Reklama

Z wysokiej skały patrzymy na kłębiący się w dole największy rapid Ameryki Północnej – osławione Lava Falls. Ogromna masa wody koloru kawy z mlekiem przedziera się z hukiem przez skały i odłamki lawy na wulkanicznym uskoku. Od samego patrzenia cierpnie skóra na plecach. Przekrzykując grzmot, wymieniamy się uwagami. Wszystkich nurtuje pytanie: którędy popłynąć? I ważniejsze: czy się uda? Innego rozwiązania nie bierzemy właściwie pod uwagę. Trzeba pokonać tę ostatnią, najtrudniejszą przeszkodę, żeby w pełni zrealizować marzenie sprzed 19 lat.

Reklama

WIOSNA 1994 R.

Po raz kolejny wyrzucili nas z konsulatu USA. Nas, czyli (wówczas jeszcze) studentów z Akademickiego Klubu Turystyki Kajakowej „Bystrze” AGH z Krakowa. Uparcie walczyliśmy o wizy niezbędne do pływania w kanionie Kolorado. Nie mieliśmy mieszkań, kont, rodzin, do których ciągnęłoby nas z powrotem, co dla konsula było warunkiem wydania dokumentów. Zapewnienia, że interesuje nas tylko pokonanie jednego z siedmiu cudów świata, nie wystarczały. Dopiero wstawiennictwo sławnego „bystrzaka” Piotra Chmielińskiego – uczestnika legendarnej wyprawy Canoandes, człowieka, który pierwszy przepłynął całą Amazonkę – przyniosło pozytywny rezultat.

Dostaliśmy wizy, ale już nad rzeką okazało się, że to nie wystarczy. Strażnik Parku Narodowego Wielkiego Kanionu wytłumaczył, że musimy mieć zezwolenie. – Dostęp do rzeki jest ściśle reglamentowany. Nie macie pozwolenia, nie popłyniecie. A jak spróbujecie, ściągniemy was helikopterem choćby ze środka kanionu, na wasz koszt. Rozwiązaniem jest zapisanie się w kolejce.
– A jak długo się czeka? – dopytywaliśmy się.

– Na liście jest 5,5 tys. osób, za pięć lat powinniście otrzymać pozwolenie.

Na osłodę pokonaliśmy dolny odcinek rzeki, płynący przez rezerwat Indian Hualapai, oraz górny, powyżej Jeziora Powella. Oba poza terenem parku narodowego. Poczuliśmy przedsmak tego, co mogło być naszym udziałem. Po powrocie do Polski zapisaliśmy się do kolejki takich jak my, chcących samodzielnie pokonać Wielki Kanion. Oferta firm komercyjnych nas nie interesowała. W Bystrzu zawsze sami organizujemy wyprawy.

LUTY 2011 R.

Dzwoni podekscytowany Sablik (Krzysztof Potaczek), który pilnował kolejki: – MAMY TERMIN!

Przygotowania do wyprawy zajmują nam dwa lata, ale cóż to jest w porównaniu z siedemnastoma latami oczekiwań? Wreszcie na początku sierpnia 2013 r. pojawiamy się w Lees Ferry – miejscu, gdzie płaskie brzegi umożliwiają dostęp do rzeki i skąd startują wyprawy raftingowe. Tym razem mamy wszystko, strażnik nie może się do niczego przyczepić. Cztery pontony muszą pomieścić to co niezbędne do przeżycia dla 16 osób na 18 dni. Do tego wymagany przez władze parku dodatkowy sprzęt, który ma zapewnić jak najmniejszą ingerencję w przyrodę. Obowiązuje zasada: WSZYSTKO, co wwozimy do parku, musimy z niego wywieźć. Nurtuje nas zwłaszcza, w jaki sposób poradzimy sobie z zabraniem grubszych efektów przemiany materii (frakcje płynne mają lądować w rzece). Te wątpliwości podczas specjalnego szkolenia rozwiewa Brady – właściciel góry sprzętu, która czeka na nas na przystani. – Do tych brązowych skrzyń po amunicji ląduje wszystko grube. Nie pomylcie ich z zielonymi. Tam jest wasze jedzenie.

Całość sprzętu i zapasów ledwie się mieści na pontonach. Nie możemy niczego zapomnieć. Na odcinku 450 km żegnaj cywilizacjo. Tylko w jednym miejscu jest jej namiastka: Phantom Ranch, jedyny stały biwak na dnie kanionu, do którego wszystko transportowane jest na grzbietach osłów.

Kolorado jest łaskawa, przynajmniej na pierwszych kilometrach. Mimo swego ogromu rozpędza się powoli, dając czas na oswojenie się i naukę naszym boatmanom, czyli prowadzącym pontony. Dzięki pomocy Mike’a i Chriss, doświadczonych rafterów, których zaprosiliśmy na spływ, gumowe łodzie zaczynają się nas słuchać.

Mamy do pokonania prawie sto bystrzy (rapidów, jak mówią w Ameryce) o różnym stopniu trudności. Na dziesięciu z nich, tych powyżej siódmego stopnia, spodziewamy się walki nietolerującej błędów. O naszych kajakarzy raczej się nie obawiamy. Większość ma ogromne doświadczenie z wypraw na prawie wszystkie kontynenty. Z pontonami jest gorzej, a w zasadzie licho. Asem w rękawie ma być nasza niebagatelna umiejętność poruszania się po rzekach górskich, a zwłaszcza „czytania wody”, czyli wyszukiwania czyhających niebezpieczeństw typu: przylane kamienie, odwoje, nurt rzucający na skały i wiele podobnych przyjemności.

Na razie możemy się jednak skupić na otoczeniu. Płyniemy przecież w gigantycznym brzuchu ziemi. Formacje skalne zmieniają się jak w kalejdoskopie. Pionowe, wyszlifowane przez wiatr i wodę czerwone piaskowe ściany przez długi czas nie dopuszczają do nas słońca. Żółte skalne plastry pożłobione jakby zębami gigantycznej koparki walą się do koryta rzeki. Później szerokie doliny, z których wreszcie widzimy odległą krawędź kanionu. Lub czarne ponure wyziewy wulkaniczne przypominające śląskie hałdy z odpadami po wydobyciu węgla. Mnie szczególnie fascynują skały w odcieniach czerwieni i szarości, podobne do właśnie urabianego ogromnego ciasta o różnych kolorach.

Odgłos startującego samolotu niosący się między ścianami kanionu co pewien czas wyrywa nas z zachwytów. Nie jest oznaką zbliżającej się cywilizacji, lecz zapowiedzią kolejnych zmagań. Przedzierająca się przez uskoki woda wydaje pomruk – od niewinnego samolocika po ogłuszający ryk dreamlinera. Kolorado to w 90 proc. spokojny nurt, na którym nie ma trudności technicznych – ot, lekkie zmarszczenie wody, z jaką radzą sobie bez problemów średnio zaawansowani kajakarze. Pozostałe 10 proc. to niewiele, ale po przełożeniu na konkretne liczby okazuje się, że tylko pozornie. Ze stu rapidów nawet te najłatwiejsze mogą nieźle namieszać w naszych planach. Cały czas mamy świadomość, że ewentualna wywrotka, a nie daj Bóg strata sprzętu, może się dla nas skończyć koniecznością ewakuacji.

Kolejne kilometry fascynującej rzeki zaliczamy w coraz lepszym stylu. Rapidy Horn, House, Grapevine, Sockolader, Hance – wszystkie powyżej siódemki – nasi ułani na pontonach przechodzą bez większych problemów. Prawdziwy sprawdzian następuje dopiero na ósemkowym Granite. Wcześniej mieliśmy okazję zobaczyć, jak sobie z nim radzi inna grupa. Najwyraźniej doświadczona zaczęła go pokonywać z marszu, bez uprzedniego oglądania. Na dziesięć pontonów trzy miały wywrotki, a większość obracało na olbrzymich falach jak piórka. Tylko nieliczne przeszły bezbłędnie. Dało nam to dużo do myślenia. Nasze morale podbudował Łuki (Łukasz Pająk), dwukrotnie spływając bystrze w kajaku. Za drugim razem trafił na fantastyczną falę, która wysłała go razem z kajakiem w kilkumetrowy lot. No tak, ale Łuki to obecnie jeden z najlepszych polskich kajakarzy wyprawowych mogący z powodzeniem mierzyć się z najlepszymi w świecie.

Spięci i zmobilizowani ruszamy i my naprzeciw naszemu przeznaczeniu. Pierwsi startują kajakarze. Po kolei spływają kilkusetmetrowy odcinek kipiącego nurtu. Rozpędzona woda rzuca nimi w górę i w dół, czasami wchłaniając pod ogromne zawijające się fale. Jak piłeczki pingpongowe wyskakują po chwili na powierzchnię. Czasami muszą powracać do pionu, robiąc eskimoskę, czyli po wywrotce kajaka wstając za pomocą wiosła. Później idą pontony z najbardziej doświadczonym z nas Mikiem na czele. Wszyscy przechodzą bez pudła! Pozytywny przykład „młodzieży” dają Finezja (Marek Śpitalniak) – szczwany lis wyprawowy, uczestnik wyjazdów w Himalaje, do Afryki, na Colcę, oraz Wujek (Stefan Danielski) – weteran wyprawy Canoandes, z którą pokonał najgłębszy kanion na świecie. Całość zamyka osada kobieca z Chriss i Izerką na pokładzie. Kryśka z wrodzonym sprytem umiejętnie omija każdą groźną przeszkodę na drodze pontonu. Zważywszy, że ważą one prawie tonę, z podziwem patrzymy na jej precyzyjne sterowanie.

Później przychodzi czas na Hermit, rapid z największymi falami. Dotychczasowe już były gigantyczne, nie wiem, jak nazwać te, żeby oddać ich ogrom. Pontony rozpędzają się na nich do niespotykanej prędkości. Ostatnia, największa, prawie pięciometrowa fala może je z łatwością wywrócić, ale przy tym stanie wody ogranicza się do wystrzeliwania ciężkich łodzi jak z katapulty. Duże problemy mają kajakarze. Załamujące się grzbiety fal wtłaczają ich głęboko pod powierzchnię. Jeden z nich zostaje tak przywalony i skotłowany masą wody, że zalicza „kabinę” – po wywrotce nie jest w stanie zrobić eskimoski i musi opuścić kajak. Szybko zostaje wyłapany z lodowatej wody przez asekurujących kolegów. To właśnie na Hermicie zdarzyła nam się jedyna kabina na całym spływie.

Wielki Kanion odwiedza rocznie rocznie 5 mln osób, z czego 95 proc. ogląda go z krawędzi. Około 5 proc. decyduje się zejść niżej, przemierzając wytyczone szlaki. Ułamek z tych ostatnich ma szansę zobaczyć kanion z poziomu rzeki. Tak jak my mogą dotrzeć do wielu miejsc niedostępnych dla reszty. Codziennie organizujemy wycieczki w boczne kaniony łączące się z Kolorado. Możliwości są setki, my wybieramy te najciekawsze. Na zawsze zapamiętamy turkusową wodę kanionu Havasu, gdzie mogliśmy zmyć z siebie kilogramy piasku niesionego przez kakaowy nurt Kolorado. Deer Creek zachwycił nas 50-metrowym wodospadem i szczelinowym kanionem, który woda potoku wymyła powyżej. Kanion Matkatamiba z pofałdowanymi ścianami przypominał ludzika z reklamy Michelina. Położone wysoko na ścianie kanionu spichlerze Nankoweap dawały niewiarygodną perspektywę na płynącą w dole rzekę i otaczające nas ceglaste ściany.

Lava Falls to gigantyczne bystrze, ostatnie na drodze do mety i najtrudniejsze. Długo wpatrujemy się w kłębiącą się wodę, zastanawiając się, czy podjąć wyzwanie. Obowiązuje u nas żelazna zasada: każdy decyduje indywidualnie. Stawka jest wysoka. Ostatecznie szykuje się trzech kajakarzy: Łuki, Krzysiurek (Krzysztof Jurek) i Sabała. Pozostali przedostają się na koniec rapidu i ustawiają asekurację. Z bijącym sercem stoję na brzegu, czekając, aż ruszą. W takich miejscach nie zawsze wystarczają umiejętności, potrzebne jest też szczęście.

Ale tym razem jest ono po naszej stronie. Kajakarzy trochę wymieszało, ale nie na tyle, żeby zostali tam na zawsze. Pontony i ich prowadzący nie mają wyboru, muszą płynąć. Kolejne nerwy i euforia na koniec. To nic, że Wujka i Big Doga (Robert Drak) obróciło w środku rapidu, zalało falami. Przeszli cało. Napięcie, które w nas narastało od kilku dni, wreszcie znika.

Kolorado ma charakterystyczną cechę – większość rapidów liczy tylko po kilkaset metrów i kończy się płaską (względnie) wodą, co daje możliwość pozbierania się po ewentualnych przygodach. W przewodniku w opisie Lava Falls znajduje się pocieszające zdanie: Ale nie martwcie się, to tylko 20 sekund. I faktycznie, tyle z reguły trwa spłynięcie tego bystrza, o ile nie wpadnie się w objęcia któregoś z licznych odwoi po drodze.

Trzy dni później docieramy do przystani wyładunkowej Pearce Ferry.

Jesteśmy cali, zdrowi i szczęśliwi. Jako pierwsza polska wyprawa w całości pokonaliśmy Wielki Kanion.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama