Reklama

Co przypomina dworzec autobusowy w Akrze? Najbardziej przypomina tabor wielkiego cyrku, który zatrzymał się na krótki postój. Jest kolorowo i rozbrzmiewa muzyka. Autobusy są podobne raczej do wozów cyrkowych niż do luksusowych „pulmanów”, które suną po szosach Europy i Ameryki. Te w Akrze to jakby ciężarówki o drewnianych nadwoziach, które mają dach oparty na słupkach. Dzięki temu, że nie ma ścian, w czasie jazdy chłodzi nas zbawienny przewiew – tak drogę do Kumasi opisywał w Hebanie najlepszy polski reportażysta Ryszard Kapuściński. A teraz to ja jadę do Kumasi. Mam spędzić tam najbliższe siedem tygodni, w czasie których będę z ramienia studenckiej organizacji AIESEC szykować cykl szkoleń dla afrykańskich studentów.

Reklama

Z dwoma walizkami, ogromnym kapeluszem słomkowym i kremem przeciwsłonecznym z największym istniejącym filtrem w kieszeni czekam na autobus na dworcu autobusowym w Akrze. Od przylotu z Polski, czyli od wczoraj, cały czas myślę o Hebanie. I o tym, jak bardzo tamte opisy różnią się od tego, co widzę. Mijam biurowce, szklane domy i pole golfowe na obrzeżach miasta. Zaglądam do kawiarni, restauracji, eleganckich sklepów. Wszystko jest takie nowe i zadbane. Normalne. Dlaczego wyobrażałam to sobie zupełnie inaczej? Gdzie te kolorowe, cyrkowe furmanki przepełnione dzikimi zwierzętami i owocami, o których pisał Kapuściński? Zamiast ciężarówek z drewnianym podwoziem czeka na mnie klimatyzowany autokar. Żadnych problemów z przewiewem.

Dwie rzeczy się jednak z opisami Kapuścińskiego zgadzają. Po pierwsze: napisy. Są wszędzie, na każdym wolnym kawałku przestrzeni autobusu, i zawsze dotyczą Boga, powinności, zakazów i moralnych pouczeń. Po drugie: rozkład jazdy, a raczej jego brak. Na pytanie: „Kiedy odjedzie autobus?”, zdumiony kierowca odpowiada: „Gdy się wszyscy zbiorą”. Czyli – jak się okazuje – za dwie godziny.

Studencki szyk

Droga za autobusem zaczyna się kurzyć. Krajobraz coraz bardziej przypomina ten stereotypowo afrykański. Coraz mniej budynków, drzew, ludzi. Ziemia nabiera intensywnie pomarańczowo-różowej barwy.

Po mniej więcej 300 km autobus zatrzymuje się na środku drogi. Kilka chałup i koza w oddali. Wieś nazywa się Kwamo i naprawdę nie wygląda jak ośrodek akademicki. Ale zgodnie ze wskazówkami podanymi w mailu – czekam. Razem ze mną kilkanaścioro dzieci, które przybiegły z okolicznych domów. Obruni, obruni, powtarzają, dotykając moich włosów i skóry. W języku twi słowo to oznacza białego człowieka, cudzoziemca. Odwdzięczam się powtarzaniem słowa „bibini”, co znaczy tyle co „czarny, miejscowy człowiek”.

Po półgodzinie w końcu się zjawia. W eleganckich butach i z szerokim uśmiechem. Samuel ma 21 lat i będzie opiekunem naszej grupy. To on będzie dbał, żebyśmy czuli się dobrze i w Kwamo, gdzie mieszkamy, i w Kumasi, gdzie znajduje się uniwersytet. – Jestem tu po to, żeby cię wspierać w naszym zwariowanym afrykańskim świecie – mówi na przywitanie. Po chwili gawędzimy jak starzy znajomi, choćby o Robercie Kubicy, którego fanem jest Samuel.

