Reklama

Przełęcz jest ogromna niczym boisko. Tuż za nią grań zwęża się w upstrzone nawisami turnie. Tu kończy się nasza droga. Po chwili uczucie zawodu łagodnieje pod wpływem scenerii – otacza nas morze szczytów. Budzą one nieokreśloną tęsknotę za wolnością, która przygnała nas w te góry na krańcach Afganistanu.

Reklama

O tym, że innym zespołom poszło lepiej, dowiaduję się, jeszcze nim docieramy do bazy. Przez trzeszczące krótkofalówki sypią się gratulacje i skąpe szczegóły dotyczące pierwszego wejścia: krótko po dwunastej Tomek Klimczak i Jacek Kierzkowski znaleźli się na śnieżnej kulminacji wieńczącej odnogę jednej z grani otaczających naszą dolinę. Według GPS znajdują się na wysokości 5321 m. Zgodnie z alpinistyczną tradycją przysługuje im przywilej nadania szczytowi nazwy. – Kohe Atram, Góra Atram – oznajmia Jacek przez radio – dla mojej dziewczyny Marty.

To pierwszy od ponad 30 lat szczyt w Afganistanie zdobyty przez Polaków. W czasach poprzedzających sowiecką inwazję spiętrzenia Hindukuszu przyciągały najlepszych taterników. Stanowiły poligon przygotowujący ich do pod jęcia największych górskich wyzwań – zdobywania zimą ośmiotysięczników. Lodowi Wojownicy pojawili się po raz pierwszy właśnie tu. W 1973 r. Tadeusz Piotrowski i Andrzej Zawada stanęli na Noszaku (7492 m) – najwyższym szczycie kraju – dokonując tym samym pierwszego w historii wejścia na siedmiotysięcznik zimą. Ważnych sukcesów było jednak więcej. W stylu alpejskim pokonano choćby ogromne spiętrzenia Akher Chagh, Koh-e Bandaka czy Koh-e Uparisina. Trudno powiedzieć, ile polskich wypraw odwiedziło Afganistan w tym okresie, ale było ich pewnie kilkadziesiąt.

Nasze cele są znacznie skromniejsze. Po samotnym pobycie w 2009 r. na leżącym w północno-wschodnim Afganistanie płaskowyżu Pamiru postanowiłem zorganizować wyprawę eksploracyjną w pobliskie góry Aksu. Gorączkowe przygotowania, dobieranie ludzi i poszukiwanie sponsorów zajęło kilka miesięcy. 1 lipca 2010 r. byliśmy gotowi do drogi.

POLSKA BASZTA

– Mamy mały problem – oznajmia mi Sławek, kiedy wreszcie docieram do bazy – „Kłosu” i „Precel” wyszli rano tam – tu wskazuje na wznoszącą się nieopodal turnię. – Mieli wrócić po pięciu godzinach. Od tego czasu nie było z nimi kontaktu.

Dochodzi 17. Od ich wyjścia minęło więc ok. 11 godz. Komunikację udaje się przywrócić dopiero późnym wieczorem. Ze strzępów słów dowiadujemy się, że Piotrek i Tomek muszą zanocować pod granią. Nie mają sprzętu biwakowego ani jedzenia. Czują się jednak dobrze. Mimo obaw postanawiamy, że z decyzją o ewentualnej akcji ratunkowej poczekamy do rana.

Następnego dnia dopiero koło południa udaje się nam skontaktować. Są na szczycie. Ich GPS wskazuje wysokość 5566 m. Licząca 700 m przewyższenia droga wejścia jest jednak zbyt stroma i narażona na lawiny, by nią wracać. Jedyną opcją zostaje zejście do sąsiedniej doliny. Po debacie decydujemy się wysłać im na spotkanie Tomka Klimczaka, który najlepiej z nas wszystkich jeździ konno. Przy okazji ma zawitać do osady Uczdżilga, gdzie od dwóch dni z zadaniem zakupienia baraniny przebywają Kuba i Ela. Oprócz nas jedynymi ludźmi zapuszczającymi się w pobliże gór Aksu są lokalni koczownicy.

