi, to z niej wyrastamy, na niej żyjemy i umieramy. Niełatwo ją porzucić – dodaje.
Spacerujemy między domami. Przy każdym stoi ekran słoneczny dający prąd, a co kilka domów wyrasta kranik z naturalną wodą pitną z głębi ziemi. Chodzą kury, pasą się krowy, z prowizorycznego chlewika dobiegają odgłosy świń. Salomoni dopytuję, jak to było z tym kanibalizmem, bo jednak myśl o ludożercach wciąż pobudza moją wyobraźnię. – Nasi przodkowie zjadali ludzi, bo na wyspach nie było innego mięsa. W ten sposób pozbywali się także wrogów. To była ich codzienność. Jednak w połowie XIX w. ówczesny wódz Cakobau przekazał wyspy brytyjskiej królowej Wiktorii i później przeszedł na chrześcijaństwo, i to miało wpływ na zmianę stylu życia mieszkańców. Zaprzestali kanibalizmu – wyjaśnia.
Salomoni dopytuje, czy chcę wiedzieć, jak dokładnie wyglądało gotowanie ludzi – na samą myśl o tym mam jednak gęsią skórkę. Wolę posiedzieć z mieszkańcami wioski przy kavie i spróbować lokalnego przysmaku – gotowanego owocu chlebowca, który w smaku przypomina mi chałkę. Uczę się też nowego słówka: totoka. Warto je zapamiętać, bo oznacza „wyśmienity” i przy okazji jedzenia będziecie go często na Fidżi używać.
Fot. Getty Images
Z wyspy na wyspę
Następnego dnia przepływam z Yanggety na oddaloną o godzinę promem Nanuya Balawu. W ramach oszczędności zarezerwowałem łóżko w 34-osobowej chacie w ośrodku Mantaray, z którego wypływa się na nurkowanie z mantami (od kwietnia do września). To miejsce samowystarczalne: z własną energią z baterii słonecznych oraz agregatora i odsalaną wodą morską do picia i mycia.
Tutaj można dowiedzieć się więcej o życiu diabłów morskich, ale też dać Fidżi coś od siebie. Zgłaszam się na ochotnika do sprzątania okolicznych plaż. Takie ekospacery organizowane są co tydzień. Razem ze mną do pracy stawiają się dziewczyny z Meksyku i para Australijczyków. Zresztą na podobny spacer wybrałem się sam już pierwszego dnia pobytu na Nanuya Balawu. Nie mogłem patrzeć na walające się tu i ówdzie plastikowe butelki po wodzie, reklamówki i puszki po piwie.
Jednak tym razem ilość śmieci przerosła moje wyobrażenia. Ocean wyrzuca na białe plaże dosłownie wszystko: już nie tylko tysiące plastikowych słomek czy spinaczy do bielizny i najróżniejszych pojemników. Łowimy też deski sedesowe, klapki, wieszaki, kawałki plastikowych krzeseł i… ogromne drzwi od lodówki!
