Głąb czy głąb
Na ludzi odkrywających siebie lepiej uważać. Zwłaszcza że często podróżują stadami. Wataha poszukujących potrafi nieposzukującym napsuć sporo krwi. No i trzeba tę krew mocno rozcieńczać alkoholem, żeby jakoś zdzierżyć. Tak oto ofiarą duchowych poszukiwań jednej osoby bywa wątroba drugiej.
Wiem, bo kiedyś przecięły mi się z takimi poszukującymi szlaki. Ale po kolei. Mój znajomy, który w Polsce zajmował się głównie naruszaniem prawa, odkrył, że jego powołaniem jest wałęsanie się po Azji. Osiadł tam w końcu, a kiedy już mu się znudziło przemycanie diamentów z Ugandy, zaczął organizować rodakom egzotyczne wyprawy i okazało się, że jest w tym naprawdę dobry. Zasadniczo jego klienci dzielili się na dwie główne grupy: buddystów neofitów, którzy pragnęli doznać duchowego oświecenia, oraz hedonistów, którzy za nieduże pieniądze chcieli sobie pojeść, popić, pobrykać, a w przerwach między różnymi „p” dać się uwieść Azji i jej mieszkańcom. Za sprawą dwoistości swej natury – tyleż ezoterycznej, co rozrywkowej – mój znajomy doskonale dogadywał się z oboma rodzajami podróżników. Oni sami między sobą już nieco gorzej.
W czasie jednej z moich (dwóch) podróży na Wschód spotkałem Grześka (tak się zwie ów obieżyświat) w pracy. Spędziłem razem z nim i jego grupą kilka dni, które nauczyły mnie trzymać się na dystans od buddystów neofitów. Ich główną ambicją było psucie ludziom chwil miłych i radosnych. W swym nieustannym nabzdyczeniu byli zresztą niesamowicie polscy, wzbogacając – chyba niechcący – czwartą religię świata w nadwiślańskie akcenty. W każdym razie jeśli buddyzm przyjmie się w Polsce, tutejsze posągi tego świętego męża powinny mieć minę mniej więcej taką: „Na nirwanę, co ja tu robię z tymi prostakami?”.
Nasi uduchowieni, kiedy tylko nie penetrowali zakamarków swej skomplikowanej psychiki, dawali wyraz pogardzie dla istot mniej głębokich i prostszych. Z początku było to całkiem zabawne, ale z czasem okazywało się męczące. Kiedy na przykład człowiek wgryzał się w pulchniutką krewetę na ostro, radując się jednocześnie jej fantastycznym smakiem i śmiesznie niską ceną, zaraz docierał do niego ponury głos neofitki: „Słyszę krzyk tej istoty!”. A kiedy walczył z ostrymi skorupami homara, ten sam głos dopytywał: „Czy naprawdę nie wyczuwasz cierpienia tego stworzenia?”. I tak ciągle. Cóż, po prawdzie ja w takich sytuacjach miałem ochotę usłyszeć tylko jeden krzyk: dziewczyny lustrującej mi talerz.
Obserwacja grupy ludzi szukających z dala od domu spokoju duszy i prawdy o sobie – przyznaję, prowadzona pod wpływem mekongu, straszliwego zajzajera udającego whisky – doprowadziła mnie do pewnej dziwnej konstatacji. Jakże często owa podróż w głąb siebie odbywa się… kolektywnie. Czyż to nie gigantyczny paradoks? Po co ci duchowy przewodnik (bo był i guru z Polski, straszny bubek), po co koledzy, z którymi można się powymieniać historyjkami z medytacji? Może w takich sytuacjach wcale nie odkrywamy siebie, lecz dopasowujemy się do grupy, która daje nam złudę własnej wyjątkowości.
Pamiętam, jak kiedyś pętałem się po Soho w Londynie i nagle trafiłem w sam środek jakiejś gotyckiej subkultury. Otaczały mnie ufarbowane na czarno nastolatki w czarnych zwiewnych ciuchach, z czarnym makijażem i czarną szminką na ustach. Wszyscy toczka w toczkę identyczni. Klony klonów. – Oho – pomyślałem sobie. – Tak kończą ci, co chcą być inni niż inni.
Kilku zgryźliwych zdań powyżej proszę nie traktować ani jako antybuddyjskiej krucjaty (to naprawdę bardzo sympatyczna religia, po prostu to neofici są irytujący), ani jako wyrazu niewiary w to, że podróż w świat może być jednocześnie podróżą w głąb siebie. Owszem, może. Sam tego doświadczyłem, ale opowiem o tym, kiedy się już lepiej poznamy, przy butelce wina. Na razie zdradzę tylko, że w głąb siebie udajesz się tylko wtedy, gdy nie masz takiego zamiaru. Jak jedziesz gdzieś z silnym postanowieniem, że właśnie tu – na górze Athos czy w innych Indiach – zrozumiesz w końcu sens życia, to na pewno dopadnie cię metafizyczne zatwardzenie.