Reklama

W tym artykule:

  1. Deska po desce
  2. Królestwo ptaków
  3. Przy wspólnym stole
  4. Wirujący świat i wyciszony umysł
Reklama

Jeśli prawdziwe jest powiedzenie, że każdy ma taki raj, na jaki zasłużył, nie mogę narzekać. Wychodzę na taras i cieszę się chwilą, gdy po nocnej przerwie świat budzi się do życia. Zza unoszącego się nad ziemią mlecznego obłoku coraz wyżej wznosi się słońce. Wkrótce poranny opar rozpłynie się i świat odzyska kształty. W Domu nad Wierzbami nad brzegiem starorzecza Bugu w Jackowie Dolnym trafię na prawdziwe cuda. Jak to w raju.

Deska po desce

Wita mnie Synek, wesoły pies i pupil właścicielki. Merdając ogonem, prowadzi mnie w stronę drzwi do domu. A to nie byle jaki dom! Drewniany, z werandą porośniętą winoroślą, której liście latem zapewniają ożywczy cień i chłód.

Na ganku stoi już gospodyni, pani Barbara Polak, która za sprawą mieszkającej w okolicy koleżanki odkryła przed laty Jackowo Dolne i tę położoną nad starorzeczem parcelę. I choć tego nigdy nie planowała, przeprowadziła się tutaj z Warszawy. – Ten dom ma już ponad 100 lat – wyjaśnia, gdy siadamy na werandzie. – Pochodzi z Wysokiego Mazowieckiego. Po rozłożeniu ekipa podlaskich cieśli i zdunów z Tykocina złożyła go tutaj na nowo, deska po desce. Było to w 2003 r.

Pani Barbara nazwała swoje nowe miejsce Domem nad Wierzbami. I nie jest to rzecz jasna nazwa przypadkowa. U stóp skarpy, na której stoi, wznoszą się rozłożyste wierzby. – Wystrój domu zaprojektowaliśmy z synem architektem – mówi gospodyni, zapraszając mnie do środka. Zanurzamy się w przytulnym, ciepłym i przestronnym wnętrzu. W chłodniejsze dni w kominku trzaskają płomienie.

Salon, kuchnia i jadalnia tworzą wspólną przestrzeń. Centralne miejsce zajmuje zaś solidny stół. To tutaj celebruje się posiłki i radości wspólnie spędzanego czasu. W wazonie świeże polne kwiaty, w wiklinowych koszykach warzywa i owoce. Na ścianach wiszą obrazy, które pozostawili artyści z całego świata, podczas organizowanych tutaj plenerów malarskich. Jest też stary zegar. – Meble i wyposażenie zdobywaliśmy na targach staroci i jarmarkach – dodaje właścicielka.

Weekend nad Bugiem to za mało. Sprawdzamy, dlaczego warto się tam wybrać

Bug przepływa przez zachodnią Ukrainę, wschodnią Polskę oraz zachodnią Białoruś. Ciągnie się przez 772 km. Spędzenie weekendu nad tą wspaniałą rzeką to zdecydowanie za krótko. Dlacz...
Dlaczego warto spędzić weekend nad Bugiem? (fot. National Geographic/Łukasz Długowski)
Dlaczego warto spędzić weekend nad Bugiem? (fot. National Geographic/Łukasz Długowski)

Królestwo ptaków

Wychodzę przed dom. Nadbużańskie powietrze jest świeże, rześkie i intensywnie pachnie. Czuć w nim zapach traw i kwitnących kwiatów, ale też wodę, której tu pod dostatkiem. Trudno uwierzyć, że to zaledwie 40 km w linii prostej (i niecałe 60 km drogami) od Warszawy. W pogodny dzień czasem nawet widać w oddali stołeczne wieżowce. Niby niedaleko, ale czuję się tak, jakbym znalazł się na innej planecie.

U stóp skarpy, na której stoi Dom nad Wierzbami, rozlewa się starorzecze Bugu, jednej z ostatnich dzikich rzek w Europie. Rzeka właściwa toczy swe wody nieco dalej. Jest w tej okolicy kręta i ma wiele odnóg. Wiosna bywa tu trudna. Bo wraz z nią przychodzą roztopy, a Bug potrafi wystąpić z koryta i zalać łąki. Wody podchodzą wówczas niekiedy do samego ogrodzenia gospodarstwa pani Basi.

Mijam wierzby i rząd huczących uli, trawiastą skarpą schodzę na drewniany pomost. Przede mną rozlewa się granatowa toń. Woda tutaj nie płynie, jedynie wiatr marszczy od czasu do czasu gładką taflę, w której odbijają się błękitne niebo i chmury. W oddali wędkarze moczą kije. Co rusz słychać stukot kołowrotka i odgłos szarpnięcia. Do siatki trafia kolejny lśniący okaz.

