Reklama

Samochód wtacza się na prom płynący z Gdyni do Karlskrony, gdzie zacznie się nasza wyprawa po południowej Szwecji. Miasto jest stolicą regionu Blekinge położonego na kamienistym wybrzeżu Bałtyku. To jeden z najcieplejszych i najpiękniejszych obszarów w tym kraju. Znajduje się tu 950 jezior i aż 12 rzek! Sama Karlskrona, czyli „korona Karola” także słynie z pięknych widoków, najefektowniej prezentuje się od strony morza. Po dziesięciogodzinnym rejsie z niecierpliwością czekamy więc na wejście do portu.

Reklama

Podchodzący do brzegu prom mija dwie twierdze: z lewej Drottningskär na wyspie Aspö, z prawej zaś Kungsholmen. Przez trzysta lat swego istnienia nie oddały ani jednego strzału – nie było takiej potrzeby. W promieniach zachodzącego słońca obie budowle wyglądają niemal bajkowo.

Przewodniki chętnie informują, że „w architekturze Karlskrony zostały umiejętnie połączone morskie fortyfikacje i miejska przestrzeń”. Miasto wzniesione na trzydziestu trzech wyspach, połączonych mostami i mostkami, założył król Karol IX. Leżą one tak blisko siebie, że nie wiadomo, kiedy przechodzi się z jednej na drugą

Pierwsze kroki kierujemy na należącą niegdyś do wojska wyspę Stumholmen. Dawniej cywile mieli tu zakaz wstępu. Dziś znajduje się tu siedziba Muzeum Morskiego otoczonego terenami piknikowymi, ze stanowiskami do łowienia ryb. Wyspa stała się idealnym miejscem do odpoczynku. Można na niej nawet przenocować. Dzięki tradycji znanej jako Allemansrätten (prawo każdego) w Szwecji wolno rozbić namiot praktycznie wszędzie. Prawo to pozwala też na spędzenie jednej nocy pod namiotem bez zezwolenia, jeżeli postawimy go w rozsądnej odległości od budynków mieszkalnych i zostawimy porządek.

Muzeum Morskie kryje niezwykłą ekspozycję. Szczególne wrażenie robi drewniany model łodzi podwodnej z XVII w., który bardziej przypomina maszynę tortur niż pojazd do eksploracji morskich głębin. Jak to jest być na dnie morza? Sprawdzamy to osobiście. Muzeum zostało wybudowane na molo, pod podłogą znajduje się podwodny tunel. Schodzimy więc do kadłuba okrętu, oczywiście podwodnego. Z jego okien widać pozostałości Göta Lejon, szwedzkiej jednostki, która zatonęła u wybrzeży Karlskrony ponad 300 lat temu. Turysta czuje się tu jak archeolog eksplorujący morskie przestrzenie. Nieco gorsze samopoczucie mamy na ekspozycji wnętrz statku z XVII w. Muzealnicy zadbali o szczegóły. W mięsie przewożonym przez marynarzy widać realistyczne robaki, zaś na pokładzie tak śmierdzi, że szybko odechciewa się bycia romantycznym wilkiem morskim.

W dzielnicy Björkholmen na wyspie Trossö wciąż stoją kolorowe, miniaturowe domki z XVIII w. Jako niewątpliwa atrakcja turystyczna należą do najdroższych – tydzień kosztuje nawet 2 500 zł. Jednak mieszkanie w tych baśniowych chatkach może przyprawić o depresję: są niziutkie, mają maleńkie okienka. Niegdyś chatki należały do marynarzy i pracowników stoczni. Ich żony instalowały lusterka na oknach, by z wyprzedzeniem wiedzieć, czy gospodarz już wraca. Lusterka wiszą do dziś.

Przeciwwagą dla miniaturowej zabudowy jest największy w Szwecji drewniany kościół Admiralitetskyran. Stoi przed nim drewniana figura Dziadka Rosenbom, wielkiej skarbonki. Kto chce złożyć ofiarę na kościół, musi wejść po schodkach, uchylić ciężki kapelusz i przez otwór w czubku głowy dziadka wrzucić monetę. Maks Rosenbom niegdyś był robotnikiem w stoczni, ale którejś zimy stracił pracę. Zamarzł, czekając na wsparcie. Jego fi gurę wyrzeźbił artysta, który nie dość, że odmówił mu pomocy w potrzebie, to jeszcze zrzucił kapelusz.

Podczas świąt z portu rusza przez miasto specjalna drezyna, której trasa prowadzi częściowo tunelami. Przebiegają one nawet pod dzwonnicą w Parku Admiralicji. Do Karlskrony przypłynęliśmy, niestety, w zwykły dzień nikt niczego nie świętuje, wybieramy więc wycieczkę na wyspę Aspö. Z portu pływa na nią co godzinę bezpłatny prom. Nie zabieramy auta, wyspę najlepiej zwiedza się na rowerze.

Ścieżki wiodą przez malownicze wioski. Wesołe skrzynki na listy, pomalowane w kotki, pieski, łódki, motyle, przywołują niewinną atmosferę z książek o wesołej Pippi Langstrump. Wojną za to pachnie największa budowla na wyspie – twierdza Drottningskär, ta sama, którą podziwialiśmy z promu podczas wpływania do portu. Koło niej znajduje się marina, można więc tu przybyć własną łodzią – jeśli się ją ma. Pewnie warto rozbić tu namiot, ale jeszcze tego samego dnia chcemy jechać dalej. Niedaleko leży druga co do wielkości i chyba najbardziej tajemnicza wyspa Szwecji – Olandia.

Wyspę tę łączy z lądem imponujący most długości ponad sześciu kilometrów. Gdy pokonujemy go samochodem, mam wrażenie, że właściwie odbywamy rejs. Po bokach bezkres morza, przed nami skrawek niezwykle płaskiej ziemi, z najwyższym wzniesieniem, które ma zaledwie 56 m. Legenda mówi, że Olandia to pozostałość wielkiego motyla. Jest wąska jak korpus tego owada – ma 137 km długości i tylko 16 km szerokości. Można ją zwiedzić w jeden dzień, my jednak postanowiliśmy zostać tu na noc. Wyspa jest bowiem miejscem magicznym. Krajobrazy przypominają holenderskie za sprawą ponad 400 wiatraków. Charakterystyczne są też kamienne kręgi i napisy runiczne.

Czas stoi tu w miejscu od wieków. Eketorp, gród otoczony świetnie zachowanym murem obronnym, pamięta wydarzenia sprzed 300 lat p.n.e. Na północy rozciąga się Puszcza Trolli – las powyginanych w najdziwniejsze kształty drzew. Ta niewielka wyspa z surowymi piaszczystymi plażami ma nawet swój zamek – XII-wieczny Borgholm, niegdyś jedną z najważniejszych budowli królestwa. Królewskie akcenty daje się zresztą zauważyć na Olandii do dzisiaj. Nie dość, że ceny domów należą do najwyższych w Szwecji, to swoją letnią rezydencję – Solliden Park – wybudowała tu rodzina królewska. Natomiast wielu młodym Polakom ten skrawek lądu kojarzy się z wyjazdami na... zbiór truskawek.

Namiot rozbijamy na południowym krańcu wyspy, który jest znakomitym miejscem do obserwacji ptaków. W oddali, na stałym lądzie, majaczy latarnia Lange Erik. W dzień można z niej podziwiać Olandię i bezkres Bałtyku.

Zaczynamy tęsknić do „cywilizacji”. Wracamy mostem na ląd, na chwilę zatrzymujemy się w Kalmarze, jednym z najważniejszych miast średniowiecznej Szwecji, by obejrzeć imponujący zamek. Później udajemy się na południowy zachód, w kierunku Karlskrony, ale omijamy ją od północy i wzdłuż wybrzeża zmierzamy przez wioski do Skanii. To najbardziej wysunięta na południe część Szwecji. Swoje ślady zostawił tu słynny, urodzony w Darłowie król pirat, Eryk Pomorski, znany z upodobania do kobiet, wybuchowego charakteru i niepokornej duszy. Drewniane domki w zbyt zdecydowanych kolorach (przeważa tzw. czerwień faluńska) wyglądają, jakby zamierzały wskoczyć do morza.

Pogoda bywa tu kapryśna i najwyraźniej zamierza popsuć nam szyki. Ale Skania w deszczu też ma swój urok. Kiedy słońce chowa się za chmurami, trudno się dziwić, że właśnie w tej części świata powstają najbardziej dramatyczne dzieła filmowe i literackie. Zaczyna się sztorm, auto co chwila wpada w wibracje. W Simrishamn robimy krótką przerwę na obiad. Choć miasteczko słynie z dorocznego Dnia Śledzia, otwarta jest tylko... tajska restauracja. Jedziemy dalej. Naszym celem są słynne Ales Stenar – „szwedzkie Stonehenge”. Deszcz leje już jak z cebra. W taką pogodę robi się podwójnie tajemniczo.

Kamienny krąg znajduje się na wzgórzu, niedaleko krawędzi stromego morskiego klifu. W latach 90. XX w. prowadzący tu badania archeolodzy z uniwersytetu z Lund uznali, że Ales Stenar to grobowiec z przełomu VI–VII w., z epoki przodków wikingów. Inni twierdzą, że krąg mógł być miejscem kultu religijnego, choć pewności nie ma do dziś. Równie dobrze mógł służyć za kalendarz solarny, stąd porównanie do Stonehenge. Oglądane z lotu ptaka kamienie układają się w kształt kadłuba statku długości 67 m i 19 m szerokości. Tworzy go 59 ogromnych głazów. Cztery z nich to piaskowce przetransportowane łodzią z wybrzeża Simrishamn odległego o 40 km.

Z Ales Stenar roztacza się piękny, surowy, a więc typowy dla Szwecji widok. Wystarczy stanąć blisko krawędzi urwiska, podskoczyć i już ma się wrażenie, że się odlatuje – tak silne są prądy powietrza! Szwedzi słusznie twierdzą, że w tym miejscu morze spotyka się z niebem.

Kamienne pomniki przeszłości stoją w pobliżu sennej rybackiej wioski Kaseberga. Ludzie przyjeżdżają tu, żeby popływać na desce i zjeść świeżo wędzone ryby. Zostajemy na kilka godzin. W deszczowy dzień pod Ales Stenar łatwo znaleźć inspirację do jakiejś mrocznej opowieści.

W drodze na zachód nie sposób ominąć Ystad, jednego z najważniejszych portów południowej Szwecji. W centrum miasta stoi XIII-wieczny kościół św. Marii. Kilkusetletnia tradycja nakazuje, by każdej nocy między 21.15 a 1.00 trębacz co kwadrans wygrywał z kościelnej wieży hejnał na cztery strony świata. W ten sposób oznajmia, że nie widzi pożaru i że miastu nie grozi żadne niebezpieczeństwo. W czasie II wojny światowej, kiedy zwyczaj zarzucono, mieszkańcy się skarżyli, że... trudno im się śpi w ciszy.

Z Ystad możemy popłynąć promem do Świnoujścia, ale ciągnie nas jeszcze na kolejną wyspę – Ven. Ruszamy więc dalej wybrzeżem, zatrzymując się w Malmö, mieście parków. Raczej trudno się w nim zakochać na całe życie, ma jednak kilka urokliwych zakątków oraz słynny wieżowiec Turning Torso. Ten 190-metrowy kolos wygląda jak skręcony betonowo-szklany paluszek, każda jego kolejna kondygnacja jest przekręcona o 15 stopni. Wieczorem robi niesamowite wrażenie, jakby miał się zawalić.

Turning Torso to ikona miasta, ale sercem jest plac Lila Torg, gdzie można się powłóczyć między miniaturowymi kamienicami. Jedno spędzone tu popołudnie w zupełności nam wystarcza, żeby poznać klimat miejsca. Nocujemy w schronisku młodzieżowym, a rankiem zaglądamy do Torups, miasteczka położonego obok Malmö, z XVI-wiecznym zamkiem. Jak głosi legenda, jego pierwszej właścicielce sen zakłócało poranne muczenie krów, dlatego kazała wybudować zamek na środku jeziora.

Jadąc na Ven mijamy akademickie Lund i w Landskronie i wsiadamy na kolejny prom, tym razem płatny. Turyści nie mogą zabrać ze sobą samochodu, natomiast na pokład wjeżdżają wozy z paszą dla koni.

Leżąca w cieśninie Sund wyspa Ven w zamierzchłych czasach miała być świętym miejscem wikingów. Po wyspie kursuje specjalny autobus, ale i tak większość przybyszów woli ją zwiedzać na rowerze albo na własnych nogach. Sielsko tu i anielsko. Przy domach stoją malowane kanki na mleko.

Po półgodzinnym marszu dochodzimy do miejsca, gdzie w XVI w. mieszkał Tycho Brahe, sławny astronom i astrolog. Brytyjscy naukowcy odkryli niedawno, że został on zamordowany przez swego kuzyna, prawdopodobnie na polecenie duńskiego króla. Chrystian IV podejrzewał, że Brahe miał niegdyś romans z jego matką. Mogło to nawet oznaczać, że król jest... synem astronoma. Podobno z tej historii Szekspir czerpał inspirację do Hamleta.

Wybitnego naukowca docenił za to poprzednik Chrystiana IV – król Fryderyk II. Podarował on Tycho wyspę. Astronom zbudował na niej zamek, w którym mieszkali jego liczni goście, głównie inni badacze przybywający z najdalszych zakątków Europy. Zamek został nazwany Uraniborg – od Uranii, muzy astronomii. Tycho Brahe spędził w nim 21 lat. Tu opracowywał mapy nieba i wyliczał trajektorie planet, studiował właściwości ziół i budował nowe instrumenty astronomiczne. Założył też podziemne obserwatorium. Dziś po zamku nie ma śladu, odwiedzamy jednak kościół Wszystkich Świętych z kolekcją przyrządów astronomicznych i pamiątek po mistrzu. Schodzimy też do obserwatorium. Ciasno w nim i klaustrofobicznie, na wyobraźnię działa jednak fakt, że z tego miejsca astronom odkrywał nowe gwiazdy.

Na wyspie zaznaczono punkty, które odzwierciedlają położenie planet. Niektórych brakuje – nie zmieściły się na Ven. Brahe umieścił je w swojej wyobraźni gdzieś na wodzie.

Rozbijamy namiot przy niewielkiej plaży. To nasza ostatnia noc, choć nie koniec podróży. Musimy podjąć decyzję: czy jedziemy na północ i w Helsingborgu wsiadamy na prom do Danii, czy wracamy na południe i z Trelleborgu płyniemy na niemiecką Rugię. Wybieramy drugą opcję. Dzięki temu przed powrotem do Polski zaznajemy jeszcze magii dawnych czasów. Ale to już zupełnie inna opowieść.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama