Jordania w pojedynkę. „W Petrze i Dżaraszu odkryłam fascynujące historie i spektakularne widoki”
Gdy planowałam samotny, choć lepiej napisać „w pojedynkę”, wyjazd do Jordanii, koleżanki łapały się za głowę. „Sama?”, „A jak coś się stanie?”. Ale co może się stać? Jordania to bezpieczny kraj do podróżowania – tłumaczyłam cierpliwie. Więcej inspirujących pomysłów na wyprawy do tego fascynującego kraju przeczycie w kolejnym wydaniu magazynu „National Geographic Traveler. W sprzedaży już od 12 lipca.
- Joanna Lamparska
W tym artykule:
- Samochodem w stronę Petry
- Tysiąc i jeden piratów z Karaibów
- Kawa w cieniu skały
- Jordania – Wehikuł czasu
- W drodze na północ
- Zwiedzanie Petry – Co warto wiedzieć?
- Zwiedzanie Dżaraszu – Co warto wiedzieć?
„A nie będzie ci smutno podróżować w pojedynkę?” – pytano mnie. Tego akurat nie wiedziałam. Kocham historię i zabytki, pomyślałam więc, że chcę się nacieszyć nimi na swój sposób, bez kompromisu. Po przestudiowaniu mapy zdecydowałam, że podróż zacznę na południu, żeby jak najszybciej dotrzeć do Petry – wykutej w skałach stolicy Nabatejczyków, a potem do biblijnego Dżaraszu na północy. Te dwa miejsca najbardziej działały mi na wyobraźnię. Poza tym kto nie zna słynnej świątyni z „Poszukiwaczy zaginionej arki”? Zdjęcia do filmu były kręcone właśnie w Petrze.
Atrakcje Jordanii są jednak jak samotne wyspy. Rozrzucone po całym kraju, dzielą je spore odległości, musiałam więc popracować nad logistyką i poświęcić więcej czasu na przemieszczanie się. Petrę dzieli od Dżaraszu 280 km, z lotniska w Ammanie miałam do Petry dodatkowe 130 km. Może to niewiele w kraju pokrytym siecią autostrad, ale w Jordanii to mogło potrwać chwilę dłużej.
Samochodem w stronę Petry
Wylądowałam w Akabie, nad Morzem Czerwonym, i tu postanowiłam spędzić pierwszą noc. Nad ranem świeży humus, baba ghanoush – pieczony bakłażan zmiksowany z innymi warzywami, i sałatka tabbouleh. Nareszcie poczułam, że jestem w odmiennej strefie kulinarnej, ale też w kraju, w którym, podobnie jak na talerzu, w gościnności nie ma żadnych ograniczeń. – Załatwimy ci samochód do Petry – obiecał młody recepcjonista. – Będzie tanio, dojedziesz bez problemu.
Nawet nie musiałam się targować, cena była przystępna. Okazało się, że w moim hotelu śpi też para z Pragi, szybko dogadaliśmy się, że pojedziemy wspólnie, dzieląc koszty. Nad ranem samochód należący do skomplikowanej struktury rodzinnej – uwaga, brata kuzyna kolegi mojego recepcjonisty – czekał pod drzwiami. Po dwóch godzinach byłam w Wadi Musa, skąd wyrusza się do Petry.
Wcześniej długo szukałam zakwaterowania. Znalazłam w końcu pensjonat z widokiem na całe miasteczko. Rocky Mountain Hotel jest rodzinnym hotelikiem z tradycyjnym wystrojem, dla mnie najważniejsze było jednak to, że oferowali bezpłatny dojazd do bram Petry. Wczesnym rankiem następnego dnia stanęłam w końcu przed wejściem do jednego z najbardziej tajemniczych i najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Od reszty świata oddziela je kasa biletowa w nowoczesnej informacji turystycznej.
Tysiąc i jeden piratów z Karaibów
Upał był niemożliwy. Na drodze kłębił się tłum Beduinów. Wszyscy mieli oczy podkreślone henną, która chroni śluzówki przed piaskiem, na głowach nosili identycznie zawiązane chusty. Od czasów premiery „Piratów z Karaibów” trwa spór, czy to Johnny Depp podkradł beduińską stylówkę, czy też Beduini z Petry zapatrzyli się w Jacka Sparrowa. To jednak nieistotne, gdy tysiąc i jeden Jacków Sparrowów otacza cię w tej samej chwili, oferując swoje usługi. – Take a horse, lady, take a horse! It’s free – namawiali.
Inny Sparrow proponował mały powozik. Zza tego drugiego wynurzył się trzeci – z ofertą samego siebie w roli przewodnika. Wszystko „za darmo”. Jedyne, co mogłam zrobić, to uśmiechnąć się szeroko i grzecznie podziękować. Nie narzucali się, byli uprzejmi, choć stanowczy. Już po drugim „dziękuję” dawali spokój. Wolałam przejść Petrę na piechotę, zostać w niej cały dzień, tak żeby się nią nacieszyć i usłyszeć, o czym mówią kamienie.
Miasto wykute w piaskowcu odkrył przechodzień. W 1812 r. 28-letni szwajcarski orientalista Johann Ludwig Burckhardt wybrał się z Damaszku do Kairu. W Afryce miał szukać źródeł Nigru. Długo przygotowywał się do tej podróży. Studiował arabski, w Syrii poznawał miejscowe zwyczaje, przeszedł w końcu na islam. Bliski Wschód przemierzał w stroju Beduina. Teren dzisiejszej Jordanii, pustynny i spalony słońcem, nie obiecywał wielu niespodzianek. Ale kiedy Johann usłyszał od tubylców, że w okolicy kryje się skalne miasto, zapłacił, żeby je zobaczyć. Kilka godzin później szedł półtorakilometrowym wąskim wąwozem, którego ściany osiągały miejscami ponad 200 m. Na jego końcu Szwajcar zobaczył ósmy cud świata. To świątynia Al-Chazna, która zagrała potem w przygodach Indiany Jonesa.
Kawa w cieniu skały
Petra to po prostu „skała”. Wąwóz Al-Siq, wielobarwny i tajemniczy, wiódł mnie do bajkowego świata. Moment, w którym droga się skończyła i zobaczyłam Al-Chaznę, był absolutnie magiczny. Jej wykuta w różowym piaskowcu fasada ma wysokość ponad 40 m i szerokość 25 m. Pod świątynią, zwaną również Skarbcem Faraona działa bar na świeżym powietrzu, zamówiłam więc kawę, żeby uważniej przyjrzeć się tej niesamowitej fasadzie budowli.
Tak naprawdę to grobowiec. W Petrze jest ich znacznie więcej, wszystkie monumentalne, zatopione w piaskowcowych zboczach. Są pozostałością po stolicy Nabatejczyków, beduińskich plemion, które bogaciły się dzięki pobliskiemu szlakowi handlowemu. Miasto rozłożyło się na powierzchni 260 km kw. i rozkwitło w III w. p.n.e. Petra szybko stała się przedmiotem pożądania innych władców, a rozliczne kontakty z ówczesnym światem do dzisiaj widać w architekturze miasta. Tu się nie tylko żyło z pompą, ale tak też umierało. Pośmiertny dom był równie ważny jak ten doczesny.
Po kawie ruszyłam „główną ulicą”, mijając kolejne fasady. Wszędzie było pełno ludzi fotografujących w szale zachwytu. Skręciłam w prawo, żeby minąć Dolinę Grobowców, wielkich budowli, w których chowani byli nabatejscy arystokraci i królowe. Za nimi znalazłam schody, tysiące schodów, niemalże pustych, dotarłam nimi na taras, z którego mogłam podziwiać amfiteatr. Podobno mieściło się w nim do 8 tys. ludzi. Dalej czekała już największa niespodzianka. Beduiński namiot, z którego można zrobić zdjęcie świątyni z Indiany Jonesa niemal z lotu ptaka. Fotografowanie jest bezpłatne, ale kawę musiałam kupić. To rodzaj biletu.
Jordania – Wehikuł czasu
Zmęczona marszem w słońcu usiadłam na czerwonym dywaniku tuż nad Al-Chazną. Musiałam naładować baterie przed zejściem na dół. Upał zrobił swoje. Z namiotu widziałam ludzi kłębiących się na dole. Być może Petra tak właśnie wyglądała 24 wieki temu? Poleciałam sobie na chwilę w tamte czasy i był to jeden z najbardziej magicznych momentów w całej podróży. Zeszłam w dół tą samą drogą, żeby dotrzeć do Basin Restaurant. To oaza dla tych, którzy kończą wyprawę, obejrzawszy główne atrakcje, ale przystanek dla mnie, bo zamierzałam iść dalej. Wybrałam kilka lokalnych przysmaków ze szwedzkiego bufetu i zamówiłam kieliszek zimnego białego wina.
Te kilka chwil odpoczynku w cieniu było prawdziwą ulgą. W przewodnikach często pojawiają się informacje, że Petrę można zwiedzić w jeden dzień. Można, ale po co? Wielowarstwowej historii tego miasta i jego zagadkom należy się znacznie więcej czasu. Po lunchu zaczęłam więc dalszą wędrówkę. Pełną kolejnych schodów i kamieni, cały czas w górę. Po godzinie stanęłam przed klasztorem Al-Dair. Jego dwukondygnacyjna fasada ma 47 m wysokości i 48,3 m szerokości i jest największą w Petrze. Nie wiadomo, kiedy powstała ta budowla, być może była grobowcem, może świątynią. Kontemplując jej piękno, pomyślałam o tym, że trudno się dziwić Herodowi czy Kleopatrze, że chcieli mieć to miasto dla siebie.
Chiny znoszą wizy dla Polaków. Teraz podróżowanie stanie się łatwiejsze
Kurczy się lista państw świata, które wymagają od obywateli Polski posiadania wizy, niezbędnej do przekroczenia ich granicy. Rząd Chin podjął decyzję o włączeniu Polski do programu ruch...Petra najpiękniejsza okazała się wieczorem. Wtedy zachodzące słońce oświetla monumentalne królewskie grobowce i wszystko dookoła robi się złote. Wracałam powoli, wyprzedzały mnie bryczki ze zmęczonymi turystami i Beduini na koniach. Warto było zostać do tej pory. Następnego dnia powtórzyłam całą trasę. Patrzyłam na to samo, ale widziałam to już inaczej.
W drodze na północ
Kilkadziesiąt godzin później zmierzałam na północ. Poranny autobus zabrał mnie do Ammanu. Tam złapałam taksówkę do kolejnego antycznego miasta, Dżaraszu, biblijnej Gerazy. Było popołudnie, więc światło zrobiło się miękkie, a ja znowu przeniosłam się w czasie. Dosłownie. Wkroczyłam do prawdziwego rzymskiego miasta, szłam wzdłuż kolumnady ulicą, na której zostały wgłębienia po kołach rydwanów. Czułam się jak w grze komputerowej, wszystko było takie realne, a równocześnie ulotne.
Dżarasz założył prawdopodobnie Aleksander Wielki, choć mógł to zrobić również jego generał Perdikkas. W 63 r. p.n.e. miasto zajął Pompejusz i przez kolejne wieki metropolia znajdowała się pod panowaniem Rzymu. To właśnie wtedy Jezus uzdrowił tu w spektakularny sposób opętanego. Złe duchy opuściły mężczyznę, na chwilę zamieszkały w świniach pasących się w pobliżu. Świnie zaś rzuciły się do jeziora i utonęły. Potem Geraza była częścią Bizancjum, aż podbili ją Arabowie.
W 749 r. ziemia się zatrzęsła i miasto legło w ruinach. Ale jakie to ruiny! – Czy mogę ci zająć chwilę czasu? – na takie pytanie nie byłam przygotowana. Młody mężczyzna trzymający w dłoniach duży notatnik zaskoczył mnie. – Jestem absolwentem archeologii, chętnie posłużę jako przewodnik. Nazywam się Karim. Podróżujesz sama?
W pierwszym odruchu chciałam podziękować, ale po chwili pomyślałam: czemu nie? I tak Karim poprowadził mnie przez starożytność. „Weszliśmy” do świątyni Artemidy, patronki miasta, przeszliśmy przez odrestaurowany Łuk Hadriana – zwycięzcy Nabatejczyków, żeby potem wspiąć się do świątyni Zeusa, skąd roztacza się panorama Dżaraszu. Dopiero z góry to wszystko robi wrażenie, szczególnie dwa teatry i forum otoczone kolumnami. Nie trzeba mieć wielkiej wyobraźni, żeby zobaczyć to miasto w czasach świetności.
Szliśmy również przez chrześcijańskie kościoły, żeby nagle przeskoczyć do czasów, gdy miasto zajęli Sasanidzi i na arenie grali w polo. Geraza leżała na rubieżach rzymskiego imperium, ale podobnie jak w stolicy Nabatejczyków biegły tędy najważniejsze szlaki handlowe. Jechały karawany z przyprawami, bawełną i kamieniami szlachetnymi, a kupcy przystawali, żeby odpocząć, napić się wybornego wina i naładować baterie.
Wieczorem Karim pomógł mi zamówić taksówkę. Bezpiecznie dotarłam do hotelu i na poranny lot. Pijąc pokładową kawę, która nijak się miała do tej z Petry, myślałam o tym, że czasami warto przeżyć coś zupełnie samemu, a potem zadziwić tym nieufne przyjaciółki.
Miasto neonów i „street foodu”. Osaka to inne oblicze Japonii
Spacerując po kolorowych ulicach Osaki, nie przestaję zachwycać się eklektycznym połączeniem dawnych buddyjskich świątyń i futurystycznych wieżowców. Osaka maluje przede mną obraz najba...Zwiedzanie Petry – Co warto wiedzieć?
- Jeśli przyjeżdża się do Jordanii na jeden dzień, żeby wejść wyłącznie do Petry, za bilet trzeba zapłacić 90 dinarów jordańskich, czyli 516 zł. A jeśli to jeden z przystanków podczas pobytu w Jordanii, zapłacicie 50 din., czyli ok. 280 zł.
- Po wykupieniu Jordan Pass za 70 din., czyli 98 euro, możemy zwiedzić 36 obiektów, w tym przez jeden dzień Petrę. Pakiet explorer za 75 din., czyli 430 zł, uprawnia do dwudniowej wizyty w Petrze.
- Już przy wejściu przewodnicy będą proponować przejażdżkę konno lub powozikiem, która, jak zapewniają – jest zawarta w cenie biletu. Ale i tak będziecie musieli zapłacić.
- Po dojściu do Skarbca Faraona otrzymacie od Beduinów propozycję wejścia na punkt widokowy, z którego widać świątynię z góry. Po zapłaceniu 5 do 10 dol. czeka was żmudna, kilkunastominutowa wspinaczka po skałach, która jest nielegalna. Ubezpieczenie podróżne nie pokrywa ewentualności następstw wypadku w tym miejscu, za widok – choć ładny – kasuje kolejna osoba na górze.
- O wiele lepiej odbyć dłuższą, opisywaną przeze mnie w tekście wędrówkę dookoła, żeby zobaczyć Skarbiec ze znacznie lepszego miejsca widokowego.
Zwiedzanie Dżaraszu – Co warto wiedzieć?
- Bilet wstępu do Dżaraszu to wydatek 10 din., czyli ok. 58 zł. Warto dopłacić za oprowadzanie przez lokalnego przewodnika.
- Jeśli nie chcecie trudzić się z logistyką dojazdu do Dżaraszu, w Ammanie można wykupić całodniową wycieczkę z dojazdem od 300 zł za osobę.
- W czerwcu w Dżaraszu odbywa się festiwal kultury i sztuki, na którym można poznać lokalny folklor.