Mijamy gliniane chaty z talerzami anten satelitarnych, kościół, boisko. Straganiki, przedszkole i mieszkanie wodza wioski, choć chyba lepiej byłoby użyć słowa „sołtys”. Jest też sklep, całkiem nieźle wyposażony. To tu będę codziennie wpadać na śniadanie – bułkę ze smażonym jajkiem. Nasz dom jest skromny, ale spory, zwłaszcza jak na standardy Kwamo. Ma cztery kilkuosobowe pokoje, dwie łazienki, mały ogródek. I ściany w różowym kolorze.

Moja międzynarodowa grupa liczy 15 osób. Pochodzą głównie z Chin, USA i Nigerii. Plus ghańscy studenci pełniący funkcję mentorów AISEC-owego projektu. Jego cel? Mamy skupić się na perspektywach zawodowych młodych Afrykanów, pomóc w tworzeniu własnego biznesu. A w praktyce przygotować cykl szkoleń.

W Kumasi znajdują się dwie renomowane uczelnie wyższe, w tym Kwame Nkrumah University of Science and Technology, której absolwentem jest były sekretarz ONZ Kofi Annan. Warto tu wpaść, nie tylko do kafejki internetowej, ale przede wszystkim by poznać miejscowych studentów. To co uderza mnie najbardziej, to ich elegancja i szyk. Chłopcy zawsze w odprasowanych koszulach, dziewczyny na obcasach. Dużo biżuterii, markowe okulary i telefon, koniecznie smartfon. Jak tłumaczy Samuel, liczy się self-promote, odpowiednik naszego polskiego lansu. Z pewnością studiuje tu elita, przynajmniej ta finansowa. Nauka w Ghanie jest zresztą płatna.

Już na pierwszym spotkaniu dzielimy się zadaniami. Ja cały dzień z laptopem pod pachą i telefonem przy uchu szukam instytucji, które mogłyby wesprzeć nasz projekt, nie tylko finansowo. Wieczorem łączę przyjemne z pożytecznym. Wychodząc na imprezę w okolicach kampusu uczelni KNUST, zabieram ze sobą wcześniej zaprojektowane przez naszą grupę ulotki i broszury. Wszystko dla sprawy!

Gdzieś pomiędzy bieganiem po uczelniach i firmach odkrywam prawdziwą Ghanę. W przydrożnych budkach zamawiam kurczaka z ryżem jollof rice, zawsze z tą samą surówką z białej kapusty i marchewki. W Ghanie to zestaw obowiązkowy! Drugą opcją jest fufu, czyli wielka tłusta kluska zanurzona w pomidorowo-rybnej zupie. Szczerze? Pycha! Jako biała dostaję łyżkę, ale nie chcąc wychodzić na europejskiego snoba, jem – jak inni – rękoma. Raz w tygodniu szaleję i razem z wiecznie głodnymi Chińczykami odwiedzamy jakąś zagraniczną restaurację, na przykład pizzerię.

W końcu postanawiam jednak ugotować coś samodzielnie. Idziemy ze znajomymi na Kjeta Market, popularny bazar w Kumasi, ponoć największy w całej Afryce Zachodniej. Tłok, długie i ciemne korytarze, trudny do zniesienia rybny odór. Można znaleźć tu wszystko: od przysmaków kuchni afrykańskiej, przez maski z drzew palmowych, ubrania ze skóry wielbłąda, po biżuterię z kości słoniowej. Jak przystało na bazar, cen nie ma, trzeba się targować. Na szczęście sprzedawcy szybko zgadzają się na podawane przez nas kwoty. Czyżby i tak były wysokie? Wychodzimy z bazaru z ogromnymi torbami z jedzeniem i pamiątkami. W ostatniej chwili ktoś wyrywa mi z ręki telefon. Na nic nie zdaje się pogoń między straganami. Ale nie ze mną te numery! Następnego dnia odnajduję go na innym targu. Po długiej kłótni z policjantem i całą grupą handlarzy broniących swojego kolegi wreszcie ktoś mi go zwraca. Totalne wariactwo! I spora dawka adrenaliny.

Uśmiech króla

Mamy szczęście! W Kumasi odbędzie się Adae Kese Festiwal, na którym będzie można spotkać króla Aszanti, ludu, który stworzył potężne przedkolonialne imperium. Ghana czuje się spadkobiercą tamtego państwa. Dziś władcy przysługuje głównie rola reprezentacyjna. Poza tym to on mianuje wodzów ghańskich wiosek. Obecny monarcha Nana Osei Tutu II jest władcą od 1999 r.

W XVII w. lud Aszanti rozwinął ogromne i zamożne imperium, głównie dzięki handlowi złotem, diamentami i kakao, w zamian za broń. Dzięki temu Aszanti było jednym z nielicznych afrykańskich krajów zdolnych stawić opór europejskim imperialistom. Do czasu. W czasie czwartej wojny z Brytyjczykami, zakończonej w 1896 r., zmuszeni byli się poddać.

Szybko odnajdujemy pałac, w którym ma odbyć się królewska impreza. Trzeba kupić bilet. Niestety w Ghanie w obiektach turystycznych obowiązują dwa cenniki: dla swoich i cudzoziemców. Kolegom z Nigerii z wiadomych względów udaje się obejść to rozróżnienie, ale my, blade twarze, odczuwamy w portfelu bolesny dyskomfort dyskryminacji.

Zaczyna się impreza. Muzyka, kolory, totalny szał. Goście to śmietanka towarzyska kraju, w tym przedstawiciele dyplomacji i urzędów. Wszyscy prezentują się z dumą w tradycyjnych strojach – kolorowych, długich i przewiązywanych przez jedno ramię. Ważniejszym gościom towarzyszy służba, która za pomocą bogato zdobionych parasoli osłania ich przed słońcem. Jest i król! Ubrany w czerwono-złote szaty, z biżuterią z czystego złota. Muzycy zaczynają dąć w trąby z kości słoniowej, dziewczęta obsypują kwiatami drogę, po której stąpa możnowładca. Ten w końcu siada na tronie. Goście ustawiają się w długiej kolejce, by ukłonić się i okazać szacunek. Turystom ponoć nie przystoi podchodzić bliżej. Kłaniam się więc z oddali. W zamian otrzymuję delikatny uśmiech skierowany właśnie do mnie. Po chwili król znów poważnieje.

Święte małpy

Zakończyliśmy pracę nad naszym projektem. Pierwsze szkolenie dla studentów wypadło rewelacyjnie. Sala wypełniona była po brzegi, a reakcje po zajęciach pełne entuzjazmu. Zadbaliśmy również o oprawę artystyczną całego eventu – były wspólne tańce, śpiewanie i jedzenie. Po kilku dniach studenci przesłali nam stworzone przez siebie własne biznesplany. Wybraliśmy najlepsze i podesłaliśmy wybranym wcześniej firmom, które mają podjąć z nimi współpracę.

Po ciężkiej pracy czas na poznanie reszty kraju! Jedziemy do Cape Coast, dawnej stolicy nad oceanem. To miejsce trzeba zobaczyć, by zrozumieć historię kraju. Miasto zostało założone w XV w. przez Portugalczyków. Kilkakrotnie zmieniało właściciela, przechodząc z rąk Holendrów, Szwedów po Brytyjczyków. To ci ostatni w 1877 r. przenieśli stolicę do Akry.

Zwiedzamy jeden z dwóch zamków (można to robić także nocą, przy oświetleniu lamp naftowych), chodzimy po ruinach fortów (najstarsze kamienie pochodzą z XVI w.). Zamek Cape Coast zbudowano w celu ułatwienia transatlantyckiego handlu drewnem i złotem, później przekształcono go w fort handlu afrykańskimi niewolnikami, który słynął ze szczególnego okrucieństwa w traktowaniu i przetrzymywaniu ludzi. Na koniec, mając i tak mokre ubrania od upału, decydujemy się na lodowatą kąpiel w wysokich falach Oceanu Atlantyckiego, otaczającego ruiny Cape Coast. Mój pierwszy raz w oceanie!