Kirgizi przybyli do północno-wschodniego Afganistanu w latach 20. XX w. Początkowo traktowali te tereny jako letnie pastwiska, ale w kolejnej dekadzie ZSRR uszczelnił swoje południowe granice, a 20 lat później w jego ślady poszły ludowe Chiny. Kirgizi zostali uwięzieni na terenach leżących powyżej 4000 m n.p.m., na których zimą temperatura spada do –50°C. Mimo to zdołali się przystosować. Cena jednak jest wysoka. Co trzecie dziecko nie dożywa wieku pięciu lat. Opieka medyczna praktycznie nie istnieje, a pierwsze placówki edukacyjne pojawiły się dopiero w 2010 r. Ponadto wszelkie dobra są dostarczane przez wędrownych kupców, których wyrafinowany system kredytowania i monopolistyczna pozycja sprawiają, że większość koczowników wiecznie pozostaje ich dłużnikami. Co jest dla mnie szczególnie zaskakujące, Kirgizi twierdzą, że lepiej żyło im się pod sowiecką okupacją w latach 80. Komuniści rozdawali jedzenie, lekarstwa i odzież, za które teraz koczownicy muszą płacić.

Wieczorem do bazy wraca brakująca piątka. Wprawdzie baranina okazuje się twarda i częściowo zepsuta, ale bilans dnia jest dodatni. „Kłosu” i „Precel”, mimo że zmęczeni, są cali i zdrowi, zaś Bordże Polandi – Polska Baszta – została zdobyta.

Sześć tysięcy kilometrów lądem

Dwa tygodnie eksploracji w górach Ak Su stanowiło zwieńczenie znacznie większej przygody, jaką było dotarcie na wschodnie rubieże Korytarza Wachańskiego. Tym bardziej że postanowiliśmy dostać się do Afganistanu lądem. Po długich dwunastu dniach jazdy terenówkami przekroczyliśmy niewielki posterunek graniczny na rzece Pandż i wjechaliśmy do afgańskiego miasteczka Iszkaszim. Wrażenia były przygnębiające. Ubóstwo, śmieci i bylejakość. Solidnością i świeżymi kolorami wyróżniała się jedynie baza wojskowa, co stanowiło wyraźny sygnał, kto włada okolicą. Szybko przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Nasze przybycie zgromadziło na głównym skrzyżowaniu tłum mieszkańców, a jeden z nich, imieniem Szanbi, podał się za pracownika tajnej policji. – Lepiej będzie, jeśli schronicie się w guesthousie. Tu nie jest bezpiecznie – poinformował Kubę, który jako absolwent iranistyki pełnił funkcję wyprawowego tłumacza.

Szpicel kłamał. Korytarz Wachański stanowi jedyny, obok doliny Pandższiru, nigdy niespenetrowany przez talibów obszar kraju. Dodatkowo zamieszkująca go ludność – Wachowie – kulturowo i religijnie ma więcej wspólnego z tadżyckim Pamirem niż z Afganistanem. Jako ismailici, wierzący w ezoteryczne przesłanie Koranu i posłuszni naukom mieszkającego w Europie imama, pozostają ludźmi otwartymi na kulturę i przybyszów z Zachodu. Jeśli talibowie kiedykolwiek zdobędą Korytarz Wachański, swoje panowanie niechybnie zaczną od prześladowań jego przyjaznych mieszkańców.

Iszkaszim opuściliśmy po dwóch dniach i po kolejnych dwóch dojechaliśmy do wioski Sarhad-e Broghil. Tam samochody zastąpiliśmy zwierzętami jucznymi. Na ich grzbiety załadowaliśmy ok. 800 kg bagażu. Wcześniej Kuba musiał włożyć wiele trudu i nerwów, żeby namówić Wachów, by za 17 dol. dziennie poszli ze swoimi zwierzętami w stronę złowrogiego masywu Koh-e Aksu. Nasza karawana składała się z 11 poganiaczy, 13 osób ekipy (jedna z powodu poważnych problemów zdrowotnych pozostała w wiosce; gościnę zaoferowali żołnierze strzegący granicy) oraz 13 koni i osła. Wędrowaliśmy ścieżkami wijącymi się wzdłuż rzeki Wakhan, forsując kilkanaście jej rwących dopływów. Czwartego dnia dotarliśmy do bram płaskowyżu Pamiru. Teren wypłaszczył się, a góry tworzące dotychczas wąski korytarz rozsunęły się na boki. Otwarta przestrzeń dodała wszystkim skrzydeł. Oto zaczynała się najciekawsza część wyprawy.

– Musimy odwiedzić Hadżiego Osmana – oznajmił tego wieczoru Szanbi, który stał się nieformalnym przywódcą naszych poganiaczy – inaczej Kirgizi mogą obrazić się, że bez poinformowania ich wchodzimy na podległe im ziemie.

Hadżi Osman przyjął nas życzliwie. Dyskusji towarzyszył poczęstunek złożony z lokalnych specjałów – solonej herbaty z mlekiem jaka oraz smażonych w głębokim tłuszczu placuszków. Hadżi, pełniący funkcję znawcy prawa zwyczajowego i będący dobrym przyjacielem wojskowego komendanta rejonu, obiecał nam pomoc: – Wszystkie doliny górskie stoją dla was otworem. Gdyby zaszła taka potrzeba, nie wahajcie się zwrócić do moich braci po wsparcie.

Dwa dni później w pobliżu osady Uczdżilga stanęliśmy u stóp nienazwanego lodowca. Bazę rozłożyliśmy na wysokości ok. 4425 m. Od opuszczenia Polski minęły trzy tygodnie.

Szczyt 5625

– Stare lisy kity nie moczą – kwituje swój nagły powrót do bazy Jacek. – Jak tylko spadła pierwsza kropla, wziąłem nogi za pas. Maciek i Tomek zostali. Rano będą potrzebować dużo szczęścia.

Kilka dni wcześniej, podczas wejścia na Koh-e Atram, „Klimas” i Jacek wypatrzyli w pobliżu interesującą ścianę, która według radzieckich map wojskowych ma ok. 700 m przewyższenia. Najwyższy punkt tego skalnego bastionu, główny cel chłopaków, wznosi się na 5625 m.

Przez noc widoczność spada do kilkuset metrów. Jakby na złość łączność znów szwankuje. Nie mamy kontaktu z Maćkiem i Tomkiem. Nie wiemy, że chłopaki i tak nie mają czasu zaprzątać sobie głowy komunikacją. Póki pogoda się utrzymuje, poruszają się do góry tak szybko, jak to możliwe. Krótko po osiągnięciu przez nich grani śnieg uderza na dobre. Mimo że do szczytu brakuje im 60 m w pionie, muszą zawrócić.

Załamanie pogody trwa cztery dni. Muszę przyznać, że nie takiej aury się spodziewaliśmy. Podczas mojego pobytu w 2009 r. niebo całymi tygodniami pozostawało błękitne. Taka pogoda panowała w Korytarzu Wachańskim również w latach 60. i 70., zapewniając dobre warunki do wspinaczki nawet pod koniec września. Pasma Himalajów, Karakorum i Koh-e Hindu Radźu tworzyły barierę nie do przebycia dla deszczowych chmur. W ostatnim czasie coś się jednak zmieniło. Letnie opady stały się częstsze i obfitsze. Teraz lodowce pozostają przykryte śniegiem nawet pod koniec sierpnia. Chodzenie po nich za dnia jest prawdziwym koszmarem. Co kilka kroków nogi zapadają się po kolana albo głębiej. A jeśli ma się pecha, buty zatrzymują się w strumieniu płynącym pod białą pokrywą.

WESELE Z BUZKASZI

Zbliża się koniec lipca. Razem z Justyną i Kubą od dwóch dni przebywamy wśród Kirgizów. Chcemy doświadczyć odrobiny życia koczowników, zamiast nudzić się w namiocie podczas załamania pogody. Po zejściu z gór trafiliśmy na wesele i towarzyszącą mu rozgrywkę w buzkaszi.

Oglądamy ją z ciekawością, choć reguły tej gry trudno zrozumieć, może dlatego, że nie są wyraźnie określone. Wygląda na to, że każdy jeździec stara się pochwycić z ziemi bezgłowe truchło kozy lub cielaka, a następnie obwieźć je wokół pola gry, które nie ma jasno określonych granic. Wobec tego przyznanie punktu ma charakter uznaniowy. Zwycięża ten, kto zgromadzi najwięcej punktów do czasu, gdy „piłka” nie nadaje się już do dalszej gry. Teoretycznie zawodnicy nie mogą używać przemocy ani odciągać za uzdę konia przeciwnika. W praktyce świst nahajek co chwila przecina powietrze. – Wygrywają Kuładbeg, Butuboj i Kyzyłchan – po trzech godzinach oznajmiają zliczający punkty starcy i wręczają im fioletowe chusty. Pora na dalszy ciąg wesela.

