Pod drzewem mopane, którego liście przypominają rozłożone skrzydła motyla, niemal na środku wioski, stoi krzesełko turystyczne. Na tym krześle siedzi wódz. Zasuszony staruszek. Nazywam go staruszkiem, ale właściwie nie mam pojęcia, ile ma lat. Ubrany jest w przepaskę z koźlej skóry, jego głowę przykrywa zielony, filcowy beret, ręce opiera o srebrną laskę, która po rozkręceniu okazuje się pojemnikiem na tabakę. Wódz wie już o naszym przyjeździe, ale musimy poprosić go oficjalnie o zgodę na filmowanie. Myśli, cmoka, zastanawia się… Zgodę w końcu wydaje, ale oczywiście trzeba za nią zapłacić: trochę cukru i mąki kukurydzianej. Przysiadam się do wodza, przedstawiam się. Wódz pyta, skąd jestem i jak daleko jest Polska.

Reklama

– Oooo, proszę wodza, dwa dni leciałam tu samolotem i jeszcze cały dzień jechałam samochodem.
– Oooo, a jak daleko to by było na piechotę? – Wódz próbuje przetłumaczyć to sobie na własny język. Himba nie wyrażają odległości w kilometrach czy milach, wszystko określane jest w dniach marszu. Wyjaśniam więc, że na piechotę musiałabym iść pół roku bez przerwy. A może i rok.
– Oooo, to bardzo daleko. Też bym chciał zobaczyć Polskę – mówi wódz, chyba przez grzeczność.
Pytam wodza, ile ma żon. Długo się zastanawia, liczy… Jedna, dwie… W końcu pokazuje mi na palcach: – Cztery.
– A ile, wodzu, trzeba tu dać za żonę?
Walutą Himba są krowy. Mężczyzna może teoretycznie mieć wiele żon, pod warunkiem że go na nie stać. Oficjalna stawka – trzy krowy za kobietę. Teraz jednak jest kryzys i także tutaj ceny spadły – można dać dwie krowy, jeżeli rodzice panny młodej się zgodzą. Mimo to niewielu Himba stać na więcej niż jedną żonę czy dwie… Tylko wódz wioski – najstarsza, najmądrzejsza osoba, która decyduje na przykład, kto z kim może się pobrać, co zrobić w razie suszy, czy przenosić wioskę, czy nie – jest bogaty i ma cztery żony.
Wódz pyta, czy mam męża. Mówię, że nie.
– Jak to nie? Żaden z tych mężczyzn tutaj nie jest twoim mężem? – pokazuje na naszą ekipę telewizyjną.
– Ano, jakoś nie. Tu jest Michał, operator, i Adaś – drugi operator kamery. Jacek to dźwiękowiec. Ale żaden z nich nie jest moim mężem, proszę wodza.
– Ojej, przykro mi, że twoi rodzice nie żyją… – Wódz się zasępia.
– Ależ żyją! Mają się świetnie – wykrzykuję.
– Jak to: żyją?! – Wódz jest autentycznie zdziwiony. – I nie zadbali, żebyś miała męża?! Nikogo ci nie wybrali?! Mówię, że to ja decyduję, czy i za kogo wyjdę za mąż.
– Hmm… – Wódz drapie się po głowie. – Mhmm.

Kobieta w plemieniu Himba zajmuje bardzo ważne miejsce. Właściwie na jej barkach spoczywa los plemienia. Nie tylko przygotowuje prowiant na wielotygodniowe wyprawy pasterskie męża, ale także wychowuje dzieci, wyplata kosze, rozciera między dwoma kamieniami kukurydzę na mąkę, spulchnia poletko, garbuje skóry oraz robi zapasy żywności. Jednym słowem, ma pełne ręce roboty. W zamian za to cieszy się wielkim szacunkiem współplemieńców i podobno też ma pewne szczególne prawo.

Gdy tygodniami oczekuje na powrót partnera, niezaspokojona w swych potrzebach seksualnych, może oddać się bez skrępowania jednemu z krewnych męża. Wódz doprecyzowuje zasady: – W mojej wiosce takie rzeczy to tylko w tajemnicy i po ciemku można robić.

Po pierwszym dniu gościny u Himba łapiemy się na tym, że rozpoznajemy dziewczyny głównie po… piersiach. Mężczyzn w wiosce jest jak na lekarstwo, większość przebywa gdzieś daleko w buszu, gdzie zajmują się krowami i kozami. Kobiet jest natomiast mnóstwo i trudno je rozróżnić po rysach twarzy – wszystkie wysmarowane są rdzawą mazią, mają podobne fryzury, niemal taką samą biżuterię i minispódniczki z koźlej skóry. Więc mówię: „O, to jest ta, co ma te małe, jędrne, sterczące piersi”, „A to ta z największymi piersiami w całej wiosce”, „A to jest ta, co ma niesymetryczne cycki, a ta ma takie dziwne sutki, a ta ma piersi niczym dwie smętne torebki zwisające do połowy brzucha”.

W wiosce rozpoczynają się przygotowania do wesela syna wodza i czternastolatki o imieniu Raisiua. Stoimy na placu obok chaty wodza, gdzie przez cały czas tli się święty ogień zwany okuruwo. W tym miejscu odbywają się śluby, pogrzeby i wszelkie inne uroczystości. Tu też rozmawia się z przodkami (miejscowe bóstwa są zawsze płci żeńskiej!). Do wodza, który siedzi przed ogniskiem zamyślony, z wybitnie uroczystą miną, podchodzi właśnie pan młody, odchyla ślubne nakrycie głowy, a ojciec goli mu odrobinę włosów z tyłu nad karkiem. Ceremonia została rozpoczęta.


Mężczyźni budują ochoto, prowizoryczne zadaszenie z gałęzi i koźlich skór, pod którym będą siedzieć najważniejsi goście weselni, czyli… oni sami – przyszły mąż, jego brat i przyjaciele, bynajmniej nie panna młoda. Wszyscy czekają teraz w milczeniu, aż ugotuje się zabity i poćwiartowany W surowych warun kach przezywaja tylko najsilniejsze dzieci. Powyżej: tańce w trakcie weselnej uroczystości. specjalnie na tę okoliczność baran. Jeden z mężczyzn co chwila miesza w kociołku mięso, właśnie na samym wierzchu pojawił się łeb zwierzęcia. Wyłupiaste oczy ofi ary zalewane są co chwila bulgoczącą wodą. Zapowiada się fantastyczny i pożywny posiłek. Himba rzadko mają okazję najeść się do syta, a mięso to już prawdziwy rarytas! Wpatruję się w kości, fragment szczęki nieszczęsnego barana, kawałki mózgu i modlę się w myślach, żeby tylko nikt mnie tym przysmakiem nie poczęstował… Jednak mężczyźni i kobiety jedzą oddzielnie, więc nie muszę się niepokoić. Podczas ślubu wspólnie odbywają się jedynie tańce.

W tym czasie kobiety ustawiają się w półokręgu – są eleganckie, świeżo wymalowane ochrą, słowem, wyszykowane na przyjęcie… Rozpoczyna się taniec ondjongo, który otwiera uroczystości i zwołuje na wesele gości z okolicy. Dziewczyny same sobie akompaniują; gulgoczą, robią „brrr” ustami, klaszczą niczym w utworach Piotra Rubika (sic!). Próbuję naśladować te dźwięki, jednak kompletnie mi to nie wychodzi, skupiam się więc na ruchach. Tupaniem wzniecam tumany kurzu, podryguję, macham rękami, przewracam oczami. Początkowe skrępowanie zdaje się mijać, a ja coraz swobodniej pląsam pomiędzy półnagimi tancerkami. Panowie uśmiechają się szeroko, chyba podoba im się mój popis. Teraz kobiety i mężczyźni wywołują się na środek okręgu do tańca… Każda pieśń ma swoje znaczenie. Płyną hymny pochwalne – jaki wspaniały jest ten mężczyzna z pulchnymi policzkami, ten z kijem w dłoni; i ta dziewczyna z niesymetrycznym biustem; chwalą też ziemię i swoją okolicę. Ale każda ze stron chce też zwyciężyć w tańcu – rywalizują, kto ma więcej siły i kto jest najlepszym tancerzem. Panny młodej nie ma z nami. Tak nakazuje tradycja.

Mam już jedną żonę, Verihindę. Ona mnie kocha, umie ciężko pracować, pomaga mi, robi wszystko zgodnie z moją wolą. Mamy dwoje dzieci, ale z nową żoną chciałbym mieć z dziesięcioro. Planowałem wziąć drugą żonę już wcześniej, ale mój ojciec się na to nie zgadzał, więc musiałem czekać. A stać mnie było! Mam naprawdę dużo zwierząt, mogę sobie pozwolić na cztery żony, bo Himba może mieć tyle żon, ile chce, a ja chciałbym mieć cztery. Jak ojciec powiedział, że to już czas, to znalazł dla mnie kobietę. Za Raisiuę muszę dać byka i dwie owce. To jest pierwsza część. Kolejna zostanie zapłacona później; jak żona urodzi mi dzieci, jej rodzice dostaną pozostałe zwierzęta. Znam moją nową żonę, bo dorastaliśmy w tej samej okolicy. Jest pracowita i piękna. Widziałaś ją? O tak, jest piękna! Wiem, że Raisiua mnie nie kocha, bo nie była wcześniej moją dziewczyną. Ale pewnego dnia nastąpi zmiana w jej sercu. Na pewno tak będzie.

Wchodzę do chaty matki panny młodej, w środku siedzą jej przyjaciółki i gospodyni.
– Moro. Perivi? Jak się macie? – witam się w ich języku.
– Naua. Naua – wszystkie kobiety odpowiadają mi zgodnym chórem, że bardzo dobrze.
Raisiua siedzi zdenerwowana pod ścianą. Rzeczywiście jest śliczna! Ma pięknie wykrojony nosek, wydatne usta, duże oczy z długimi rzęsami... Jej piersi są małe, krągłe, jeszcze jędrne, nogi zaś długie. Wyczuwam jednak, że jest spięta, zresztą trudno się dziwić: w końcu ma pewnie około 14 lat (Himba nie znają swojego wieku), nie zna zbyt dobrze swojego przyszłego męża i nie miała nic do powiedzenia w sprawie ślubu.

W całej okolicy nie ma piękniejszej dziewczyny, ale też pan młody jest wyjątkowym kandydatem do ręki, w końcu to syn wodza wioski. Głowę panny młodej zwieńcza ekori – misterna konstrukcja z metalu, koźlej skóry, pokryta popiołem i ochrą. Z tyłu ma coś w rodzaju ogona, symbolizującego rogi i uszy krowy. Z przodu jest zwijany welon, który – kiedy dziewczyna przyjdzie do domu pana młodego – zostanie rozwinięty. Teraz rulon opada swobodnie po bokach, nadając jej dziecięcej twarzy absolutnie bajeczny wygląd.

Reklama

Słońce zaszło, a przyjęcie weselne trwa. Mężczyźni zabijają kolejną owcę. Poćwiartowane mięso trafi a do kociołka. Kobiety gotują kaszkę kukurydzianą, lekko posłodzoną. Cukier to dla Himba prawdziwy rarytas, a dzisiaj jest wyjątkowa okazja – ślub, więc oczywiście się znalazł. Konsystencja kaszki przypomina klajster. Przez całe przyjęcie weselne pan młody i pozostali goście będą się objadać mięsem i kaszą. Tylko panna młoda, jako jedyna, nie może nic jeść. To ma jej przypomnieć, że nie ma wiele do powiedzenia...

Reklama
Reklama
Reklama