Kalimnos
Żadnych zabytków. Żadnego zwiedzania, muzeów, turystyki. Można z czystym sumieniem zająć się tym, co tu najważniejsze – wspinaniem.
Odgłos pierdzącego skutera wyrwał mnie ze snu. Narastające tran tan tan ta tan tta ttadan, którego nie dało się zdusić poduszką naciąganą na uszy. – Już ósma – pomyślałem. – Gruby sklepikarz za chwilę wyłoży świeże bułki – szepnąłem do śpiącej w najlepsze narzeczonej. Była późna jesień. Zbyt późna, by jeszcze nacieszyć się poranną kąpielą w morzu. Póki na wznoszące się nad wioską wapienne ściany nie wyjdzie pełne, ostre słońce, trzeba o tej porze roku chodzić tu w dwóch polarach. Szybka kawa, bułki z figowym dżemem albo miodem tymiankowym i można wychodzić. Z sąsiednich pokojów dochodzą odgłosy przyjaciół kończących poranną toaletę. Jeszcze kilka minut i spotykamy się na obrośniętym kwieciem podwórzu. Plany były ustalone przy kolacji, więc nie ma co deliberować. Pakujemy liny i resztę wspinaczkowych „zabawek” do plecaków, odpalamy skutery (główny środek transportu na wyspie) i jedziemy w skały.
Nareszcie. Mimo wspinania prawie dzień w dzień nikt nie ma dość – w końcu na Kalimnos są jedne z najlepszych w Europie skał do uprawiania naszego hobby!
Z daleka skały Kalimnos wyglądają jak jeden wielki mur wapienia ciągnący się kilometrami wzdłuż zachodniego wybrzeża wyspy. Wysoki miejscami na 30, a czasami na ponad 200 metrów, wznosi się nad drogą wijącą się w rytmie wcinających się w głąb lądu zatok Morza Egejskiego. Na poboczu krętej szosy półmetrowe obeliski z napisem „rock climbing area” – żeby, broń Boże, nie przegapić żadnego z najlepszych rejonów wspinaczkowych. Parkujemy przy jednym z takich znaków, skąd pod samą ścianę prowadzi 20-minutowe podejście. Słońce praży już na dobre, więc ostry marsz w górę przebiega w atmosferze przesyconej zapachem tymianku porastającego suche zbocza. – Artysta! Koniec tych zachwytów. Wiąż się „sznurkiem” i łoimy – z romantycznego nastroju wyrywa mnie (jakże słuszne!) wezwanie przyjaciół, gdy już docieram pod ścianę.
Już pierwsze ruchy potwierdzają same najlepsze rzeczy, których nasłuchałem się o sztandarowym sektorze Kalimnos – „Grande Grotta”. Skała doskonałej jakości. Lita, finezyjnie urzeźbiona i jeszcze nie wyślizgana przez tłumy „łojantów”, jacy odwiedzają setki innych ogródków skałkowych południowej Europy. Droga nie jest bardzo trudna – w specjalistycznej skali używanej w górach ma 6c+ – ale wspinanie się na niej przynosi satysfakcję jak diabli! Niby wielkie chwyty, ale jakoś tak szybko „ręce otwiera”, jak się mawia w slangu. A to z racji solidnego przewieszenia – skała jest odchylona „do tyłu” tak, że czasami wspinacz znajduje się plecami do ziemi. Na takich drogach najważniejsze jest wyszukiwanie miejsc odpoczynkowych. Klucząc wśród wapiennych sopli, czasami nawet 5-metrowej długości, szukam więc miejsc, gdzie mogę zaprzeć się plecami, stanąć w półszpagacie, żeby złapać, jak to się z angielska określa „no hand rest”, czyli miejsce, w którym można odpocząć, nie trzymając się rękami ściany. Droga składa się z kolejnych daszków i brzuszków. Kiedy po kwadransie wspinania docieram wreszcie do karabinka kończącego drogę, jest mi żal, że tak szybko się skończyła! Chociaż ręce mam tak zmęczone, że wyciągnęły mi się chyba o metr, wiem, że za chwilę uderzę na następną drogę, a potem na kolejną, póki zmierzch nie wygoni nas w doliny.
Zjazd z końca „mojej” drogi jest nie mniej emocjonujący niż samo jej pokonywanie – przez to że jej linia wiodła jakby stropem wielkiej otwartej jaskini, jedzie się na linie w „pełnej lufie” – bez kontaktu ze ścianą. To dziwne uczucie, nawet dla wspinacza, gdy nagle wokoło robi się tak bardzo dużo powietrza... Przez tę minutę zjazdu jest już czas na podziwianie widoków. Panorama na upstrzone wysepkami morze w każdym obudzi romantyka! Dziewięć dni tegorocznego długiego weekendu to minimum, które warto spędzić na Kalimnos na wspinaniu. Choć prawdę mówiąc, gdybym mógł znów tam jechać, starałbym się chyba o urlop trzytygodniowy.
Z wizyt „miłośników pionu” żyje dziś gros mieszkańców na zachodzie wyspy. A jeszcze niedawno Kalimnos znane było z zupełnie czegoś innego – od stuleci słynęło z poławiania gąbek. Swój kunszt rozwinęli tu nurkowie bezdechowi, którzy zbierali z dna ten cenny dar morza. Raz na jakiś czas gąbki dopadała jednak zaraza, która dziesiątkowała tak podwodne uprawy, jak i dochody mieszkańców. Po jednej z takich epidemii kilkuset poławiaczy wyjechało na Florydę. Ostatni masowy pomór gąbek miał miejsce dwie dekady temu. Miejscowi tym razem jednak zamiast na emigrację, zdecydowali się na... rozwój turystyki.
Wspinaczom, którzy docenili wyjątkowe klify wyspy, wcale zresztą nie przeszkadzało (a wręcz przeciwnie), że nie ma portu lotniczego (ciągle w budo-wie) ani rozbudowanej bazy turystycznej. Dzięki temu zamiast tłumów przelewających się z czarterów do hoteli i z powrotem spotyka się grupki miłośników południowego wapienia, a knajpki (niektóre tuż przy ścieżkach prowadzących pod ściany) wciąż serwują pyszne jedzenie w domowej atmosferze. Spośród naszej małej grupy znajomych Kalimnos urzekł wszystkich.