Wsiadam do kajaka i ruszam przed siebie, nawigując pomiędzy szuwarami i gęstą roślinnością. Wokół mnie krążą ważki. W górze kwilą skowronki, na łąkach klekoczą bociany. Tu i ówdzie na moment wyskoczy nad wodę z pluskiem ryba, by po chwili zniknąć w głębinie. Czasem zanurkuje za nią kormoran. A wszystkiemu przygląda się nieruchoma czapla. – Podróż po starym Bugu jest jak bezkrwawe safari – przypominam sobie słowa gospodyni. – Rzeka jest ostoją ptaków, a człowiek jest tutaj tylko gościem.

Nie ma w tym żadnej przesady. Wszystko wokół wydaje się na właściwym miejscu. Odkładam wiosła. Zamykam oczy. Cieszę się ciszą. Słyszę, jak wiatr szeleści w przybrzeżnych szuwarach. Delikatne fale kołyszą kajakiem. Gonitwa myśli ustępuje. Otwieram oczy i przyglądam się chmurom. Mija mnie stado kaczek i para żurawi.

Kraina wody, ostoja ptaków i ryb. Ta część Polski koi ciało i umysł i zachwyca ciszą fot: Getty Images

Łapię za wiosła i po chwili cumuję przy zielonej wyspie pośrodku starorzecza. Pasące się na niej krowy są tak samo zaskoczone moją obecnością jak ja ich. To w końcu niecodzienny widok. Jak się tutaj dostały?!

– Co roku przychodzą z wioski i przepływają rzekę na pastwisko. Doskonale pamiętają drogę – opowiada wieczorem pani Basia i dodaje: – Czasem dostrzec też można płynące łosie. Zwierzęta wiedzą, że nie muszą w tym miejscu martwić się bystrym nurtem.

Od właściwego koryta Bugu rozdziela mnie pas ziemi. Docieram też tam, by za radą właścicielki poszukać głogu, którego owoce zbiera ona zawsze po pierwszych przymrozkach, gdy zawierają najwięcej cukrów.

Przy wspólnym stole

Wtem rozlega się dźwięk ceramicznego dzwonka. To znak, że gospodyni zaprasza na obiad. Wiosłuję do przystani i po chwili znów zanurzam się w przytulnym wnętrzu. W wazie czeka już sezonowa zupa. Na drugie danie kosztuję leszcza z tymiankiem i cebulą. Jest też sandacz, który wręcz rozpływa się w ustach. Na deser ciasto własnej roboty, fafernuchy, czyli ciasteczka z pieprzem i miodem, oraz domowe wino głogowe. – Na trawienie! – zachęca gospodyni. Nikt nie odmawia i z każdą chwilą rozmowa toczy się coraz żywiej. Przy stole czas mija szybko, niepostrzeżenie robi się późno i ciemno.

Z kubkiem gorącej herbaty wymykam się na pomost. Rozkładam koc i patrzę, jak słońce opada za horyzont, a na tafli wody rozlewa się pomarańczowa, a potem karminowa plama światła. W końcu zapada zmrok. Milkną ptaki. Nie słychać już też brzęczenia pszczół. Trwa za to koncert żab. Prawdziwa symfonia. Wtórują im świerszcze. Głośno tak, że aż w uszach dźwięczy. Chlupocze woda. Patrzę na gwiaździste niebo i łapię się na tym, że zapomniałem o wszystkich ważnych sprawach, o planach, celach i zmartwieniach. Odkąd tu przyjechałem, jestem całkowicie „tu i teraz”.

Wirujący świat i wyciszony umysł

Umysł jest już wyciszony. Pora ukoić ciało. Postanawiam skorzystać z sauny. Stoi tuż obok brzegu starorzecza. Z komina unosi się strużka dymu. Właścicielka woła, że już czas. Sauna nagrzana. Wchodzę do środka i zanurzam się w błogim gorącu. Za sprawą dużej szyby na ścianie mam wrażenie, jakbym wciąż był na zewnątrz. Gdy wzrok przyzwyczaja się do ciemności, dostrzegam jasną tarczę księżyca na niebie, srebrzącą się od jego blasku taflę wody i czarne sylwetki wierzb. Krople potu spływają mi po plecach. Zmęczenie znika. Rozgrzany wybiegam na zewnątrz i zanurzam się w chłodnej wodzie. Świat dosłownie wiruje mi przed oczami. Zgodnie ze zwyczajem po trzykroć powtarzam cały rytuał.

Reklama

O poranku wita mnie zapach świeżego chleba. Gospodyni własnoręcznie go wypieka. Schodzę po schodach do jadalni. Stół ugina się od przysmaków: świeże wędliny od okolicznych wytwórców, kozie i krowie sery od sąsiadów, warzywa z domowego ogrodu, własnoręcznie robione przetwory. Gdy po posiłku kołyszę się na hamaku z kubkiem kawy i książką w ręce, wiem już, po co tu przyjechałem w tę część Polski. I po co z pewnością znowu tutaj wrócę.

Reklama
Reklama
Reklama