Góry Przeklęte są rajem dla miłośników samotnych wędrówek. Poczuliśmy to na własnej skórze
Niegdyś Góry Przeklęte, inaczej Góry Północnoalbańskie, przyciągały śmiałków i zbiegów. Nawet nie zauważyłem, kiedy znalazłem się w Albanii. Ten rejon to raj dla miłośników samotnych wędrówek.
W tym artykule:
- Góry Przeklęte, czyli Północnoalbańskie
- Albańskie bunkry
- Początek szlaku
- Albańska gościnność
- Theth i Grunasi
Powolnym krokiem zszedłem po stromych ścianach doliny Ropojana w Czarnogórze, by trafić na ścieżkę przecinającą przełęcz. Przystanąłem dla złapania oddechu. Mój wzrok wyłowił spomiędzy głazów betonową konstrukcję w kształcie grzyba. To niechybne świadectwo na to, że znalazłem się już w Albanii.
Góry Przeklęte, czyli Północnoalbańskie
Fakt przekroczenia granicy może tu piechurowi łatwo umknąć. Góry Północnoalbańskie, nazywane Przeklętymi (należące do pasma Gór Dynarskich), to wciąż jeden z najbardziej odizolowanych rejonów. Pokonanie wielu tutejszych dróg wymaga auta z napędem na cztery koła. Do niektórych wiosek można dotrzeć wyłącznie pieszo lub konno.
Linia oddzielająca Czarnogórę i Albanię została rozrysowana w górach, co sprawia, że ścisła ochrona granicy jest w zasadzie niemożliwa. Miejscowi swobodnie ją przekraczają niemal każdego dnia, pędząc stada krów lub wędrując z wioski do wioski. W takich miejscach bardziej niż narodowość liczy się przynależność do regionu, wielopokoleniowe zażyłości i powiązania rodzinne. Kwestia tożsamości rozmywa się gdzieś pomiędzy kamienistymi ścieżkami, dolinami i leśnymi zagajnikami.
Tirana – co warto zobaczyć w stolicy Albanii? Atrakcje, zabytki i historia miasta
Tirana przez lata była jedną z najbardziej niedocenianych stolic Europy. Jednak z roku na rok piękno stolicy Albanii dostrzega coraz więcej turystów z całego świata, w tym także z Polski. S...Albańskie bunkry
Przyglądałem się betonowemu bunkrowi ukrytemu pomiędzy głazami. Te konstrukcje kazał wznieść Enver Hodża, dyktator rządzący Albanią od końca II wojny światowej aż do lat 80. XX wieku. Owładnięty obsesją obrony przed wyimaginowanym wrogiem Hodża postanowił rozsiać po całym kraju tysiące bunkrów, w których naród miał przetrwać ewentualny atak na państwo. Ten jednak nigdy nie nastąpił.
Hodża w końcu zmarł, a izolowana wcześniej od świata Albania zaczęła podążać w kierunku gospodarki otwartego rynku. Bunkry jednak pozostały – w większości nigdy nieużyte – sukcesywnie niszczejąc. Gdy natykam się na nie pośrodku wysokich, niemal bezludnych gór, wyglądają wyjątkowo absurdalnie. Lepszą kryjówką byłyby tu same doliny i szczyty niż żelbetonowe grzybki.
Początek szlaku
Od kilku dni przemierzam tę przestrzeń ledwo zaznaczonymi szlakami, niosąc plecak i lekki namiot. Po przekroczeniu czarnogórsko-albańskiej granicy odbijam na wschód, by od północnej strony okrążyć najwyższy szczyt tego pasma. To sięgający 2644 m n.p.m. Maja e Jezercës. Mijam Runice, Buni Jezercës (gdzie rozbijam namiot nad pięknym niewielkim jeziorem).
Dalej wędruję doliną Valbonë aż do Rragamu, gdzie czeka na mnie kemping. Startuję z samego rana. Przede mną 5 km i ok. 1300 m przewyższenia. Osiągnięcie celu zajmuje zazwyczaj ok. 5 godz., a odwrót niewiele mniej.
Na początku idzie mi całkiem sprawnie. Przemykam przez szeroki żleb, by trawiastym zboczem dojść do skalnych bloków. Im wyżej, tym oznaczenie szlaku coraz bardziej rozmywa się jednak w niebycie. W końcu sprowadza się do ułożonych z kamieni kopczyków. Co jakiś czas wspomagam się nawigacją, mijając szczeliny, aż docieram do skalnej ściany, na którą muszę wejść, chwytając się stalowej liny.
Gdy w końcu jestem na szczycie – będącym w rzeczywistości długą granitową granią zwieńczoną krzyżem – czuję już każdy mięsień w ciele. Zostawiam wpis w księdze pamiątkowej i zmykam w dół. W tę stronę idzie mi szybciej, a gdy docieram na piargi, oddycham z ulgą i zwalniam tempo. Mam teraz przed sobą rozległą panoramę na dolinę Valbonë. Jest to widok, który bije na głowę nawet szwajcarskie krajobrazy.
Albańska gościnność
Gdy następnego dnia wędruję doliną w stronę Theth, towarzyszące mi w poprzednich dniach poczucie osamotnienia rozmywa się. Na szlaku spotykam grupki wędrowców, z którymi witam się skinieniem głowy lub kilkoma zdawkowymi zdaniami. Kiedy docieram do niżej położonych łąk, sypie się na mnie grad zaproszeń – mieszkańcy gór, licząc na podreperowanie domowego budżetu, gestykulując, namawiają mnie na postój. Proponują ciepły posiłek, szklaneczkę mocnej, pędzonej w domowym zaciszu wódki, podsuwają owoce. Podpytują, czy nie chcę zostać na noc. Chętnie przyjmują drobną opłatę, ale w tych namowach więcej jest wrodzonej gościnności niż biznesowego zmysłu.
To przyjemne spotkania upływające w swobodnej atmosferze mimo dzielącej nas bariery językowej. Opuszczenie progów ich domów okazuje się wyzwaniem. Jedzenie jest smaczne, napitków pod dostatkiem, a nogi odpoczywają. Chcąc jednak gdziekolwiek dotrzeć, muszę się zmuszać do podjęcia dalszej podróży.
Theth i Grunasi
Theth, w którym pojawiam się po pięciu dniach od rozpoczęcia trekkingu, okazuje się uroczym miejscem pełnym drewnianych i kamiennych domów, z przyciągającym wzrok niewielkim kościołem o pojedynczej iglicy. Jeszcze kilka lat temu ta wioska była trudno dostępna, a zimą zwały śniegu potrafiły odciąć ją na całe tygodnie od świata. W 2021 r. wątłą drogę zamieniono jednak w pas gładkiego asfaltu. Do miejscowości można teraz dojechać nawet lokalnym autobusem z miasta Szkodry. Wioska straciła na kameralności, zmiany przyniosły jednak szansę rozwoju, a mieszkańcom zarobku.
Theth stała się dogodną bazą wypadową dla miłośników trekkingu. Dla mnie jest ostatnim punktem wędrówki. Zostaję tu jednak jeszcze trzy dni, by mięśnie nóg miały czas powrócić do formy. Wybieram się w tym czasie tylko na krótkie wycieczki.
Godzina spaceru dzieli wioskę od wodospadu i wąwozu Grunasi. Kaskada wody spada tu z wysokości 25 m, zmieniając się w staw, nad którym unosi się mgiełka drobnych kropli. Przy odrobinie szczęścia, gdy promienie słońca padną z ukosa, można zobaczyć, jak zamieniają się one w rozświetloną rozedrganą tęczę.