Potem podróżujemy już bez ghańskich znajomych, w trzyosobowej grupce. Ruszamy na północ! Pierwszy przystanek: sanktuarium małp między wioskami Boabeng i Fiena. Małpy są w tym regionie uznawane za święte, nie wolno ich płoszyć ani przepędzać. Okoliczni mieszkańcy uważają, że chronią ich od złego i dlatego pośmiertnie należy im się szacunek. Spacerujemy po lesie dobre dwie godziny, zanim udaje nam się dojrzeć pierwszego czarno-białego colobusa. Drugim unikatem są pomarańczowe małpki mona. Oba gatunki bardzo rzadkie, w regionie jest ich zaledwie 600. W lesie odnajdujemy również cmentarzysko. Na małej polanie rozstawione są niewielkie tabliczki. Na niektórych wypisane są imiona, na innych tylko data. To nagrobki zwierząt, z rokiem ich śmierci.

Północ to region dwóch religii. Podczas gdy w południowej i środkowej Ghanie dominuje chrześcijaństwo, tu pojawia się coraz więcej muzułmanów. Ponadto język angielski zostaje wypierany przez francuski. Chodząc po Tamale lub innych miasteczkach, słyszymy nawoływania muezinów. Spotykam zakwefione kobiety i mężczyzn uciekających wzrokiem od moich – w ich mniemaniu – za krótkich spodenek.

W końcu docieramy do parku Mole. Podłączamy się do grupy Duńczyków i ruszamy pod opieką przewodnika, który gwarantuje nam ochronę. U boku ma wielką strzelbę. Przedzieramy się przez puszczę najciszej jak potrafimy. Nie chcemy odstraszyć zwierząt. Z czasem dostrzegamy ptaki tak kolorowe, że koliber przy nich to szara mysz. Widzimy też afrykańskie jelenie i gigantyczne mrówki. Ale wielkich zwierząt, ani widu, ani słychu. Trudno… Zbliżamy się do końca wyprawy i nagle – słoń! Swoimi ogromnymi uszami chłodzi się przed upałem. – Spójrzcie, nie ma prawego kła. Musiał go stracić podczas walki – mówi nasz przewodnik. Po chwili pojawia się cała rodzinka słoni. Jestem w euforii!

Msza za Afrykę

Zbliża się powrót. Tuż przed wyjazdem Samuel zaprasza mnie na mszę. W przeciwieństwie do Europy nie trwa ona godziny, ale cały dzień, z małymi przerwami na domowy obiad czy kolację. Kościół to wielki namiot z niewielkim ołtarzem i kilkudziesięcioma plastikowymi krzesełkami. Są i sztuczne kwiaty, święte obrazy, upięte tkaniny i dywany. Kiczowato, ale uroczo. Samuel przedstawia mnie pastorowi. Uścisk dłoni… I cały namiot klaszcze i krzyczy. Dlaczego? „Biały człowiek w kościele to znak od Boga, że czeka nas szczęście w wiosce” – szepcze mi do ucha Samuel. Wzruszona siadam na jednym z nielicznych wolnych plastikowych krzesełek. Msza trwa dalej. Ludzie śpiewają, tańczą, łapią się za ręce. Niektórzy zamykają oczy i ze wzruszenia płaczą. Oni przeżywają tę mszę całym swoim sercem i ciałem. Mnie też udzielają się te emocje, choć przecież nie rozumiem ani słowa. Dziecko kobiety bawi się moimi włosami, jednocześnie całując mnie w policzek. To kwintesencja Afryki. Chcę tu zostać na zawsze!

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama