Reklama

Zaplanuj wakacje na Dominikanie

Tekst: MAŁGORZATA CZARNOMSKA

Reklama

Pachnie roślinnością, ziemią, kwiatami i tytoniem. Ta nutka słodyczy oznacza, że wybrzeże kubańskie jest blisko. Nigdy nie sądziłam, że można poczuć zapach lądu, który jest jeszcze za horyzontem. W Hawanie wszystko jeszcze pozamykane. Niedziela rano. Słońce rozgrzewa budynki i bruk, rosa dyskretnie znika z poręczy trapu. Mam dzień wolny, co dla oficera na żaglowcu jest nie lada świętem. Spaceruję po zaspanych uliczkach. Ląd kołysze mi się pod stopami, jak zawsze po dłuższym czasie na morzu. Kubańczycy krzątają się smętnie wokół sklepików i knajpek. Słyszę parę nieśmiałych cmoków i charakterystycznych „tssst”. To forma zwrócenia na siebie uwagi w sposób grzeczny. W sumie jest to miłe.

Wspólnie z Jess, kucharką ze statku, ruszamy w miasto. Naszym celem jest Fábrica de Tabacos Partagás. Tu można kupić jedyne na całej wyspie legalne cygara. Z daleka omijamy ulicznych handlarzy, którzy oferują tytoń w atrakcyjnej cenie. Dzień wcześniej po takich zakupach kilka osób z naszej załogi przez długie godziny musiało tłumaczyć się celnikom. W oczekiwaniu na wycieczkę z przewodnikiem zaszywamy się w sklepie. Półmrok, atmosfera jak w starej brytyjskiej bibliotece, tylko zamiast książek – na półkach pudełka cygar, a zamiast aromatu whisky – słodkawa woń tabaki. Tuż obok znaku „zakaz palenia” przechodzi przygarbiony człowiek w mundurze ochroniarza, w ręku trzyma ćmiące się grubaśne cygaro. Pozostaje za nim zapach palonego tytoniu. Ten odurzający aromat towarzyszy nam przez całą wędrówkę po fabryce. Wierci w nozdrzach, nie daje spokoju. Po jakimś czasie nie mogę myśleć już o niczym innym. Wreszcie tlen. Z ulgą łapiemy oddech i ruszamy w miasto. Ulicami suną stare cadillaki, chevrolety czy jaguary. Do taktu rozklekotanych silników pobrzmiewają dźwięki salsy. Po całym dniu szwendania się nie czujemy nóg, siadamy więc w brudnym barze nad wodą. Pijemy mojito.

W szklance – łodyga z listkami mięty chwilę wcześniej zerwana z trawnika. Na deser – przyjemnie chłodne, choć nieco wodniste piwo Cristal. Kuba zdecydowanie ładniej pachnie od strony morza.

POD WODOSPADEM

Dominikana. Cumujemy przy długim betonowym nabrzeżu na odludziu. Nie bardzo jest do czego przywiązać cumy. W okolicy – mały bar i droga przez dżunglę prowadząca z Santo Domingo do Samany. Na statku mamy dzień wolny, cóż robić, ruszamy w interior. W Samanie idziemy na kawę – trzeba ustalić plan dnia. Kelnerka radzi, abyśmy pojechały pod mostek przy plaży i znalazły Raymonda; on zabierze nas w ciekawe miejsce. Ładujemy się do busa i wjeżdżamy w niskie góry La Terrena. Tam każda z nas dostaje konika niewiele większego od kuca. Posturą bardziej przypomina osła, ale jest wykorzystywany do transportu w trudnych górskich rejonach. Siodło mojego wierzchowca spoczywa na wielkiej poduszce z błękitnej gąbki i jest ustrojone girlandą kolorowych szmatek.

Wjeżdżamy stromą skalistą ścieżka pod górę, potem w dół; wokół łyse skały i korzenie drzew. Dookoła dżungla, imponująca roślinność, przebłyski słońca podkreślające żywe kolory. Mijamy drzewo mangowe i drzewo papai oraz rosnące w ziemi ananasy. Wyglądają trochę jak buraki, tyle że wielkości sporych krzaków.

Pół godziny później zatrzymuje nas narastający odgłos, jakiś trzask, grzmot, szum w jednym. Zsiadamy z koników i zasuwamy stromą ścieżką po głazach i korzeniach. Nagle szlak się urywa. Stoimy u podstawy wodospadu Limon w La Terrena i zadzieramy głowy. Ma szmaragdowobłękitny kolor, wiatr rozwiewa roziskrzone słońcem strumienie wody. Strugi mkną wartko po gładkiej narośli mchów pokrywającej strome zbocze. Przechodzę po skałach pod wodospad. Czuję się, jakbym grała w filmie przygodowym – chowam się w grocie za kurtyną wody, a moim jedynym towarzyszem jest napotkany przypadkiem krab.

Wieczorem siedzimy w barze z widokiem na Cayo Levantado zwaną Wyspą Bacardi; niegdyś kręcono tu reklamę sławnego rumu. Potem kolacja – przy chwiejącym się stoliku w knajpie krytej liściem palmowym oraz plandeką. Do wyboru cztery dania: smażony banan, gotowana juka, wołowina i ryba.

MAPA, CZASZKA, SKARB

Samanę zostawiamy za rufą. Pracuję na pokładzie, przeglądam pasy ratunkowe. W wodzie widać żeglarzy portugalskich – jedyne w swoim rodzaju meduzy. Wystawiają one nad powierzchnię wody kawałek galaretowatego ciałka i płyną z wiatrem – stąd ich nazwa. Duże osobniki podobno potrafią poparzyć na śmierć. Przed nami kilka dni żeglugi. Znów wchodzę w okrętowy rytm doby. W dzień wachta, potem praca na pokładzie, a od północy znów wachta. Gdy nad ranem rzucamy kotwicę przy Barbadosie, pomimo zmęczenia odczuwam ekscytację. Już sama nazwa Barbados brzmi dobrze – ten dawny ośrodek niewolnictwa z plantacjami trzciny cukrowej to dziś symbol luksusu.

Wyspa, z której pochodzi Rihanna, w pełni zasłużyła na swą sławę. Jest jak z filmów lub folderów biur podróży. Woda ma idealnie lazurowy kolor, drinki smakują tak, jak wyglądają, a niebo jest rozświetlone słońcem. Zieleń i błękit. Do Bridgetown idziemy dobrze utrzymaną dróżką. Miasto ma ciasną zabudowę, ale nie przytłacza. Poziom rozwoju wyspy jest wyjątkowo wysoki – np. okazuje się, że Barbados jako pierwszy na Karaibach miał wodociągi. Ceny są trochę wydumane, więc ograniczamy się do koktajlu owocowego.

Po południu stawiamy żagle i wypływamy. Pogoda iście karaibska, nastroje również. Trzeba uważać na małe jachty, które lubią nonszalancko zapuszczać się zbyt blisko bukszprytu naszego żaglowca. Nie mija nawet 20 godz. od podniesienia kotwicy, a tu powtórka z rozrywki. Tym razem Saint Vincent – największa z ośmiu zamieszkanych wysp archipelagu Saint Vincent i Grenadyny. Na mapie elektronicznej jedna z zatok oznaczona jest trupią czaszką – Jolly Roger. Kapitan wskazuje na skałę z dziurą na przestrzał, po lewej stronie wejścia do zatoki. Po chwili olśnienie: Jack Sparrow szerokim ukłonem oddaje honor straconym tu niegdyś piratom. To tu kręcili Piratów z Karaibów!

Przy plaży widać rozpadające się elementy scenografii filmu. Robimy sobie zdjęcia w opartych o ścianę trumnach. Kąpiel w wodzie kończy się poparzeniami, bo meduzy są wszędzie. Pozostaje przejść kilka metrów i w barze pod palmowymi liśćmi ukoić ból produkowanym na wyspie rumem Sunset, z tonikiem. Rwiemy mango prosto z drzewa, zębami zdzieramy z nich skórę i wgryzamy się w soczysty słodki miąższ. Po drodze mijamy drzewo chlebowe, którego smażony owoc jest uznawany za lokalny przysmak.

Wszędzie witają nas uśmiechy. Rzucamy kotwicę przy Saint Lucia. Nazwę tę wymyślili francuscy żeglarze, którzy rozbili się nieopodal – na cześć świętej Łucji z Syrakuz. Do szesnastej mam wachtę kotwiczną, a potem schodzę na brzeg. Zmęczona po nocy na mostku piję mleko z zakupionego po drodze kokosa.

Domy mieszkańców są porządniejsze niż te na St Vincent, ale i tak wyglądają, jakby miały się wkrótce zawalić. Nic dziwnego – w rejonie nawiedzanym regularnie przez huragany nie opłaca się budować trwałych konstrukcji. Uliczka wygląda tak, jakby przeszła po niej lawina błotna – trzeba uważać na wyżłobione przez wodę koleiny. W oddali – dwa spiczaste szczyty Pitons, znak charakterystyczny wyspy, oba znajdują się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.

Zbocza są niemal pionowe. Cieszę się w duchu, że moja towarzyszka nie wpadła na pomysł, by się tam wdrapać. W sumie i tak nie ma na to czasu, niebawem wypływamy. Znów stoję na pokładzie w nocy i myślę o Karaibach. Są jak osobny mikrokosmos. Coś, co – wydawałoby się – istnieje tylko w bajkach lub w hollywoodzkich filmach. Są jakby nierealne. Morze ma tu niesamowity kolor. Jest ciepłe i miękkie. Przed nami znów nocne żeglowanie, które w moim przypadku oznacza mocno ograniczony sen. Żaglowiec idzie łagodnie w przechyle, ciepły wiatr delikatnie smaga twarz. Mrużę oczy, czuję, jak na skórze osiada mi sól. W powietrzu nie ma już zapachu kwiatów i rozgrzanej ziemi.

Kiedy lecieć?

■ Najlepiej przyjechać poza sezonem huraganów, który obejmuje miesiące od czerwca do października. Od maja do października trwa pora deszczowa, co oznacza deszcz przez 10–12 dni w miesiącu.
■ Okres turystyczny na Karaibach idealnie pokrywa się z polską zimą i wczesną wiosną. Średnie temperatury wahają się wtedy w granicy 25°C.

WIZA I WALUTA

■ Każda wyspa rządzi się swoimi prawami, część ma swoją walutę (np. na Barbadosie są to dolary, ale lokalne).

■ Wszędzie można posługiwać się dolarami amerykańskimi lub euro albo bez problemu wymienić je w kantorze bądź banku.
■ Wymagania wizowe są bardzo różne. Np. na Kubie wystarczy karta turysty, którą najlepiej wykupić w Polsce, a na Saint Vincent wjedziemy bez żadnych formalności. Czasem wymagane jest okazanie biletu powrotnego i posiadanie ze sobą określonej kwoty.

DOJAZD

■ Z Warszawy np. Aerofl otem lub Air France. Ceny przelotów na Dominikanę czy Kubę: 2,5–3,5 tys. zł. Na mniejsze wyspy – nawet dwukrotnie drożej.

■ Oprócz samolotów rejsowych latają tam również czartery. Opłaca się nawiązać kontakt z biurem podróży.

TRANSPORT

■ Komercyjne rejsy w tym rejonie oferują żaglowce, tj. Blue Clipper, Vela czy Sagitta, koszt tygodniowego rejsu to ok. 2,5 tys. dol.

■ Między niektórymi wyspami istnieją połączenia promowe, np. z Martyniki na Saint Lucię można dostać się w 1,5 godz. promem Express des Iles za 70–80 dol.

■ Można też skorzystać z opcji „jachtostop” – często wystarczy popytać w marinie lub barze na plaży, a za niewielką opłatą coś znajdziemy.

NOCLEG

■ Tropical Paradise View Au Tabur, Marigot Bay, Saint Lucia. Od 311 zł.
■ Hotel Le Manguier 27 Lot Morne Pavillon, 97220 Morne Pavillon, Martynika. Cena za noc: 345 zł.
■ Butterfl y Hostel Rue Schoelcher, 97118 Saint-François, Gwadelupa. Cena za noc: 105 zł (dormitorium).
■ Casa Jorge y Mercy Calle Carlos III N° 902 Bajos, 10400 Havana, Kuba. Cena za noc: 177 zł.
■ Macao Beach Hostel La Cazita azul, Macao, Uvero Alto, 23000 Punta Cana, Republika Dominikany. Od 43 zł/dormitorium.

JEDZENIE

■ Na Karaibach królują owoce, ryby i owoce morza. Z lokalnych specjałów polecam green fi gs and saltfi sh – nie chodzi tu o figi, a o niedojrzałe banany. Smaży się je wraz z rybą morską, uzyskując słodkawo-słone danie.

■ Wyborna jest też conch chowder – zupa rybna na bazie pomidorów, w której zamiast ryb wykorzystano ślimaki morskie. Przeważnie zawiera sporo ziół.

■ Accras to kawałki dorsza w cieście smażone w głębokim tłuszczu. Specjalność z Martyniki.

Reklama

■ Callaloo – potrawka z liści amarantusa lub innej jadalnej rośliny, mleka kokosowego oraz krabów, homara czy innych owoców morza.

Reklama
Reklama
Reklama