– A ty nie zamierzasz się żenić? – pytam Kuładbega, z którym zaprzyjaźniłem się jeszcze podczas pobytu w 2009 r. Siedzimy w przeznaczonej dla gości jurcie i pożywiamy się po skończonej rozgrywce. – W żadnym wypadku. Ja lubię wolność – mruga okiem i uśmiecha się szeroko. – Na co mi jurta i żona? Chcę korzystać z życia, póki zdrowie i wiek pozwalają.

Zaskakuje mnie to „nowoczesne” podejście, na które – wydawałoby się – nie ma miejsca w jednak dość konserwatywnym społeczeństwie. Inne priorytety ma 20-letni Ismail, który dziś się żeni. Dwaj „drużbowie” ubierają go w nowe, odświętne ubrania. To najważniejszy moment ceremonii. Kiedy skończą, cały orszak z panem młodym na czele i panną młodą podążającą kilka kroków za nim ruszy w kierunku namiociku przeznaczonego dla nowożeńców. Tam posilą się, a następnie każdy wróci do swoich gości. Spotkają się ponownie dopiero po zmroku, podczas pierwszej wspólnej nocy.

Tego jednak nie będzie nam dane zobaczyć, gdyż jeszcze przed zapadnięciem ciemności opuszczamy osadę. Pora wracać w góry. Kilka bezładnie rozrzuconych jurt, składających się na osadę Irghail, zatraca się w cieniu bezimiennych szczytów. Milkną odgłosy życia Kirgizów. Gdy zostajemy sami, pochłania nas złowrogi, jałowy płaskowyż.

ŚLADAMI MARCO POLO

„Kłosu” i „Precel” stawiają przed sobą ambitne zadanie. Na lekko, w stylu alpejskim, chcą przejść liczącą 4 km grań dzielącą na pół Lodowiec Polaków – jak nazwaliśmy główny lodowiec doliny. Tym razem nie ma żadnych problemów z łącznością i baza może na bieżąco śledzić postępy zespołu. A te są piorunujące. Cały zaplanowany odcinek udaje się im przejść w 15 godz. I to od wyjścia aż do powrotu do namiotu. Piotrek i Tomek osiągają w ten sposób trzy kolejne wierzchołki: stanowiący najwyższą kulminację Smoczej Grani szczyt Koh-e Wawel (5211 m), Koh-e Ikiv East (5551 m) oraz Koh-e Ikiv West (5560 m). Tym samym na ich „konto” trafi a połowa ze zdobytych przez wyprawę gór.

Bazę zwijamy 5 sierpnia. Większość uczestników ekspedycji stara się jak najszybciej dostać do aut pozostawionych w Sarhad-e Broghil. Korytarz Wachański opuszczają w ostatniej chwili, zanim rzeka Pandż, wezbrana z powodu silnego monsunu, zniszczy jedyną drogę i zabierze kilka mostków.

Moje plany nie przewidują takiego pośpiechu. Odkupuję od kolegów konia i pozostaję wśród Kirgizów do końca sierpnia. Wędruję śladami Marco Polo, który w XII w. przeprawił się przez Korytarz Wachański do Chin, i eksploruję płaskowyż Pamiru, dokąd nie udało mi się dotrzeć podczas mojej wcześniejszej wyprawy.

AFGANISTAN - NO TO W DROGĘ

INFO

Powierzchnia: 652 tys. km2 (ponad dwukrotnie więcej niż Polska).

Ludność: 30 mln, z czego Pasztuni to 42 proc., Tadżycy 27 proc., Hazarowie i Uzbecy po 9 proc.

Języki: dari i paszto (oficjalne).

Religia: islam (80 proc. sunnici).

Waluta: afgani (AFN); 1 USD = ok. 50 afgani.

Najlepiej przybyć do Korytarza Wachańskiego z początkiem lipca. Wcześniej poziom wód po roztopach jest zbyt wysoki, by bezpiecznie przekraczać brody, poza tym może być problem ze znalezieniem chętnych do karawany. Wyjechać z Korytarza Wachańskiego najlepiej przed końcem września. Śnieg może spaść nawet w środku lata. Mając na uwadze anomalie pogodowe, jakich jesteśmy świadkami, powyższe terminy trzeba traktować orientacyjnie (np. długa zima równa się późne lato, więc brody będą przekraczalne później; silny monsun w Indiach to wysoki poziom wód w ciągu całego lata).

Wizę tadżycką najlepiej załatwić w Berlinie lub Wiedniu. Teoretycznie nie potrzeba zezwoleń na poruszanie się po GBAO (Górno-badachszańskim Okręgu Autonomicznym graniczącym z Korytarzem Wachańskim), ale lepiej je mieć, by nie dawać policji pretekstu do wymuszania łapówek (pozwolenia najlepiej brać przy załatwianiu wizy).

Wizę afgańską (miesięczna, jednokrotnego wjazdu – 75 euro) dostaniemy bez problemów w ambasadzie w Warszawie (ul. Goplańska 1, tel. +48 22 885 54 10, sekcja wizowa: numer wewnętrzny 26; www.afghanembassy.com.pl). Trzy razy taniej jest jednak załatwić ją w Berlinie lub w Tadżykistanie.

W Duszanbe, stolicy Tadżykistanu, na wizę afgańską czeka się ok. 3 dni, podobnie jak w Warsza-wie. Według niepotwierdzonej informacji w Chorogu (stolica GBAO, leży na trasie do Iszkaszim) wizę można dostać bez problemu w ciągu 2–3 godz.


Najszybciej samolotem (i prawdopodobnie najtaniej, bo odpadają koszty wiz). Szczęściarz może trafi ć na bilet na trasie Warszawa–Duszanbe–Warszawa za blisko 380 euro. Dojazd do granicy z Afganistanem to minimum 60 dol. (lokalnymi środkami transportu). Dalsza podróż jest kosztowna. Wynajem dżipa między Iszkaszimem a Sarhade Broghil to wydatek rzędu nawet 450 dol.

Istnieje też możliwość wyjazdu do Korytarza Wachańskiego z biurem podróży. Wyprawy organizuje m.in. BluEmu (www.bluemu.pl).

Należy śledzić sytuację polityczną przed wyjazdem, bo Afganistan to „gorący” rejon i lepiej wiedzieć, co się dzieje. Idealnie byłoby mieć telefon satelitarny i kogoś, kto w razie czego mógłby przysłać informacje o pogarszającym się poziomie bezpieczeństwa (zawsze można wtedy uciec do Tadżykistanu przez rzekę). Można też pomyśleć o poinformowaniu polskiej ambasady o tym, że się jedzie do Wachanu (i o tym, że się już z niego wyjechało, też!).

W Iszkaszim czy Khandud koszt jednego posiłku to 2–3 dol. (ryż z mięsem, chleb, herbata). Na bazarze w Iszkaszim można zakupić dosyć dużo prostych produktów.

W głębi Korytarza Wachańskiego ceny jedzenia są różne: od bezpłatnego (wtedy warto zostawić coś ze swoich zapasów) do 5–10 dol. za posiłek.

Od Iszkaszim aż po Sarhade Broghil napotkamy sporo guest-house’ów. Ceny noclegu (bez jedzenia) to ok. 20–25 dol. za noc. O coś tańszego jest ciężko – pozostaje biwakowanie na dziko albo poproszenie o gościnę (tu może, ale nie musi wystąpić konieczność uiszczenia jakiejś zapłaty).

Warunki w guesthouse’ach są podstawowe. Prąd można uzyskać w zasadzie tylko w Iszkaszim (agregat). Ciepła woda dostępna „na zamówienie”, i to też nie wszędzie ze względu na brak opału.

Zwierzęta juczne

Wynajem jest możliwy w zasadzie w całym Korytarzu Wachańskim. Ceny są ustalone przez Aga Khan Foundation.

Wynajęcie osła to koszt 8–10 dol./dzień, konia, jaka albo wielbłąda – 16 dol./dzień. Podane ceny zawierają towarzystwo człowieka opiekującego się zwierzętami.

Osioł jest w stanie udźwignąć 40–50 kg, pozostałe zwierzęta 60–80 kg, a nawet więcej. W praktyce ich właściciele niechętnie widzą ładunki cięższe niż 50–55 kg.

Zwierzę można kupić. Osioł to wydatek rzędu 200–300 dol. Ceny koni (często z siodłem) i jaków zaczynają się od 700 dol. Przy sprzedaży nie należy liczyć na zwrot większy niż połowa ceny kupna.

Pozwolenia

Teoretycznie trzeba mieć zezwolenie na wjazd własnym autem do Afganistanu uzyskane w ambasadzie. W praktyce nie ma sensu wydawać na nie 100 dol., bo niezależnie od tego, czy się je ma, czy nie, i tak trzeba będzie zapłacić kolejne 100 dol. na granicy.

Carnet du passage (międzynarodowy dokument celny wystawiany osobom wyjeżdżającym samochodem do niektórych krajów) nie jest wymagany.

Na pobyt w Korytarzu Wachańskim wymagane jest pozwolenie (sprawdzane na dwóch checkpointach). Wydają je władze wojskowe. Gdy wszystko załatwia się samemu, co oznacza sporo bieganiny, koszty są rzędu 10 dol. Jeżeli korzysta się z usług afgańskiej agencji turystycznej (można się skontaktować przez internet; polecam Wakhan Tourism), wydatki wyniosą 40 dol. Pozwolenie ważne jest tak długo jak wiza. Istotne jest to, by były w nim wymienione wszystkie rejony Korytarza Wachańskiego, które chcemy odwiedzić.

Osobne pozwolenia na zdobywanie szczytów nie są wymagane.


Waluta

Polecam dolary, a nie euro, gdyż na tym końcu świata kursy wymiany euro są niekorzystne. Ważne, by mieć nowe banknoty, które nie będą wzbudzały niczyich podejrzeń, w przeciwnym wypadku pieniądz nie zostanie wymieniony.

Nie ma bankomatów i banków. W Iszkaszim znajduje się kilka punktów wymiany pieniędzy (należy szukać przy skrzyżowaniu na bazarze). W Khandud można wymienić walutę praktycznie u każdego kupca z bazaru.

W Iszkaszim za pozwolenie i za wynajem auta można płacić dolarami. Dalej lepiej mieć miejscową walutę, gdyż mieszkańcy są w dużej mierze analfabetami i nie znają się na pieniądzach (nie umieją czytać cyfr, nie znają się na kursach). Wiedzą za to, jak wyglądają banknoty afgani, znają ich nominały na pamięć. Dolarów nie, dlatego czasem nie chcą ich przyjmować.

Mapy

W Afganistanie niczego dobrego nie dostaniemy. Najlepsza opcja to mapy sztabu generalnego Armii Czerwonej, które tanio można kupić np. na mapstore.com (do grudnia 2011 r. można je było ściągnąć za darmo z poehali.org).

Języki

Najlepiej znać dari lub farsi. Angielski pomoże tylko w Iszkaszim, pobieżnie zna go kilka osób. W głębi Korytarza Wachańskiego na nic się nie zda. Rosyjski znają niektórzy inżynierowie pracujący przy budowie mostów i mikrohy-droelektrowni.

Wystarczającego do komunikacji dari można nauczyć się z publikacji MON dla żołnierzy wylatujących do Afganistanu lub z „phrase booków”, np. Lonely Planet.

Etyka

Należy brać pod uwagę fakt, że mieszkańcom Korytarza Wachańskiego żyje się ciężko. W zimie ta trudność przeżycia sięga niekiedy granic śmierci głodowej. Dlatego gdy ktoś zaoferuje gościnę, warto się odwdzięczyć. Niekoniecznie finansowo, bo dosyć jest już rejonów, w których każdy wyciąga rękę po banknot. Równie dobrze można zrewanżować się jedzeniem, ale prostym, które ci ludzie będą wiedzieli, jak wykorzystać, takim jak ryż, mąka, herbata, olej do gotowania, a szczególnie – cebula (jest źródłem witaminy C, dla Kirgizów to skarb). Można też dać jakiś mały (ale przydatny!) prezent. Nie ma sensu wręczać analfabecie długopisu. Lepiej podarować mu nóż, nożyczki, dobry kawałek liny czy ciepły sweter – coś, co będzie mógł wykorzystać.

Reklama

Bartek Tofel, 2012

Reklama
Reklama
Reklama