Reklama

Początek jest wielce obiecujący. Mój pokój zarezerwowany przez Internet wygląda, jakby ktoś wydłubał go łyżką w skale, ściany i podłogę dekorują ręcznie tkane dywany, a na łożu w królewskim rozmiarze spoczywa futro barana. Otwieram drzwi łazienki i... zamiast balii z glinianym dzbanem na wodę widzę jacuzzi, bidet, kryształowe lustro. Prysły marzenia o romantycznym prymitywizmie, kąpielach przy świeczkach... Pragnęłam czegoś pierwotnego, jednak wygląda na to, ze w Göreme w Kapadocji, krainie zagubionej w centralnej Turcji, raczej tego nie znajdę. Jaskiniowcy (tak o sobie mówią mieszkańcy) może i żyją tu w domach wydrążonych w skałach, ale dawno temu wyrośli ze skór i używania wygódek w miejsce łazienek. Göreme zajmuje dolinę przypominającą kształtem krater wulkanu, co czyni wioskę praktycznie niewidoczna z zewnątrz. Jej środek przecina wyschnięte rzeczne koryto, teraz rozjarzone kolorowymi lampionami niczym dyskoteka – dookoła kwitną handel, konsumpcja i rozrywka; wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Tłumów rozbawionych turystów brak.

Reklama

Mam potrzebę ucztowania w haremowym stylu, wiec wybieram restauracje z wielkimi poduchami przykrywającymi ławki ocienione drewnianym baldachimem. Są idealne, zapadam sie w nich i rozluźniam. Kelner, dwudziestoletni Kanadyjczyk Chris, na powitanie zamiast menu streszcza mi historie swojego życia, nie powiem, ciekawa (cos w stylu: przyjechałem, zakochałem sie, zostałem), i poleca danie dnia. Po 10 minutach jest przy moim stoliku ponownie i pyta, co właściwie zamówiłam. Po 20 wraca sprawdzić, czy aby na pewno chce herbatę. Godzinę później serwuje mi zimnego kurczaka z warzywami i frytkami oraz naleśnika z serem. Jak wiadomo, pospiech jest wynalazkiem diabła...

Mam zamiar spędzić w Kapadocji trzy dni i choć to zdecydowanie zbyt krótko, postanawiam zwolnic tempo, osiągnąć stan Tumiwisizmu kelnera Chrisa. Puszczając obłoki dymu (pale w sziszy jabłkowy tytoń – w Turcji to obowiązek), kontempluje otoczenie. Monstrualne skalne grzyby, walce, stożki podziurawione oknami i drzwiami rozpychają się wśród współczesnych, kremowych budynków i wyglądają jak ciała obce. To jednak właśnie one są esencja Kapadocji. Sprawiają, że nie mogę sie zdecydować, czy jestem w najbardziej baśniowym, czy raczej najbardziej kosmicznym miejscu na świecie. Wiem jedno – bardzo sie cieszę, ze tu dotarłam!

Bladym świtem, krążąc miedzy budynkami a kurami grzebiącymi w piasku, trafiam na bazar, gdzie wąsaci rolnicy w przykurzonych garniturach sprzedają cebule, winogrona, ziemniaki, stare miski i pamiątki o frywolnych kształtach. Kupuje wielkiego arbuza i od razu zjadam połowę. Drugą wręczam rozczochranemu dziecku, polewającemu wodą klepisko przed domem, by pył nie dostawał się do wnętrza. Malec chwyta prezent i ucieka, chyba z obawy, ze mu go odbiorę.

Kilkaset kroków za wioską krajobraz, a raczej jego nieprawdopodobnie kapryśna i cudowna zmienność, zwalają mnie z nóg. Jestem tu zaledwie parę godzin, a już czuję, że w moim słowniku za mało jest przymiotników z przedrostkiem naj-.

Za pierwszy cel zwiedzania obieram twierdzę Uçhisar, która wieńczy najwyższe z okolicznych wzgórz. Dawno temu była częścią systemu obronnego ostrzegającego mieszkańców Kapadocji przed intruzami. Dziś to doskonały punkt widokowy. Postanawiam ułatwić sobie życie i na miejsce dotrzeć taksówką. Gdybym chciała je sobie utrudnić, wynajęłabym osiołka – kłapouchy zawsze coś zmajstrują po drodze. Wydrążona w kremowej skale forteca z bliska przypomina drożdżową babę, z której ktoś powydłubywał bakalie.

Kilkadziesiąt stopni wyżej otwiera się przede mną panorama. Jest jak gigantyczna scenografia do filmu fantasy. Rozmach prawdziwie hollywoodzki. Daleko w tle majaczy biała czapa wulkanu Erciyes. Miliony lat temu monstra Erciyes, Hasan i Gollu wypluły taką ilość materii, że pokryła ona obszar Kapadocji kilkusetmetrową warstwą popiołów i lawy. O ile bazalt jest twardy, o tyle w popiołach, które zbiły się w tuf, można z łatwością rzeźbić. Wykorzystali to przedstawiciele naszego gatunku, wygryzając w nim, niczym wygłodniałe myszy w serze, domostwa. Lawiruję właśnie między takimi rezydencjami przypominającymi genetycznie zmodyfikowane opieńki, nazywane tutaj „kominami wróżek”. Podobno starożytni globtroterzy widząc je rozświetlone od środka przez lampki oliwne, uznali, że mieszkają w nich wróżki. O takich miejscach wypada sądzić, że żyją w nich gnomy, skrzaty i smoki. My, ludzie, kompletnie do tego krajobrazu nie pasujemy. Jesteśmy jakby z innej bajki.

Żar lejący się z nieba podgrzewa skały i chyba zaczynam się kurczyć jak pieczeń włożona do piekarnika. Wszyscy normalni ludzie o tej porze szukają cienia, ja zaś zaplanowałam wrócić do Göreme na piechotę (na szczęście mam z górki). Nie żałuję, to bez wątpienia jedna z najbardziej malowniczych tras świata. Po obu stronach drogi ciągną się wąwozy, których zbocza przypominają monstrualne bezy, eklerki, ptysie, rurki z kremem, napoleonki. Gdzieniegdzie górne krawędzie są perforowane, w tysiącach tych małych otworków kiedyś mieszkały gołębie. Podobno dzięki ich odchodom zbierane w Kapadocji owoce uchodziły za najsłodsze na świecie.

Mało jest miejsc na Ziemi, w których słońce zachodzi tak spektakularnie jak w Kapadocji. Scenerii do oglądania tego teatru świateł, cieni i kolorów, od złota, oranżu, czerwieni po szarości, jest zatrzęsienie. Ja wyboru dokonałam już dawno. O tej dolinie krążą nieprzyzwoite plotki, co jakiś czas pojawiają się kompromitujące zdjęcia w Internecie. Przedzierając się teraz przez krzaki na tyłach mojego hotelu, czuję się jak napalony podglądacz, który właśnie namierzył odpowiedni obiekt. Niestety, mam konkurencję. Rubaszny chichot odbija się echem, trzaskają migawki aparatów fotograficznych, jakby Angelina Jolie pojawiła się na czerwonym dywanie. Co jest powodem takiego podniecenia? Wielkie skalne penisy, których w Dolinie Miłości sterczą dziesiątki. Aż trudno uwierzyć, że te dzieła stworzyła natura, a nie jakiś zwariowany ekshibicjonista. W starożytnym Rzymie chłopi ciosali fallusy z drewna i stawiali je na polach, by zapewnić obfitość plonów, zaś legionista nie poszedł na wojnę, jeżeli nie dyndał mu na piersi ołowiany organ (często większy od własnego). Większość starożytnych cywilizacji nie miała problemów z przedstawieniami penisów, wielbiła je, czciła, obdarzała niezwykłą atencją. Tymczasem my, przedstawiciele XXI w., widząc te wybujałe symbole płodności zachowujemy się niemal jak nastolatki na lekcji anatomii.

Turecka herbata uzależnia. Właśnie zamawiam trzecią miniszklaneczkę i już myślę o czwartej. Jej pozorne wady – jest okropnie słodka (w każdej obowiązkowo rozpuszcza się dwie kostki cukru), gorąca i smakuje jak trawa – są jednocześnie największymi zaletami. Zabijam czas w oczekiwaniu, aż zbierze się moja grupa. Wczoraj w lokalnym biurze podróży wykupiłam dwie objazdowe wycieczki po Kapadocji (za 20 euro transport, przewodnik, bilety wstępu i obiad).

Göreme, mimo szybkiego wzrostu zamożności mieszkańców, pozostaje ostoją dla ludzi w trampkach i rozciągniętych podkoszulkach. Autokary wypełnione ufryzowanymi i wyprasowanymi turystami zatrzymują się tu na parę godzin i znikają. 10.30 – nareszcie mamy międzynarodowy komplet. Młodzi Australijczycy, Koreańczyk, bujająca w obłokach Japonka, roztrzepany Brazylijczyk na rocznym urlopie studenckim, Kanadyjczycy i Duńczycy, średnia wieku 30+. No i moi faworyci, para Hiszpanów, która zajęła miejsce przede mną. Ona słodka, wielkooka w stylu ZROBIĘ DLA CIEBIE WSZYSTKO, on przystojny, długowłosy, niedogolony, w typie BEZ ZOBOWIĄZAŃ, ALE SATYSFAKCJA GWARANTOWANA. Cały czas się całują. Namiętnie. Zamiast odwrócić wzrok, patrzę prosto na nich. Ciekawe, kto dłużej wytrzyma. O zgrozo, wygrywają oni. Nasz lokalny przewodnik, Adam, o wyglądzie nastolatka, niczym wodzirej stara sie zintegrować grupę. Każe nam o sobie opowiadać, zapamiętywać imiona uczestników, zadaje zagadki: – Czy wiecie, co znaczy słowo Kapadocja? – Kraina pięknych koni – odpowiadamy chórem. Po rączych rumakach, tak pięknych, że robiono z nich prezenty przyjaźni liczącym się w starożytności władcom, zostały legendy. Współczesne wierzchowce, które mijamy co chwila, sprowadzono tu specjalnie dla turystów. Bo czego się nie robi, żeby uatrakcyjnić pobyt? Następnym krokiem mogłoby być sklonowanie dinozaurów. To dopiero byłaby atrakcja!

Od IV w. w Kapadocji zaczęli się osiedlać chrześcijanie poszukujący ciszy i bezpieczeństwa. To właśnie oni przez kilkaset lat wydrążyli w tutejszych tufach setki kościołów, kaplic, bazylik, dormitoriów i domów. W Open Air Museum, przed którym się zatrzymujemy, jest ich kilkadziesiąt. Wiele obiektów zawieszonych jest nad przepaściami, do innych trzeba się wspinać po schodkach lub drabinach. Wewnętrzne ściany kościołów pokrywają malowidła ukazujące sceny z życia Jezusa, jego rodziny i apostołów. Wiele fresków nosi piętno ikonoklazmu – okresu, w którym wizerunki świętych niszczono jako bałwochwalcze i zastępowano symbolami. Szkoda, że nie pomyśleli o potomnych, zmuszonych teraz do odtwarzania większości scen w wyobraźni. Że też ludzie miewają taki stosunek do spuścizny pokoleń... W Kościele Wężowym ocalało malowidło przedstawiające św. Onufrego. Według legendy święty był piękną ladacznicą, która poprosiła Boga, aby odmienił jej życie. Kobiecie wyrosły broda i wąsy, lecz piersi pozostały. Kilkaset metrów dalej wśród wyschniętej trawy i krzaków straszą ruiny wioski Çavusin. W 1924 r., na mocy porozumienia między państwami, Grecy, którzy mieszkali na tych terenach, musieli zostawić wszystko i przenieść sie do swojego kraju. Na szczycie wzgórza zamieram na widok płaskowyżów przypominających wenezuelskie Tepui. Wiele bym dała, żeby mieć taki widok za oknem. A tu nie mieszka nikt.

Szoping w Turcji jest dodawany w pakiecie do każdej wycieczki, tak jak u nas skwarki do ruskich pierogów. Zwykle kryje sie on za dobrze brzmiącymi hasłami: nauka degustacji wina czy błyskawiczna lekcja złotnictwa. Nasza grupa ląduje w zakładzie garncarskim w Avanos, dużym ośrodku położonym nad rzeka Kzlrmak. Kapadocja to zagłębie przepięknej, ręcznie zdobionej porcelany. Mistrz w ubłoconym dresie siada za kołem garncarskim. Mistrzowsko wprawia je w ruch i jak na mistrza przystało w parę sekund z placka czerwonej gliny formuje talerz doskonały. Gdy wyczyn ten próbuje powtórzyć kolega z Brazylii, glina prześlizguje mu się przez palce. Po kilku wskazówkach chłopak czyni wyraźny postęp. Wykręcił... penisa. Tymczasem ja, omamiona szansa 30-procentowej zniżki na cały asortyment w przyzakładowym sklepie, wchodzę miedzy regały wypełnione po brzegi misternie zdobionymi amforami, talerzami, dzbanami i misami. W oko wpada mi talerz, na którym uwieczniono sułtana w otoczeniu zmysłowych niewolnic. Jest juz prawie mój, tylko jeszcze zerkam na cenę i szybko odkładam gliniane arcydzieło na miejsce. Tysiąc złotych. Caramba!

Skamieniały zwierzyniec kończy atrakcje szlaku czerwonego (tak nazywa się nasza trasa). Adam pokazuje zaklęte w skały wielbłądy, pingwiny, foki, ryby, a potem zostawia nas na pastwę własnej wyobraźni. Moja okazuje się wyjątkowo ograniczona. Zatrzymuję się przed trzema skałami wyrastającymi z dna doliny. Podobno to zamienione w kamień siostry. Niech im będzie. Dziewczyny pokochały nieodpowiednich facetów i uciekły z nimi wbrew woli rodziców. Na ich prośbę Bóg zamienił niewdzięczne córki w skały, a nawet posunął się dalej – w kamień obrócił też matkę i ojca. To te dwie iglice na dalszym planie. Sporo się od tamtych czasów zmieniło, dziś rodzice modlą się, żeby ich dzieci w ogóle wyszły za mąż.

Turkish pizza. W pierwszej chwili zabrzmiało to równie egzotycznie, jakby ktoś zaproponował mi polskie rizotto, ale danie smakowało nieźle. Polecam restaurację Fat Boy. Nie dość, że mają tu otomany zamiast krzeseł, to jeszcze podają zimne piwo! Nasycona, a więc i zadowolona, włóczę się bez celu po wsi. Resztkami pizzy raczę miejscowe kocury. Uśmiecha się do mnie staruszka szydełkująca na ławce. Używając słów: jes, pliz, turkisz haus, chyba zaprasza mnie do siebie. Przyjmuję wielkoduszną ofertę. Domek wydrążony w skale jest bardzo skromny, wewnątrz znajdują się tylko kuchnia i sypialnia. – Jes pliz – zachęca i wyciąga z pudła swoje robótki ozdobione koralikami. – Jes pliz ten dolars – mówi, wskazując mi metrowy sznureczek, za który powinnam zapłacić niczym za bilet wstępu do mieszkania.

W doskonałych humorach dojeżdżamy do pierwszego przystanku na szlaku zielonym. Anatolijki zgromadzone przed bramą na nasz widok podrywają się gwałtownie i jedna przez drugą próbują nas oczarować swoim asortymentem. Jest nim lokalna odmiana lalek barbie, promujących kapadocki kanon urody. I panie, i lalki wyglądają jak matrioszki. Pod kwiecistymi, marszczonymi w pasie spódnicami noszą równie kolorowe szarawary. Bluzki z długim rękawem oraz robione na drutach wełniane kamizelki opinają ich obfite biusty godne modelek „Playboya”. Włosy, uchodzące w świecie muzułmańskim za jeden z najbardziej erotycznych damskich atrybutów, są okryte fantazyjnie zaplątanymi chustami. Jako przedstawicielka cywilizacji będącej na wiecznej diecie kupuję w celach terapeutycznych kilka bab anatolijskich. W chwilach zwątpienia przypomną mi, jak wyglądają prawdziwe kobiety. (Adam jednak uważa, że tutejsze dziewczyny są za grube).

Minipawilony i przerdzewiała brama nie zapowiadają szczególnych atrakcji, ale pozory mylą. Po pokonaniu kilkunastu stopni znikamy z powierzchni ziemi. Kiedyś znikały tak całe wsie, a nawet miasta. Wchodzę w labirynt ciągnących się kilometrami korytarzy Derinkuyu, jednego z 36 podziemnych miast. Co bardziej wizjonerscy naukowcy uważają, że były one ze sobą połączone i tworzyły podziemne państwo. Jedno jest pewne, mieszkańcy tych terenów do perfekcji opanowali sztukę przetrwania. Po co walczyć z wrogiem i ginąć? Lepiej się przed nim ukryć i przeczekać. Wąskie, czasami zaledwie metrowej wysokości korytarze łączą setki pomieszczeń o różnym przeznaczeniu. W niektórych trzymano inwentarz, w innych gotowano, spano, załatwiano potrzeby fizjologiczne, tłoczono wino, uczono się i modlono, a nawet karano przestępców. Staram się nie tracić z oczu Adama. Śmiga po tym wkopanym w ziemię na dziewięć pięter apartamentowcu, w którym mogło w jednym czasie przebywac kilkaset osób. Jednak to nie zagęszczenie potencjalnych lokatorów robi na mnie największe wrażenie, lecz fakt, ze ludzie potrafi li wytrzymać tu nawet pół roku bez wychodzenia na powierzchnie. Mnie po godzinie marzą się słonce, świeże powietrze, wolność.

Dnem ciągnącego się przez 14 km wąwozu Ihlara wartko płynie strumień. Powietrze pachnie ziołami, słyszę świergot ptaków. Pomarańczowe skały wyglądają jak 200-metrowe drwa pocięte siekiera przez olbrzyma. Liście wierzb moczących gałęzie w wodzie srebrzą sie na delikatnym wietrze. Dowiadujemy się, że wezbrany po ostatnich opadach deszczu potok skrócił klasyczna trasę trekkingowa do 3 km. Wielkie głazy co jakiś czas przegradzają nam ścieżkę niczym przeszkody w biegu przez płotki. Adam narzucił takie tempo, jakby przymierzał sie do bicia rekordu Guinnessa. Nawet podejmuje próbę, by dogonić peleton, lecz szybko rezygnuje. Przecież jestem tu, żeby zobaczyć coś więcej niż plecy innych uczestników wycieczki.

Otacza mnie zieleń. Dzika, nieokiełznana, wszędobylska, zachłanna, chciwie zawłaszczająca każdy centymetr kwadratowy gruntu. Wielkie pokrzywy, łopian, maki. Mijam gołoborza obrośnięte kobiercami z traw i skalników. Rechoczą żaby. W porównaniu z barokowymi formami, z jakich słynie Kapadocja, Ihlara wydaje sie ascetyczna. Z góry wygląda jak zielona rysa na skalnej pustyni. W ścianach wysoko nad nami tez są wydrążone kościoły, dziesiątki kościołów. Koniec drogi pojawia sie zdecydowanie za szybko. Uczucie zawodu rekompensuje mi miła niespodzianka.

Adam dla najbardziej spóźnionych (czyli dla mnie) zamówił herbatę w polowej herbaciarni. Jej temperatura jest teraz perfekcyjna. To chyba jakiś afrodyzjak, czuje, jak moje uczucie do tego skrawka Turcji potężnieje. Chyba sie zakochałam... W wiosce Belisirma zwiedzamy wykuta w skale bazylikę. Nie chcąc przeszkadzać grupie turystów z Grecji, którzy z zapalonymi świecami w dłoniach uczestniczą we mszy, szybko przemierzam imponujące rozmiarami wnętrza. To zdumiewające, że niepozorna osada ma zabytki tej klasy. Dawniej piękne freski pokrywały każdy centymetr ścian świątyni, dziś wyglądają, jakby toczył je trąd. Przeszłość rozpada się na naszych oczach, pozostają wspomnienia. Obiad jemy na drewnianych tarasach przerzuconych nad nurtem rzeki Melendiz i ocienionych baldachimem z jutowych worków. Jest wspaniale, na siłę ten posiłek przedłużamy. Został nam jeszcze tylko jeden punkt programu, Selime. Każdy maniak Gwiezdnych wojen zna to miejsce. Tutaj bowiem nakręcono jedna ze scen tego filmu. Selime przypomina mi skamieniała indiańska wioskę, choć skalne wigwamy w przeciwieństwie do prawdziwych maja okna i drzwi. Zwiedzam kolejna bazylikę, której drążenie trwało osiem wieków. Żałuję, że nikt nie pokusił sie o rekonstrukcje, ze żaden ówczesny architekt nie zostawił po sobie obrazów ani szkiców.

To już ostatni wieczór w Kapadocji. Czas na zakupy. Od dawna marzył mi się prawdziwy orientalny, ręcznie robiony dywan. Taki, co będzie mi sie kojarzył z tym miejscem, ilekroć na niego spojrzę. Już wcześniej w centrum Göreme wypatrzyłam sklep z dywanami w drewnianym dwupiętrowym budynku, w którym dawniej mieścił się karawanseraj. Teraz po przekroczeniu progu wpadam w panikę, i to bynajmniej nie z powodu cen. Przeraza mnie ilość towaru. Tysiące dywanów zaściełają podłogi, tworzą piramidy, wiszą na ścianach. Z odsieczą przychodzi Sulejman, właściciel. Od razu widać, że od trzech pokoleń tkwi w dywanowym biznesie. Nie tylko wybiera dywan za mnie, negocjuje cenę sam ze sobą, to jeszcze wciska mi kobierzec, wmawiając, że z tak świetnym gustem nie powinnam poprzestać na jednym. Zastanawiam się, jak zdołam przewieźć je przez granice, juz mam spory nadbagaż. Na szczęście Turcy maja słabość do blondynek z Polski. Przynajmniej do tej pory tak było...

Reklama

Agnieszka Franus

Reklama
Reklama
Reklama