Reklama

Na parkiecie gęsto od splatanych ciał, nad którymi rozum stracił kontrolę. Faceci, umięśnieni niczym modele, pozbyli się koszul. Dziewczyny okrywają co prawda mikroskopijne spódniczki, ale neutralizują to sięgające pępka dekolty. Jesteśmy tutaj jedynymi białymi i jednocześnie najbardziej ubranymi ludźmi na sali. Nie mamy szans wtopić się w tłum. Wszyscy chcą z nami tańczyć, czujemy się jak gwiazdy. Jednak w przeciwieństwie do nas Afrykanom w ruchu nie przeszkadzają kręgosłupy, żebra, ścięgna ani tzw. strefa prywatna. Co my robimy w tej tancbudzie na końcu świata, gdzie hormony i feromony niemal materializują się w powietrzu? No cóż, po prostu chcemy poczuć Kenie!

Reklama

Boso, ale w kolorach

Tydzień wcześniej, tuż po przyjeździe, przez okno busa staramy się wyławiać z mroku architekturę. Godzinę później parkujemy przed hotelem w miasteczku Kilifi. Moja grupa (w międzyczasie nieco się już zintegrowaliśmy) okazuje się zbieraniną ludzi różnych profesji powiązanych z mediami. Każdy dostaje drewnianą, krytą liśćmi chatkę. Wielkie łóżko spowija moskitiera. Na białej pościeli leżą kwiatki. Osobisty bagażowy otwiera nam drzwi, włącza światło, sprawdza, czy siatka nie jest aby dziurawa, rozpędza niewidoczne komary, ściera pyłki z umywalki. Daje nam czas, żebyśmy zdążyli wyciągnąć portfel z dna torby i wręczyć mu napiwek. Nawet nie próbujcie się od tego wymigać, nigdy bowiem tak wiele dobrego nie zależało od tak małej kwoty. W Kenii większość ludzi żyje za mniej niż dolara dziennie!
Sprawdź wycieczki do Kenii
Nazajutrz pobudka o piątej rano. Barbarzyństwo! Brytyjskie śniadanie w Kenii nieco nas zaskakuje. Fasolka w dziwacznym sosie, ociekająca tłuszczem jajecznica na bekonie, smażone pomidory, czerwone kiełbasy i nasączony masłem chleb. Zamiast bomby kalorycznej wypijam kawę, a potem razem z dziewczynami biegnę nad wodę. W życiu nie widziałam takiej plaży! Spienione szmaragdowe fale Oceanu Indyjskiego trą o mlecznobiały piasek, a cofając się, polerują go.
Pakujemy się do małego busa z podnoszonym dachem. Przez kolejne dni będzie nam towarzyszył Robert – kierowca, opiekun, przewodnik, chodząca encyklopedia wiedzy o Kenii. Wszystko w jednej skromnej, obdarzonej czarującym uśmiechem osobie. Docieramy na przedmieścia Mombasy. Z miliona mieszkańców większość jest bezrobotna. Wzdłuż drogi faceci – siedzący, leżący, stojący. Miska gęstej papki z mąki kukurydzianej wieczorem to często ich jedyny posiłek. Zapewne dostarcza ona za mało kalorii, by tryskać energią. Budki z kartonu, z płyt pilśniowych, powiązane sznurkami, pokryte papą albo blachą falistą, stanowią typową zabudowę. Choć Mombasa jest dziś trzecim co do wielkości portem we wschodniej Afryce, nie przekłada się to na jej wygląd. Nie lepiej prezentuje się architektura pamiętająca
czasy portugalskie i brytyjskie. Wygląda na taką, co przeżyła wszystko poza remontem.

Zapraszamy do galerii naszych użytkowników:

W Europie połączenie intensywnej czerwieni kenijskiej ziemi z soczystą zielenią drzew, trawy, kukurydzy, agawy sizalowej byłoby zbyt agresywne, kiczowate. Tu jest po prostu idealne. Podobnie jak stroje ludzi. Afrykańska moda nie znosi szarości, beży i czerni, to istna eksplozja kolorów niczym ilustracje w książkach dla dzieci. Jedziemy w głąb Kenii. Mijamy wioski zorganizowane wzdłuż dróg. Wszystkie wyglądają tak samo, do tego stopnia, że zaczynam odczuwać déjàvu. Przecież mijaliśmy już ten niebiesko-zielony meczet z kopułami przypominającymi cebule i chudymi minaretami! Widziałam już to targowisko i to dziecko machające do nas, ubrane w różową sukienkę z tiulu wyszywanego kwiatkami. Dziewczynki noszą balowe suknie, jakby szły na ważną rodzinną uroczystość. Że tak nie jest, zdradza stan garderoby – porwanej, poplamionej, bez guzików. I to, że zamiast eleganckich pantofelków widać gołe stopy.
Więcej informacji o Kenii znajdziesz tutaj

Polowanie na padlinożercę

Prawdziwe safari zaczyna się dopiero wraz z przekroczeniem bramy Tsavo East. Razem z Tsavo West tworzą jeden z największych rezerwatów przyrody na świecie. (Ma mniej więcej wielkość województwa podlaskiego). Park rozsławiły lwy ludożercy. W czasie budowy linii kolejowej z Mombasy do Nairobi dwa samce zasmakowały w mięsie hinduskich robotników. W sumie zagryzły 28 osób. Drapieżniki miały pewną cechę, która okazała się typowa dla lwów żyjących tylko na terenie Tsavo – były bezgrzywe. Trochę szkoda, bo lew bez grzywy to jak zebra bez pasków. Póki co zwierząt nie widać, jest za to ocean trawy, ponad który wyrastają uzbrojone w kolce akacje parasolowate i baobaby przypominające monstrualne marchewki. W pniach o nawet 50-metrowym obwodzie potrafią zmagazynować 120 tys. litrów wody.
Zamknięci w opancerzonej klatce, której zabroniono nam opuszczać, intensywnie wypatrujemy zwierząt. Inaczej to sobie wyobrażałam. Bardziej na bogato. A tymczasem jakaś zabłąkana żyrafa, wyskubany struś w towarzystwie jeszcze bardziej wyskubanej pani strusiowej, która na nasz widok ostentacyjnie odwraca się kuprem. Czyżby opowieści o lwach pożerających turystów, słoniach przewracających minibusy były nieco podkręcone?
Teleobiektywem (bez niego mogłabym co najwyżej sfotografować współpasażerów) upolowałam padlinożernego marabuta, łysego kuzyna naszego bociana. Jego głowę pokrywają szkaradne różowe wyrostki przypominające krosty. I gazele Thompsona z długimi karbowanymi rogami. Miejsce to słynie z czerwonoskórych słoni, tylko gdzie one są? Oczywiście słonie pojawiają się, kiedy chcą one, a nie my. Gromadce wielkouchów przewodzi olbrzymia samica, za nią drepcze maluch, za nim większy maluch i kolejna samica. Słonie ignorują naszą obecność. Nie robią min, nie zwalniają, żebyśmy uchwycili je w najlepszej pozie. A i tak jesteśmy wniebowzięci.

UFO w wiosce Masajów

Autochtoni patrzą na nas, jakby nagle w środku ich wioski, Emali, wylądowało UFO. A to tylko grupka mzungu, która w drodze do Amboseli postanowiła skosztować lokalnego folkloru. Dzieci z miejsca osaczają busa, nie jesteśmy im w stanie niczego odmówić.
I znów w drodze. Amboseli leży tuż przy granicy z Tanzania. Po porannej ulewie przypomina grzęzawisko. Ziewająca hiena to pierwsza atrakcja. Wygląda jak nieudane skrzyżowanie kota z psem i cieszy się opinią tchórzliwego padlinożercy. A przecież hieny to urodzeni łowcy, wojownicy. Skuteczniejsi niż lwy. Znów okazało się, że to uroda ma znaczenie. Z kolei bawół wygląda, jakby nosił tupecik. Ale poza tym w bawole nie ma nic śmiesznego. Jest silny, odważny, bojowy, solidarny i mściwy. Po sawannie krąży opowieść, ze kiedyś bawoły przez cały dzień czekały, aż lew, zabójca ich druha, zejdzie z drzewa, na którym się schronił. Jest jednak ktoś, kto w ogóle się nie boi bawołu. Malutki ptaszek, bąkojad. Wampir. Krew zdobywa, wydziobując ze skóry innych zwierząt opite nią kleszcze.
Odwiedzić Masajów czy nie? Wszyscy chcą zobaczyć wioskę, ale większość nie chce brać udziału w szopce dla turystów. Masajowie powinni żyć tak jak ich przodkowie. Tak jakby ludzie nigdy nie wylądowali na Księżycu, jakby nie wymyślili lodówki, samochodu, maszyny do szycia... Czyżby? Krajobraz wokół jest płaski jak stół. Wśród rdzawej ziemi upstrzonej kępkami zieleni wyrastają skupiska lepianek. Cześć wygląda na opuszczone. Mijamy żylastych wojowników opierających o drzewa łuki, stojących na jednej nodze. Machają do nas, uśmiechają się. Wioska otoczona jest wysokim akacjowym płotem, który z daleka wygląda jak zasieki z drutu kolczastego. Żaden groźny zwierz się nie przeciśnie. Nie zaryzykuje przeorania futra akacjowymi kolcami. Żaden też jej nie przeskoczy, chyba że ma skłonności samobójcze.
Dwóch smukłych, wysokich mężczyzn wychodzi nam naprzeciw. Obwieszeni kilogramami biżuterii (długaśne kolczyki, dziesiątki bransoletek na nadgarstkach, kostkach, naszyjników różnej długości i szerokości, obręczy, diademów), owinięci kolorowymi tkaninami. Ważniejszy nazywa się Willson i jest synem wodza wioski. Ukończył studia i dlatego tak dobrze włada angielskim. – Mój kolega zbierze pieniądze i zaczynamy – tak mniej więcej rozwija się powitanie. Na gest Willsona przez bramę w naszym kierunku zmierza barwny korowód mężczyzn i kobiet. Powitalna ceremonia składa się z okrzyków, śpiewu, wężowego tańca kobiet i wysokich podskoków mężczyzn. Masajowie ćwiczą się w takich podskokach z miejsca – bez uginania kolan ani machania rekami. Najwyższy skok przekłada się na największe powodzenie wśród płci pięknej. Choć paradoksalnie to panowie są tutaj bardziej wystrojeni niż panie.


Chałupy przypominające inuickie igloo tworzą okrąg biegnący równolegle do płotu. Otaczają centrum wioski, które wyznacza olbrzymi, teraz pusty plac zwykle zajmowany przez zwierzęta. W cieniu wybujałej akacji, obok wygasłego ogniska siedzą wojownicy i się nudzą, grają w enkeshuli, niektórzy śpią. Willson zapędza ich do roboty. Czary-mary i spod kupki suszu bucha dym, a chwile później pojawia się ogień. Do rozpalenia ogniska rzeczywiście nie potrzeba zapałek. Potrzeba czegoś więcej... cierpliwości. Zwiedzamy pokazowe domostwo. W środku ciemno, dlatego zmysł powonienia działa ze zdwojoną mocą. Pachnie tu jak w wędzarni. Ale Masajowie nie spędzają życia na oglądaniu telewizji i czytaniu książek, im domy służą do spania. Po lewej za ścianą słyszę szuranie jakiegoś zwierzaka. Wąski, niski korytarz prowadzi do sypialni i jeszcze jednego pomieszczenia. Oba są wielkości leżącego człowieka, na klepisku jednego jest mata, a poza tym nic, żadnych mebli, dostrzegam tylko jakiś kubek i aluminową puszkę. Zgodnie z prawem mężczyzna może mieć tu pięć żon. Ponieważ w obrębie wioski mieszkają ludzie blisko ze sobą spokrewnieni, żonę bierze się z innej i płaci za nią 10 kóz. W naszej wiosce żyje pięć rodzin, co daje w sumie imponujące 350 osób. Nie wiem, gdzie się ci wszyscy ludzie poukrywali.
Podróżujący z nami Maciej Nowak, znany krytyk teatralny i kulinarny, próbuje masajskiego przysmaku: sfermentowanego krowiego mleka zaprawionego świeżą bydlęcą krwią. Krzywi się. Krowia krew jest źródłem siły i energii, dlatego Masajowie piją ją regularnie. Przebijają zwierzakowi żyłę szyjną strzałą, krew tryska do miski, następnie zalepiają ranę specjalnym korkiem z ziół. Krowy są największym bogactwem, oznaką statusu materialnego i pozycji w plemieniu. Masajowie uważają, że Bóg podarował im wszystkie krowy świata i jeżeli ktoś inny ma krowy, to znaczy, że ukradł je Masajom.
Masajów w Kenii jest niecały milion i choć przyrost naturalny szybko tę statystykę poprawia, nie mają co liczyć na znaczący wpływ na politykę kraju. Najcenniejsze co Kenia posiada, to przyroda, a ziemie Masajów pokrywają się lub sąsiadują z obszarami sławnych parków narodowych. Nie ma problemu, gdy jedzenia jest pod dostatkiem, ale w czasie suszy zaczyn a być nerwowo. Masajowie i ich bydło są przepędzani z terenów parku. W zamian cześć dochodów z biletów wstępu na teren parku jest przeznaczona na ich potrzeby. Nie daje się im gotówki, nie rozpija jak amerykańskich Indian, nie obdarza bronią, żeby się nawzajem wymordowali. Buduje się im studnie, wznosi szkoły, gdzie mogą uczyć się masajskie maluchy.

Reklama

Lwie porno

W Masai Mara i leżącym po stronie Tanzanii Serengeti co roku odbywa się niezwykły spektakl migracji zwierząt. Bierze w nim udział 2 mln istot, wśród których największy procent stanowią gnu, gazele, zebry, impale. To wszystko wiem, ale nic z tych rzeczy w Masai Mara o tej porze nie zobaczę. Będę miała szczęście, jak uda mi się upolować lwa i lamparta. Bez tych zwierzaków moje afrykańskie safari będzie jakieś niepełne. To trzon Big Five – Wielkiej Piątki Afryki, czyli zwierząt, które trzeba tu koniecznie zobaczyć.
Nie przypuszczałam, że w niemal równikowej Afryce może być rano tak potwornie zimno. Jak zwykle bladym świtem wyruszyliśmy na safari, jednak ja, zamiast oglądać zwierzęta, zastanawiam się, co jeszcze mogę na siebie włożyć. Bluza dresowa, szal, skarpety i grube spodnie to za mało. To po to uciekłam przed zimą z Polski, żeby teraz zamarzać w Afryce? Ale chwileczkę, czego spodziewać się po płaskowyżu położonym 1600 m n.p.m.? Nawet stada gnu, zwierzaków, które zdaniem wielu przypominają klaunów, nie są w stanie mnie rozśmieszyć i podnieść na duchu. Nic w ich wyglądzie nie jest dostojne. Zdają się posklejane z różnych zwierząt. Wielka kozia głowa z białą brodą, małe rogi, cherlawe nogi.
Najlepszymi myśliwymi na sawannie wcale nie są lwy, ale likaony przypominające psa z przerośniętymi uszami (maja 80 proc. skuteczności!). Po nich w klasyfikacji idą hieny, gepardy, lamparty i dopiero na piątym miejscu plasuje się król sawanny. Albo raczej królowe. Lwy polowanie zostawiają bowiem samicom, same wolą wypoczywać. Dbanie o harem jest takie wykańczające. Jak bardzo, przekonujemy się w Masai Mara. Nakrywamy lwy podczas miesiąca miodowego. Samica i samiec leżą obok siebie, lizą się, przytulają i...uprawiają seks. Tak jakby nas tu w ogóle nie było! Trzy samochody stoją i rejestrują czym tylko się da seksualne igraszki lwów, a te, niczym aktorzy porno, w blasku fleszy robią swoje. Samiec gryzie samicę w kark. Wygląda, jakby chciał ją pożreć z miłości. – Bad manners, złe maniery – tymi słowami zachowanie lwów kwituje Robert. O ile wcześniej zrywaliśmy się na widok właściwie każdego zwierzęcia, to w Masai Mara z trudem podnosimy nasze cztery litery. Obfitość fauny zaczyna nas przytłaczać. Stada zebr, stada gnu, stada żyraf, lwy, hipopotamy i w końcu lamparty. Cętkowana pani siedzi w krzakach i przeciąga się jak domowy kot.
Podczas kolacji Henry, kelner przebrany za Świętego Mikołaja, uczy nas suahili. Jambo znaczy „witaj”, Asante sana – „dziękuje bardzo”, karibu – „proszę bardzo”, Hakuna matata – „nie ma sprawy”, pole, pole – „powoli”, ale uwaga – Hukana matiti znaczy „nie ma cycków”.
W lodży w Masai Mara położonej w akacjowym zagajniku, wśród pachnących palisandrów, wilczomleczów i eukaliptusów, spędzamy dwie noce. Tym razem dostałam namiot. Nie ma tu kanadyjek, tylko wygodne łóżka, jest nawet wyłożona kafelkami łazienka z umywalką, prysznicem. Na tarasie stoi stół z dwoma krzesłami. Sto metrów niżej płynie rzeka. Żałuję, że mamy za mało czasu, żeby się tutaj namieszkać, nacieszyć, wynudzić tym kolonialnym luksusem i atmosferą. Noc spędzam w ptaszarni, do której ktoś wstawił ul, a obok umieścił stado pawianów. Na zewnątrz panuje taki hałas, że nie słyszę własnych myśli. Mam wrażenie, że to nie tylko wroga armia owadów – czort wie, co jeszcze się kryje w tych ciemnościach. O ile wcześniej komary występowały tylko w formie opowieści, to w Masai Mara się materializują. Atakują moje stopy i pozostawiają na nich setki czerwonych bąbli. Próbuję przekonać samą siebie, że swędzenie to tylko reakcja obronna mojego organizmu, że jeżeli rozdrapię te bąble, będzie gorzej, że jak wytrzymam 10 minut, czeka mnie nagroda w postaci mniejszego swędzenia. To na nic. Moje stopy przejmują kontrolę nad moimi dłońmi, mózg się wyłącza.
Do Mombasy lecimy samolotem z Nairobi. Wracamy do hotelu w Kilifi. Ostatnie godziny spędzamy, sącząc drinki na cudownej plaży o kolorze i konsystencji mąki, zanurzającej się w szmaragdowym oceanie. Na falach kołyszą się łódki. Jakiś chłopak podchodzi do mnie i prosi, żebym rzeczy, których nie potrzebuję, zostawiła w hotelu – tutaj przyda się wszystko. Mam tyle zbędnych rzeczy w domu. Następnym razem zostawię ich tu znacznie więcej.

Reklama
Reklama
Reklama