Reklama

Oczekuję sztormu jak skurczybyk – mówię do kapitana, wchodząc na pokład frachtowca. – Masz to jak w banku – odpala bez mrugnięcia okiem. Kapitan ma 60 lat, smoka wytatuowanego na przedramieniu i twarz godną motocyklisty z Hells Angels. Później okaże się, że na lądzie trzyma kolekcję broni z lat 20. XIX w. (wciąż funkcjonującej!) i kuje noże z damasceńskiej stali.
Morze Północne ma podnieść mnie na duchu. Tak stwierdził mój przyjaciel i zasugerował wycieczkę frachtowcem. Posłuchałem. Zaplanowałem podróż za jeden uśmiech, przynajmniej częściowo. Do Berlina przyjechałem pociągiem. Następnie, by zaoszczędzić parę groszy i CO2, znalazłem w Internecie transport przez całe Niemcy, za 30 euro. Jeszcze Utrecht. I jestem w Rotterdamie. Odhaczam biuro policji imigracyjnej i już jadę do największego portu Europy.
Czeka mnie dziewięć dni na morzu. Mój frachtowiec ma ze 100 m długości, ale przy stojącym obok olbrzymie „Maerska” jest łupiną. Wbrew pozorom dostanie się i na jeden, i na drugi nie jest jakimś specjalnym wyczynem. Wyprawy frachtowcami można rezerwować w biurach podróży specjalizujących się w tego typu urlopach. Niestety, najbliższe z nich są w Niemczech. Ponieważ głównym zajęciem statków handlowych jest transport morski, cywilny pasażer musi brać pod uwagę, że jego podróż będzie dłuższa, niż planował. Można wypłynąć później, niż było zamierzone. Może się również zdarzyć, że postój w portach potrwa dzień lub dwa ponad plan. Z tym wszystkim się liczę. A wręcz – na to liczę. Z pokładu schodzi akurat polski pierwszy oficer. Chwila rozmowy. Jest ze Szczecina, niedługo będzie miał dwumiesięczną przerwę i pojedzie do domu. Dostaję kabinę po sąsiedzku, tuż pod mostkiem. Stół, kanapa, łóżko, szafa i telewizor, do tego łazienka (tylko dla mnie). Mój żołądek po podróży z Warszawy może pomieścić konia z kopytami. Świetnie się składa, że akurat wybija godzina kolacji. Jem w towarzystwie kapitana i oficerów. Żadnego zadęcia, sporo śmiechu. I już wiem, że nie będzie podczas tej podróży nudno, a zabranych ze sobą książek pewnie nawet nie otworzę.

Reklama

Nocą wychodzimy w kierunku Anglii. Pierwszy cel – Felixstowe. I od razu spełnia się moje pierwsze życzenie. Sztorm, osiem w skali Beauforta! Fale mają po cztery metry. Nasz feeder – tak nazywają się małe kontenerowce – płynie teraz bez ładunku, w zbiornikach balastowych ma wodę. To tylko potęguje huśtawkę. Do drugiej w nocy siedzę na mostku, podziwiając wodne olbrzymy roztrzaskujące się o dziób. Patrzę jak zahipnotyzowany. Właśnie takiego widoku trzeba mi było! W końcu jednak idę spać.
Niestety, już w kabinie nieprzyzwyczajony błędnik i brak orientacji w przestrzeni owocują tym, czym muszą. Rzygam jak kot. Zapomniałem wziąć ze sobą tabletki na morską chorobę. Mam za swoje. Na szczęście przez następne dni organizm przyzwyczaja się do bujania, nawet solidnego. Czuję się dobrze. Po Felixstowe, z załadowanymi kontenerami, zawitamy jeszcze do South Shields w północno-wschodniej Anglii oraz do Grangemouth w Szkocji.
Na większych jednostkach i trasach (np. do USA, Ameryki Południowej lub rejsach przez Morze Śródziemne) na statku znajdują się basen oraz studio fitness. Telewizja działa tylko w pobliżu lądu. To samo dotyczy komórek czy Internetu. I bardzo dobrze, przynajmniej dla mnie. System komunikacyjny statku nie może być używany przez pasażerów, ale przeważnie ktoś z załogi ma prywatny laptop i w porcie pozwala na sprawdzenie maila.
Moim ulubionym miejscem na frachtowcu jest dach mostka, na górnym pokładzie. Prawdziwie królewski balkon, z którego delektuję się barwami morza i nieba, fokami wylegującymi się na bojach meteorologicznych oraz przepływającymi statkami. Podczas wszystkich postojów, by wejść na sąsiednie jednostki, wystarczy zapytać. Odwiedzam więc statki badawcze, poszukujące ropy lub eksplorujące dno morskie, platformy gazowe albo kutry rybackie. Wszyscy są tak mili i otwarci, jakbyśmy znali się od dzieciństwa. Jeśli rozładunek trwa dłużej, wybywam na miasto. Najczęściej ulegam jednak czarowi tych małych portów, mających wciąż urok lat 70. I robię zdjęcie za zdjęciem.
Dwa razy przepływamy obok bezludnych skalnych wysp Bass Rock i Fidry. Na pierwszej żyje największa kolonia głuptaka białego, nazywanego albatrosem północy. Na drugiej stoi latarnia morska z 1885 r. Była pierwowzorem Wyspy skarbów Roberta Louisa Stevensona, który Fidrę często odwiedzał. O tej skalnej wyspie śpiewał takżej Fish, ten z Marillionu. She nervously undressed in the dancing beams of the Fidra Lighthouse dźwięczy mi w uszach, kiedy 12 dni później wysiadam z pociągu w Warszawie. Tak, mój przyjaciel zdecydowanie miał rację. Morze.

Reklama
Reklama
Reklama