W tym artykule:

  1. W drodze po Indiach
  2. Przygody w Indiach
  3. Podróż, która zmienia spojrzenie na życie
  4. Różnorodność Indii
  5. Indie pomagają zrozumieć innego człowieka
Reklama

Młody żołnierz szybkim krokiem ruszył w stronę granicy. Po nim kolejny. I kolejny. Najpierw drobiąc, potem przyspieszając, wydłużając krok, wreszcie biorąc potężny zamach i zarzucając stopę nad głowę! Co najmniej kilkanaście kolejnych metrów pokonał, wykonując te imponujące – jak to na własny użytek nazwałem – szpagaty w pionie. Cała moja trybuna poderwała się na równe nogi, krzycząc i klaszcząc. Niektórzy nie potrafili powstrzymać śmiechu.

W drodze po Indiach

A był to dopiero początek show. Przepięknie wystrojone oddziały wykonywały przed nami całe skomplikowane układy choreograficzne. Były tam podbiegi i gwałtowne zatrzymania, nieoczekiwane zwroty i obroty, saluty i stukanie obcasami.

Siedziałem na betonowej trybunie w miejscowości Attari w indyjskim Pendżabie, tuż przy granicy Indii i Pakistanu. A cała ceremonia towarzyszyła zamknięciu na noc przejścia granicznego pomiędzy tymi dwoma nieprzepadającymi za sobą krajami.

Od blisko dwóch miesięcy byłem w drodze po Indiach. Było mi to potrzebne, by skończyć jeden etap w życiu i zacząć drugi. Chciałem pobyć sam ze sobą. Potrzebowałem odcięcia, wyjścia poza – uwielbiam ten termin – strefę komfortu, a więc swoje dość wygodne warszawskie życie. I znalazłem to, co chciałem.

Na subkontynencie spałem w hotelach za 2 dol. Kąpałem się – tak jak miejscowi – polewając się zimną wodą z plastikowego kubełka. Przemieszczałem się pociągami w najtańszych klasach. Próbowałem lokalnych specjałów na ulicznych stoiskach i wreszcie cierpiałem z powodu poważnego zatrucia pokarmowego. Ale o wszelkich niedogodnościach tej podróży błyskawicznie zapominałem. Z jednego prostego powodu. To, co dla turysty jest udręką, dla reportera nierzadko staje się wspaniałym prezentem od losu. Zawodową pożywką i inspiracją.

Przygody w Indiach

Z granicy wróciłem do Amritsaru. Dla dominujących tu sikhów to miasto szczególne; znajduje się tu Harmandir Sahib – Złota Świątynia, do której pielgrzymują wyznawcy sikhizmu z całego świata. A przy tym miejsce, w którym dobrze poczuje się w zasadzie każdy, niezależnie od swojej wiary (lub niewiary), pochodzenia, statusu społecznego czy koloru skóry. Żyjący na przełomie XV i XVI w. twórca sikhizmu, Guru Nanak, głosił, że pobożny wyznawca tej religii musi mieć bezwzględny szacunek dla każdego stworzenia. Ma obowiązek dzielić się z każdym bliźnim, z każdym potrzebującym. I ma go traktować jak siostrę czy brata.

Również dlatego i ja czułem się tu znakomicie. Gdy podziwiałem spektakularną gurudwarę (świątynię sikhijską), słuchałem kirtanów (religijnych hymnów). Ale też gdy byłem zapraszany na darmowy posiłek do wielkiej stołówki, która działała 24 godz. na dobę i w tym czasie karmiła podobno 100 tys. osób!

Pojechałem do Indii, by przemeblować swoje życie. Nie wszystko się udało. Ale bez wątpienia było to doświadczenie formacyjne fot: Getty Images

Z Pendżabu pojechałem do stanu Uttarakhand. W Riszikeszu odwiedziłem aśram, w którym w 1968 r. mieszkali Beatlesi. W Haridwarze wziąłem udział w Kumbh Meli, czyli hinduistycznym Święcie Dzbana, monstrualnym wydarzeniu religijnym, które co 12 lat przyciąga tu miliony ludzi. Dyskutowałem z pielgrzymami o ich religii, o łańcuchu sansary, czyli wędrówce dusz, o mokszy (jedności z bogiem) i znaczeniu rytualnych kąpieli. Podziwiałem paradę sadhu, czyli świętych mężów, i dawałem się ponieść tłumowi, który nieustannie parł w stronę świętego Gangesu.

Jechałem przez Indie niespiesznie. Zatrzymując się w miejscach, w których nie planowałem się zatrzymać. Robiąc rzeczy, które czasem mnie samego zaskakiwały. Ot, choćby wizyty u wróżów. Chodziłem na te spotkania jako sceptyk, z ironicznym uśmiechem na ustach. Jedynie dlatego, by lepiej zrozumieć zakochanych w astrologii Hindusów. A teraz, wiele lat później, wciąż dudnią mi w uszach słowa, które usłyszałem w dniu moich urodzin gdzieś na pięterku u gurudźiego (mistrza) przy zatęchłej ciemnej ulicy Waranasi. Wciąż trudno mi w to wszystko uwierzyć, ale ironiczny uśmiech dawno już zniknął z mojej twarzy.

Podróż, która zmienia spojrzenie na życie

Wizyta w Waranasi była przeżyciem formacyjnym. Widok na całodobowy stos całopalny, jaki miałem z hostelowego tarasu, dziesiątki sędziwych pielgrzymów marzących o dobrej śmierci w tym świętym dla hinduistów mieście. Setki mieszkańców obmywających się codziennie o świcie w „najbrudniejszej rzece świata”, jak często mawia się o Gangesie na wysokości dawnego Benares. Staruszkowie plujący przez zęby czerwoną, betelową śliną. Ale też widowiskowe pudźe (hinduistyczne nabożeństwa) oglądane wprost z zacumowanej na rzece łodzi…

To były obrazki, które wryły się w moją pamięć na zawsze. Bardzo chciałem poznać i zrozumieć ludzi, których oglądałem. Przesiąknąć tą starożytną kulturą. Stać się częścią tego życia. Dlatego też wracałem. Do Waranasi i do Indii. I rozmawiałem, rozmawiałem, rozmawiałem. Ale też podglądałem. Ot, choćby tana rikszarzy z Kalkuty, którzy zaprzężeni do dyszli siłą własnych ramion i nóg transportowali turystów np. do domu Matki Teresy przy Ripon Street.

Albo stomatologów (tak!) i fryzjerów przyjmujących klientów na miejskim chodniku. Pisarczyków rozkładających staroświeckie maszyny do pisania w kalkuckich zaułkach. Właścicieli przenośnych garkuchni. Czyścicieli butów i czyścicieli uszu (tak, tak, panowie z długimi cienkimi prętami i zestawami ajurwedyjskich maści to w Indiach poważny zawód). Sprzedawców warzyw, książek, grzebieni, breloczków, blaszanych misek, łańcuchów, scyzoryków i tysięcy innych rzeczy. Czy wreszcie brodatych mężczyzn z namaszczeniem nakładających na siebie ogromne obłoki piany i spłukujących się na tymże chodniku, tuż obok tego całego wesołego tłumu.

Różnorodność Indii

Podczas tej podróży bawiłem się na dwóch weselach: w Agrze i Chandigarze. Oglądałem krwawą ceremonię poświęconą bogini Kali. Godzinami słuchałem opowieści gurkhowskich separatystów z Dardżylingu. Spierałem się o Marksa i Mao z zaangażowanym politycznie ajurwedyjskim masażystą z Fort Kochi. Razem z całą widownią głośno komentowałem kolejne sceny bollywoodzkiego hitu podczas 4-godzinnego seansu w Bombaju. Wspinałem się wysoko w Himalajach. Testowałem najlepszą herbatę świata.

Walczyłem z małpami, które chciałby pozbawić mnie odzieży wierzchniej w Radżastanie. Pomachałem wyjeżdżającemu na spotkanie z Obamą Dalajlamie w McLeod Ganj (również pomachał). Pływałem czółnem po rozlewiskach Kerali i wylegiwałem się na plażach Goa. Czytałem miejscową prasę (Indie były wówczas jedynym krajem na świecie, w którym nakłady papierowych gazet rosły) i dowiadywałem się coraz więcej o hinduskich marzeniach. Choćby tym o podróży poślubnej nad jezioro Pichola w Udajpurze, gdzie m.in. kręcono film „Octopussy„ – oczywiście z serii bondowskiej. Jeśli chodzi o indyjskich nowożeńców – nic się z taką wycieczką nie równa.

Poznawałem Hindusów – wszelkich wyznań i kast, pochodzących z różnych części kraju, o różnym poziomie wykształcenia. Ale też backpackerów. Z całego świata. Izraelczyków podczas gap year, wyznawców Kryszny z Anglii, profesorów z Kalifornii, robotników z Norwegii, młode Japonki szukające przygód, Rosjan okupujących plaże w północnym Goa, wiecznie zdziwionych Australijczyków… W tym wielobarwnym towarzystwie świat stawał się mały i bliski. A ludzie z różnych stron – wbrew pozorom i stereotypom – bardzo do siebie podobni. Mający te same pragnienia, pasje, tęsknoty.

Indie pomagają zrozumieć innego człowieka

Po dwóch miesiącach w drodze byłem 9 kg lżejszy, nieco zmęczony i stęskniony za domem. Ale to, co przywoziłem ze sobą z tej podróży, było bezcenne. Ostatecznie zdałem sobie sprawę, że w jakimś poprzednim życiu musiałem być nomadą. Wiedziałem już, że moim żywiołem jest przemieszczanie się, zmiana krajobrazu, poznawanie ludzi, z ich obyczajowością, kulturą, historią, wierzeniami i stylem bycia. Czym bardziej różnili się oni ode mnie, tym bardziej to doceniałem.

Reklama

Bo tym, co tak naprawdę nas rozwija, są wyzwania, ciągłe przekraczanie własnych granic. I nieustająca chęć zrozumienia Innego. Efektem tej wyprawy – ale też kilku innych – było kilkadziesiąt reportaży, które przez dekadę ukazywały się w polskiej prasie, oraz książka „Szpagat w pionie”. W drodze przez Indie. Ale też konkluzja, że niewiele jest w życiu rzeczy, które sprawiają mi większą frajdę niż bycie w drodze. Od tego czasu nic się nie zmieniło.

Reklama
Reklama
Reklama