Mimo to staram się nie psuć sobie humoru, bo przecież wypoczywam w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. Po sprzątaniu nurkuję więc na rafie, by znów nacieszyć oko podwodnym światem: ławicami tysięcy kolorowych rybek, niebieskimi rozgwiazdami, małymi rafowymi rekinami i mieniącymi się koralowcami. Takie Fidżi chciałem zapamiętać
INFORMATOR Kiedy jechać Na Fidżi średnia roczna temperatura to aż 27°C. Najgoręcej jest w styczniu i w lutym – podczas lata, bo aż ponad 30°C. Przełom zimy i wiosny to okres cyklonów. Wiza i waluta Nie potrzebujemy wizy turystycznej, bez niej możemy przebywać na Fidżi do czterech miesięcy. Walutą jest dolar fidżyjski; 1 FJD = 1,75 zł. Dojazd Bilety lotnicze na Fidżi są bardzo drogie. Mnie udało się kupić przelot za 4,5 tys. zł w dwie strony w promocji linią Korean Air (cena regularna to nawet 12 tys. zł). Leciałem z Warszawy do Moskwy, potem do Seulu i dopiero ze stolicy Korei do Nadi. Drugie lotnisko znajduje się w stolicy Fidżi – Suwie. Podróż zajęła 34 godz. Transport Po głównej wyspie (Viti Levu) można poruszać się autobusami albo niedrogimi taksówkami. Ruch jest lewostronny. Żeby dostać się na pozostałe wyspy, np. te z grupy Yasawa czy Mamanuca, wykupiłem pięciodniowy Bula Pass na prom kursujący od wyspy do wyspy, płacąc za niego ok. 900 zł. Są także bilety 7-dniowe oraz pojedyncze. Prom kursuje raz dziennie. O godz. 8.30 wypływa z portu Denarau, wraca do niego ok. godz. 18; awesomefiji.com. Na wyspy można polecieć hydroplanem. Lot na Yasawa czy Mamanuca trwa tylko pół godziny (promem do 5 godz.), jednak cena jest zaporowa: podróż w dwie strony kosztuje nawet 1,5 tys. zł. Nocleg W Nadi spałem w hotelu Oasis Palms. Za pokój 2-osobowy zapłaciłem ok. 320 zł. Jest jednak sporo hoteli, w których można się przespać za jakieś 120 zł za pokój. Na wyspie Yaqeta spałem w Navutu Stars. Za domek przy plaży dla dwóch osób płaciłem ok. 650 zł za noc ze śniadaniem. Na wyspie Nanuya Balawu zatrzymałem się w Mantaray Island Resort. Wybrałem opcję najtańszą, czyli nocleg w domu dla 34 osób (łóżka piętrowe, boksy poprzedzielane ściankami), za jakieś 200 zł za noc; booking.com. Jedzenie W Nadi polecam hinduską restaurację Tata’s, curry rybne za mniej więcej 20 zł. Koniecznie spróbujcie lovo, to danie przyrządzane w piecu ziemnym: najpierw wykopuje się płytki dół, przykrywa się go podgrzanymi kamieniami, na których układa się mięso zawinięte w liście taro. Nakrywa się to korzennymi warzywami. Po kilku godzinach potrawa jest gotowa. Zakupy W Nadi najlepiej kupować owoce na targu w centrum miasta. Ostatnie przed wypłynięciem zakupy można zrobić w porcie Denarau, bo na małych wyspach nie ma sklepów i jest się skazanym na drogie jedzenie w hotelach. Warto wiedzieć Większość mieszkańców to Melanezyjczycy oraz Hindusi sprowadzeni na wyspy przez Brytyjczyków w XIX w. do pracy na plantacjach. Narodowym strojem jest sulu – spódnica noszona przez kobiety, jak i przez mężczyzn. Turyści muszą ją nosić, gdy odwiedzają świątynie albo gdy idą na spotkanie z wodzem wioski. Fidżi to nie Ibiza czy inne rozrywkowe wyspy, na których imprezy trwają do białego rana. Tutaj po godz. 22 już jest cicho. Największą rozrywką są posiadówki przy kavie, śpiewy i tańce. Muzyka to nieodłączny element życia Fidżyjczyków. Wystarczy mandolina, gitara klasyczna czy gitara hawajska, by zrobiło się wesoło.
ZOBACZ TE MIEJSCA Gorące źródła i błoto W Tifajek Mud Pool, 10 km od Nadi, najpierw czeka was kąpiel błotna, a potem pluskanie się w gorących źródłach. Idealny relaks. Park Koroyanitu Leży godzinę jazdy autem od Nadi. Wybierzcie się w 4-godzinną wędrówkę na Castle Rock i spójrzcie z góry na wyspy Yasawa. Wieś Navala Położona wśród zielonych wzgórz wieś, ok. 2,5 godz. drogi od Nadi, gdzie ludzie wciąż żyją w tradycyjnych chatach bure. Można tu przenocować za 40 zł.