Reklama

Kolejka na Mount Everest

Sto tysięcy dolarów. Tyle potrzebowała 33-letnia Shriya Shah-Klorfine, żeby spełnić swoje największe marzenie – wejść na Mount Everest, najwyższą górę świata. Dobrze pamięta, kiedy po raz pierwszy ją zobaczyła. Miała dziewięć lat i leciała helikopterem z rodzicami. Shriya urodziła się w Katmandu w Nepalu, ale większość dorosłego życia spędziła w Toronto, gdzie prowadziła własny biznes. Nie szedł tak dobrze, by lekką ręką mogła sfinansować ekspedycję, postanowiła więc zastawić swój dom. I poleciała do Nepalu. Swoją wyprawę dokumentowała na Facebooku. Zamieszczała zdjęcia z kolejnych obozów, ćwiczeń, przygotowań.

Reklama

W dniu ataku szczytowego, entuzjastyczne komentarze znajomych nagle zamieniły się w kondolencje. Shriya była jedną z czterech osób, którym nie udało się tego dnia bezpiecznie zejść do obozu. Przed samą śmiercią spotkał ją szerpa Pemba Janbu, który brał udział w 16 ekspedycjach i dwa razy wszedł na szczyt. On wchodził, ona dopiero schodziła. Gdy zobaczył Shriyę, ta leżała kilka metrów poniżej trasy. Widać było, że brakowało jej tlenu. Wyciągnął więc butlę, ale było za późno. Nie odpowiadała. Kilka sekund wcześniej jej ciało odmówiło współpracy.

Tego samego dnia, o 6.10 rano, na szczycie znalazła się 19-letnia Leanna Shuttleworth, najmłodsza Brytyjka, która zdobyła Koronę Ziemi. Zamiast ogromnej radości czuła niepokój. W trakcie ataku szczytowego widziała po drodze kilka ciał, niektóre leżały tam dopiero od paru dni. Wspomina też mężczyznę, który do niej machał podczas wejścia. Gdy schodziła, już nie żył. – Mijać martwe ciała na szlaku było jednym z najbardziej przerażających doświadczeń, jakie mi się przytrafiły w mojej wspinaczkowej karierze – wyznała po zejściu.

Spóźnieni na Szczyt

Prawdopodobnie gdyby nie szerpa Pemba, który po drodze pomógł kilkunastu osobom, bilans tego jednego z najbardziej śmiertelnych dni na Mount Evereście byłby jeszcze bardziej zatrważający. Z 200 osób, które wyszły na atak szczytowy, cztery zmarły. Ostatnim razem taka sytuacja miała tu miejsce w 2004 r. Najczarniejszym pozostaje 10 maja 1996 r., kiedy zginęło aż osiem osób. Główny powód tych tragedii wciąż jest taki sam – zbyt późne atakowanie szczytu. Wszyscy wspinacze na Evereście wiedzą, że godz. 11 rano jest najpóźniejszą porą na zdobycie wierzchołka. Każdy, kto do tego czasu nie stanie na dachu świata, powinien zawrócić. Wchodzenie po 11 to ryzykowanie nie tylko swojego życia, ale też osób, które prawdopodobnie będą musiały pomagać nam przy schodzeniu. – Niektórzy pchali się na szczyt nawet po godz. 14.30 – mówi Gyanendra Shrestha z nepalskiej organizacji wspinaczkowej. – Przebywają wtedy zbyt długo na wysokości powyżej ośmiu tysięcy metrów i szybciej wykorzystują zapasy tlenu. Mają poczucie, że skoro zapłacili kilkadziesiąt tysięcy dolarów, to muszą osiągnąć swój cel za wszelką cenę – dodaje Shrestha. A przecież to nie samo wejście, a zejście jest najtrudniejszym etapem wspinaczki. I to właśnie w jego trakcie wydarza się najwięcej wypadków.

Komercyjni klienci często nawet nie zdają sobie sprawy z czyhającego niebezpieczeństwa. – Czują się bezpiecznie, zawsze gdy są przypięci do lin, nawet jeżeli te są w kiepskim stanie. Nie potrafią ocenić ich wytrzymałości – opowiada Tomek Kobielski, himalaista, właściciel biura organizującego wyjazdy wspinaczkowe Adventure24.pl. Są bardzo słabo przygotowani, dlatego też poruszają się bardzo wolno. W ekstremalnych przypadkach swoje umiejętności wspinaczkowe zdobywają dopiero w trakcie trekkingu do obozu bazowego. – Spotkałem takich, którzy po raz pierwszy w życiu ćwiczyli poruszanie się w rakach na lodowcu pod bazą Everestu. To nie do pomyślenia! – dodaje Kobielski.

Sęk w tym, że dla wielu zdobywanie najwyższej góry świata to jedyna taka wyprawa w życiu. Nigdy wcześniej nie byli w wysokich górach i być może nigdy więcej w nie nie wrócą. Dariusz Załuski, znany polski himalaista, który dwa razy zdobył Mount Everest, też obserwował tego typu sytuacje. Dziwi się, że ludzie są tak ufni i ślepo zawierzają całe swoje życie szerpom i przewodnikom. – Everest, wbrew obiegowej opinii, nie jest górą, na którą wejść mogą wszyscy.

Park rozrywki

Simone Moro, jeden z najlepszych himalaistów świata, wybrał się pod Everest z zamiarem zrobienia pierwszego trawersu Czomolungma–Lhotse. Szybko zrezygnował. To, co zobaczył na Przełęczy Południowej, przeszło jego najśmielsze wyobrażenia. – Czułem się jak w parku rozrywki – komentował po powrocie do obozu bazowego. Na trasie pojawiła się rekordowa liczba wspinaczy, blisko 200. Kiepskie warunki pogodowe sprawiły, że wszystkie wyprawy chciały zdobywać szczyt w ciągu jednego weekendu. Utworzyły się najprawdziwsze korki. Moro, jako jeden z niewielu, szedł bez tlenu. Wtedy potrzebne jest utrzymanie rytmu. – To było niemożliwe, bo co chwila musiałem stawać w kolejce. Próbowałem ją wyminąć, ale i tak czasem trafiałem na wąskie gardła. Zawróciłem – dodaje. Przy takim tłumie tempo narzuca najwolniejszy. – To absurd. Musiałbym się dostosowywać do nieprzygotowanych ludzi na szlaku. Zbyt ryzykowne – podsumował. W rozmowie z Travelerem podkreślił, że o klasie wspinacza świadczy właśnie to, że potrafi zawrócić w odpowiednim momencie.

W zeszłych latach grupy dogadywały się między sobą, żeby nie wszyscy szli jednocześnie. W tym roku to nie podziałało. Krótkie okno pogodowe, czyli okres z dobrą pogodą, sprawiło, że wszyscy zaczęli wspólnie. Dariusz Załuski w tym czasie wchodził na szczyt alternatywną drogą, od Tybetu. – Było nas zaskakująco mało. Gdy wyruszyliśmy w nocy, byliśmy sami. Dopiero na samym szczycie napotkaliśmy tłum alpinistów, którzy wchodzili od strony nepalskiej – wspomina Załuski. Droga nepalska uważana jest za łatwiejszą i dlatego wybiera ją większość wypraw komercyjnych. Jest też świetnie przygotowana. By zapewnić jak największe bezpieczeństwo, co roku na trasie zakładanych jest pięć kilometrów lin poręczowych i 200 śrub lodowych. Na drogę tybetańską decydują się za to bardziej doświadczeni wspinacze. Na szczycie obie grupy się jednak łączą. Dariusz Załuski przyznaje, że nie doszedł nawet do najwyższego punktu na górze, bo nie chciał się przepychać. – Ciężko w takiej atmosferze o poczucie intymności. Nie zmienia to faktu, że stanięcie na szczycie Everestu to dla wszystkich bardzo silne przeżycie, które zapamiętają do końca życia. Nie można tego nikomu odbierać – dodaje.

Wielkie wysypisko

Niestety nie tylko wspomnienia zostają po tych wspinaczach, ale też bardziej przyziemne rzeczy, w tym tony śmieci. W 2010 r. grupa 20 nepalskich szerpów zdecydowała się oczyścić tzw. strefę śmierci, czyli teren położony na wysokości powyżej 8000 m. To pierwsza tego typu akcja od czasów zdobycia Everestu przez Edmunda Hillary'ego w 1953 r. Globalne ocieplenie sprawia, że pod topniejącym śniegiem pojawia się coraz więcej brudów, nawet z najdawniejszych lat. W czasie akcji zebrano prawie 2 tony odpadów, w tym butle tlenowe, porozrywane namioty, puszki czy utracony ekwipunek.

W podobną akcję zaangażował się jeden z najbardziej znanych wspinaczy na Everest, szerpa Apa. Zorganizował ekspedycję, która miała za zadanie wesprzeć akcję Cash for Trash („kasa za śmieci”). Za każdy zniesiony kilogram odpadów uczestnicy dostawali 100 rupii nepalskich, czyli równowartość 4 zł. Udało się zebrać ok. 5 ton śmieci. To jednak kropla w morzu potrzeb. Szacuje się, że na całej górze znajduje się ich ponad 20 razy więcej, czyli ponad 100 ton.

– Władze nepalskie powinny uczyć się od Amerykanów – twierdzi Martyna Wojciechowska, która zdobyła Koronę Ziemi. Najwyższy szczyt Ameryki Północnej, McKinley, utrzymany jest w największej czystości. Specjalne władze wnikliwie sprawdzają, czy wspinacze znoszą dokładnie tyle samo rzeczy, co wnoszą. – Nic nie umknie ich uwadze. Nawet specjalne pojemniki, służące jako przenośne toalety, są dokładnie sprawdzane – śmieje się Wojciechowska. Na Evereście nie będzie to jednak łatwe. Powód? Ogromna liczba ludzi, która dostaje pozwolenie na wspinaczkę. Władze nepalskie wydają je bowiem bez ograniczeń. Wystarczy zapłacić 70 tys. dol. za pozwolenia na maksimum siedem osób.

Ratuj kto może

Po tragicznych zdarzeniach pojawiły się głosy, że powinny być wprowadzone ograniczenia wejść na Czomolungmę. Wiele osób w środowisku, jak na przykład angielski himalaista Chris Bonington, uważa, że niezbędne są limity osób, które jednego dnia mogą atakować szczyt. – To kwestia życia i śmierci – komentował w brytyjskiej gazecie The Telegraph. – Teoretycznie świetny pomysł, w praktyce niewykonalne. Tak samo jak ograniczenia liczby ekspedycji – ripostuje Kobielski. – Nepal żyje z Everestu i jeżeli nałoży takie ograniczenia, to jednocześnie znacząco zwiększy cenę za wejście. Wtedy będzie dostępny tylko dla bogaczy, a przecież nie o to chodzi – dodaje.

Darek Załuski też nie jest przekonany. Przecież tego, że ludzie będą chcieli zdobywać najwyższą górę świata, nie da się zmienić. To jak walka z wiatrakami. Może lepiej postawić na umiejętności i w jakiś sposób sprawdzać, czy osoby wybierające się na Everest mają wystarczające doświadczenie. Poleca też wchodzenie alternatywnymi drogami, jak choćby tą z Tybetu. Simone Moro ma bardziej radykalne rozwiązanie. Prawdziwi wspinacze i himalaiści na Everest powinni, jego zdaniem, wchodzić tylko zimą – wtedy nie ma żadnych komercyjnych klientów. Nie dodał jednak, że tę sztukę potrafi wykonać tylko kilku czołowych wspinaczy na świecie.

Co ma więc zrobić osoba, która chce stanąć najwyżej jak się da, a przy okazji nie chce uczestniczyć w całym tym komercyjnym wariactwie? Przede wszystkim ważne jest odpowiednie przygotowanie. Ono zapewni, że mniej zaszkodzimy sobie, innym wspinaczom i samej górze. Tomasz Kobielski zaznacza, że na swoją wyprawę zabierze tylko takie osoby, które mają wcześniejsze doświadczenie wspinaczkowe i stanęły już przynajmniej na jakimś siedmiotysięczniku.

Konieczne jest też przygotowanie teoretyczne, poznanie topografii góry, lokalnych zwyczajów, zasad panujących w obozach. To zapewni, że nie będziemy kolejnymi komercyjnymi turystami, bezwiednie prowadzonymi przez przewodników. Ważne jest też, by nawet w sytuacjach największego zmęczenia pamiętać o ekologii. Bezwzględnie należy ze sobą zabierać wszystkie śmieci. Najlepiej nie tylko te swoje. Te wytyczne dotyczą zresztą nie tylko Everestu, ale wszystkich gór „naj”.

Kilimandżaro jest chyba drugą najbardziej obleganą górą świata. Większość problemów, które pojawiają się na Evereście, można znaleźć i tam. – Nie ma co się dziwić. Ludzie zawsze będą chcieli zdobywać szczyty, które są najwyższe, najpiękniejsze, najbardziej znane – komentuje Załuski. – Niewielu zaimponuje, że wszedłem na Monte Rosa, ale Mont Blanc jak najbardziej – dodaje Kobielski.

Reklama

Pytanie tylko, czy takie zdobywanie to nadal wspinaczka, czy może bardziej turystyka. Reinhold Messner nie ma wątpliwości. Komercyjne wyprawy, z szerpami, linami, tlenem, nie mają nic wspólnego z alpinizmem. To czysta turystyka. Dariusz Załuski i Tomasz Kobielski nie są jednak tak radykalni. – To ciągle jest himalaizm. Może nie sportowy, bardziej komercyjny, ale himalaizm. Wbrew obiegowej opinii wejście na szczyt Everestu to nie jest bułka z masłem, tylko potężny wysiłek – zaznacza Kobielski. Załuski zauważa, że nawet jeżeli jest to dziś wielki biznes, to przecież taka turystyka nie ma wyłącznie negatywnych aspektów. Ważne jest nie czy, tylko w jakim stylu się górę zdobędzie. – Ludzie wchodzą na Everest z przeróżnych powodów. Od duchowej przemiany po chęć sprawdzenia się na takiej wysokości. Każdy jest dobry – dodaje. Najlepiej wyraził to George Mallory, który wziął udział w pierwszej ekspedycji na Mount Everest. Zapytany, dlaczego wspina się właśnie na tę górę, odpowiedział: „Bo jest”.

Reklama
Reklama
Reklama