Kuba - podróż życia
Rewolucja kubańska uratowała Hawanę przed jej zamianą w drugie Las Vegas.
CYGARA I SALSA
Siedzę przy basenie w luksusowym hotelu w Varadero, do którego przyjechałam ze swoją norweską przyjaciółką Inger. Sączymy orzeźwiające, zimne mojito – koktajl z cukrem trzcinowym, świeżą miętą, sokiem z limetki i rumem Havana. Patrzymy na szeroką plażę z drobnym białym piaskiem, ciągnącą się przez ponad 11 kilometrów, na lazurowe, kryształowo czyste morze, na palmy i już rozumiemy, dlaczego rodziny Capone i Dupontów wybrały kiedyś Varadero na swoje letnie rezydencje. Dziś ta plaża przyciąga 500 tysięcy turystów rocznie: Hiszpanów,Anglików, Kanadyjczyków, Włochów, Francuzów, Rosjan. W tym tyglu narodowości brakuje jedynie Amerykanów, ale dzieje się tak pewnie tylko dlatego, że mają oficjalny zakaz przyjazdu na Kubę. Kanadyjczyk, którego poznałyśmy w Varadero, mówi, że jest tu piąty raz i na pewno jeszcze wróci, bo tak mu się ten kraj podoba. Kelner dyskretnie zbiera szklanki po drinkach, cicho syczy woda tryskająca z sikawki do podlewania trawników, szumią fale bijące o brzeg. Napawam się luksusem, słońcem i… nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie zobaczę prawdziwą Kubę, która rozciąga się poza tym wydzielonym rajem, stworzonym dla zagranicznych turystów z kieszeniami pełnymi pieniędzy.
Po kilku dniach pobytu rezygnujemy z opiekuńczych skrzydeł agencji turystycznej i od tej pory podróżujemy „na własną rękę”. Zaczynamy od HAWANY. W hotelu, w którym zrobiłyśmy rezerwację przez Internet, recepcjonistka długo szuka naszych nazwisk w komputerze, ale w końcu podaje klucz do pokoju. Oddychamy z ulgą. Za chwilę ruszamy na pierwszy spacer. Chodzimy po wąskich uliczkach starego miasta i… serca ściska nam żal. Mamy ochotę zakasać rękawy, złapać szpachlę, otworzyć puszkę z farbą i wziąć się do roboty. Tyle przepięknych domów znajduje się w opłakanym stanie! Odpada z nich tynk, łuszczy się farba, ściany są szaro-czarne, oblepione brudem. Z pewnością nikt nie odnawiał tych budynków przez co najmniej 50 lat. Dziś przypominają rudery, a nie zabytki, które powinny być podziwiane. Patrzymy na odrapane klatki schodowe z wyszczerbionymi schodami, na dykty umieszczone w oknach zamiast szyb. Widać, że mieszkania są przeludnione. Życie toczy się tu jednak normalnie. Na zardzewiałych prętach balkonu rozwieszono pranie do suszenia, w oknie ktoś wystawił klatkę z kanarkiem, w innym doniczkę z kwiatkiem. Na podwórku koło sterty gruzu wygrzewa się kot, obok zasnął bezdomny piesek. Gdy kończą się lekcje w szkołach, ulice ożywają gwarem. Dzieciaki ubrane w przepisowe szkolne mundurki: białe bluzki i czerwone lub żółte spódniczki i spodnie wracają do domu. Sklepy, w których sprzedaje się racjonowaną żywność, raczej nie zachęcają do wejścia – odstraszają pustymi półkami i wyglądającymi na urzędowe ogłoszeniami na ścianach. Ale przecież to kubańska codzienność, do której wszyscy są tu przyzwyczajeni.
Powoli zaczynamy dostrzegać więcej. Miasto wygląda dużo lepiej niż cztery lata temu, kiedy byłam tu po raz pierwszy. W 1982 roku Stara Hawana – La Habana Vieja – została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i wtedy ruszył program odnowy zabytków, który przynosi efekty, chociaż niestety nie tak szybko, jak by się chciało. W rejonach bardziej uczęszczanych przez turystów wiele budynków już odrestaurowano i jest czym nacieszyć oko. Zachwyca fasada barokowej katedry hawańskiej – Catedral de la Habana, o której mówi się, że to „muzyka zamieniona w kamień”.
Na placu de San Francisco, olśniewającym bielą świeżo odnowionych kamienic, kuszą restauracje z wystawionymi na zewnątrz stolikami. Przybyło dużo luksusowych, pięciogwiazdkowych hoteli, galerii sztuki kubańskiej, pojawiły się eleganckie sklepy „dolarowe”, gdzie można kupować za wymienialne peso (CUC).
Włóczymy się po uliczkach i napawamy niepowtarzalną atmosferą tego miasta, której nikomu nie udało się zniszczyć. Jak magnes przyciąga ona do Hawany ludzi z całego świata. Paradoksalnie to Castro uratował kubańską stolicę przed jej zamianą w drugie Las Vegas, na co wielką ochotę mieli amerykańscy mafiosi. Plany sprzed 1959 roku, w którym ostatecznie obalono dyktaturę Batisty, zakładały wyburzenie wielu zabytkowych budynków i postawienie na ich miejscu kasyn, klubów nocnych i nowoczesnych hoteli, ale rewolucja zniweczyła te zamierzenia.
W okolicach Obispo, głównej ulicy starego miasta, kręcą się barwne, poprzebierane postacie, z grubymi cygarami w ustach. Za 1 peso chętnie pozują do zdjęć. Z licznych w tej okolicy barów dochodzą rytmy kubańskiej, wszechobecnej tutaj muzyki. Na placu de Armas, przy wejściu do dawnej siedziby gubernatorów hiszpańskich, gdzie obecnie mieści się muzeum miejskie – Museo de la Ciudad, bukiniści codziennie rozkładają swoje kramy z dziełami Trockiego, Lenina i Castro. Co chwila słychać dzwonki przejeżdżających riksz – nieraz bardzo pomysłowo skonstruowanych, przemykają żółte trójkołowe pojazdy, nazywane tu „coco taxi” – kubański wynalazek do wożenia turystów. Obok sentymentalnie dla nas wyglądających polskich małych i dużych fiatów, radzieckich ład i moskwiczów, nadal widuje się liczne stare amerykańskie samochody z lat 40 i 50.: fordy, buicki, chevrolety. Na ich temat toczy się wciąż nierozstrzygnięty spór – czy jeżdżą do tej pory, bo mechanicy kubańscy mają aż tak wyjątkowe umiejętności, czy też dlatego, że silniki tych aut są nie do zdarcia.
Do swoich ulubionych barów – La Bodeguita del Medio i El Floridita – nie przychodzi już Ernest Hemingway i nie zamawia ulubionego mojito lub daiquiri, ale oba lokale są wypełnione turystami, którzy chcą poczuć atmosferę miejsc, w których bywał. Na ścianach wiszą zdjęcia pisarza, w El Floridita przy barze stoi jego posąg odlany z brązu. W hotelu Ambos Mundos, w pokoju, który kiedyś wynajmował Hemingway, stworzono dziś małe muzeum. Wielbiciele jego książek powinni się udać do Finca Vigía – białej willi na przedmieściach Hawany, w której mieszkał ponad 20 lat, niemal do śmierci. To około 40 minut jazdy samochodem od centrum. Dom pozostał urządzony tak jak Hemingway go zostawił, maszyna do pisania stoi nadal w sypialni, trofea myśliwskie wiszą na ścianach, ulubiony fotel pozostał w tym samym miejscu w salonie. To tu Hemingway napisał „Komu bije dzwon” i opowiadanie „Stary człowiek i morze”, za które przyznano mu Nagrodę Nobla, a wyspę pokochał jak swoją drugą ojczyznę.
Zaliczamy kolejne atrakcje turystyczne: Fort del Morro, który kiedyś bronił dostępu do portu i miasta. Co noc zamykano go, rozciągając poprzez zatokę do drugiego fortu – La Punta – 250-metrowy łańcuch. Tej przeszkody nie mógł pokonać żaden statek. Teraz co wieczór odbywa się tu – już tylko dla turystów – ceremonia zamknięcia fortu. Zwiedzamy Museo de la Ciudad i Museo de la Revolución, z pewną ironią zorganizowane w dawnym pałacu prezydenckim, w którym mieszkał proamerykański dyktator Fulgencio Batista. W holu do tej pory stoi marmurowe popiersie Abrahama Lincolna.
Poza starym miastem Hawana zmienia oblicze na bardziej nowoczesne, ulice stają się szersze, więcej tu budynków z lat 20. i 30. oraz nowo pobudowanych bloków-klocków, charakterystycznych dla architektury okresu socjalizmu. Zmęczone wstępujemy do eleganckiego hotelu Nacional, w którym można wypić drinka, kontemplując widok na morze i ciągnącą się wzdłuż wybrzeża promenadę Malecón, a przy okazji jeśli nie otrzeć się o sławnych ludzi, to przynajmniej pooglądać ich zdjęcia. W tym hotelu zatrzymywało się bowiem wiele znanych osobistości, m.in. John Wayne, Frank Sinatra, Francis Ford Coppola, Arnold Schwarzenegger.
Plac de la Revolución w dzielnicy Vedado to stały punkt programu turystycznego, do zaliczenia „z taksówki”. Na tym wielkim, odstraszająco pustym placu z nierównym asfaltem Fidel wygłaszał swoje wielogodzinne przemówienia. Tradycyjnie odbywają się tu pierwszomajowe demonstracje, a nasz papież odprawił mszę podczas swojej wizyty na Kubie w 1998 roku. Wokół placu stoją budynki rządowe, na murze siedziby Ministerstwa Spraw Wewnętrznych widnieje wielki wizerunek Che Guevary. Taksówkarz pyta, czy się zatrzymać i od razu zastrzega, że nie może tu długo stać.
Szybko robimy zdjęcia i każemy się zawieźć do fabryki słynnych kubańskich cygar, założonej w 1845 r. przez Hiszpana Jamiego Partagasa. Można ją zwiedzać. Po opłaceniu wstępu w wysokości 10 peso zapoznajemy się z całym procesem produkcyjnym, który praktycznie nie zmienił się od powstania fabryki. Liście tytoniowe nadal selekcjonuje się i przycina ręcznie, każde cygaro jest skręcane przez wyspecjalizowanych rolerów. Do dziś przetrwała nawet tradycja codziennego czytania gazet i powieści pracującym robotnikom.
W przyfabrycznym sklepie można kupić cygara i mieć pewność, że nie są podrobione. Ich cena jest bardzo wysoka, za najtańsze pudełko grubych cygar „Cohiba” trzeba zapłacić ok. 35–50 CUC (ok. 100–150 zł), ale warto to zrobić – ten wyrafinowany aromat to przecież luksus sławny na całym świecie. Tańsze są minicygara, mała paczka kosztuje ok. 11–12 CUC (ok. 35 zł). „Cohiba”, ulubione cygara Fidela, były kiedyś skręcane wyłącznie dla niego i jego najbliższych współpracowników, dopiero w 1982 r. El Comandante zezwolił, by stały się dostępne w powszechnej sprzedaży. W Stanach Zjednoczonych, które nałożyły embargo na handel z Kubą, są kosmicznie drogim, bo pochodzącym z przemytu rarytasem.
Słona cena biletów nie zniechęca nas do spędzenia wieczoru w „Tropicanie” – w zależności od miejsca trzeba zapłacić 70–80–90 CUC (ok. 200–275 zł) plus ewentualnie kolacja za 10–25 CUC (ok. 30–75 zł) – i dobrze, bo wystawiana tu rewia jest warta tych pieniędzy. Widowisko obejmuje nie tylko taniec w efektownych strojach, przy porywającej kubańskiej muzyce, ale i pokazy akrobatyczne, niektóre tak odważne, że ogląda się je z zapartym tchem.
Jeden dzień przeznaczamy na wypad do doliny Viñales, aby obejrzeć mogoty – wyglądające jak głowy cukru formy krasu tropikalnego. To wspaniałe miejsce na trekking. Ale czas goni, żegnamy się więc z Hawaną i lecimy na drugi koniec wyspy do Santiago de Cuba. Tu spotykamy się z Jesúsem, ojcem naszego nauczyciela salsy. Odtąd będziemy już podróżować razem. Jesús uczy historii w szkole średniej, na Kubie się urodził i tu spędził całe swoje życie, ale jest wiele miejsc na wyspie, które zobaczy po raz pierwszy dopiero dzięki nam. Podróżowanie Kubańczyków ogranicza się do odwiedzania rodziny lub znajomych i delegacji służbowych. Nikogo nie stać na wakacyjne wyjazdy i zwiedzanie, nawet w obrębie własnego kraju.
SANTIAGO DE CUBA to drugie co do wielkości miasto na Kubie (prawie 450 tys. mieszkańców). Otoczone górami, ma cieplejszy klimat niż Hawana i od razu to czujemy. Słońce pali niemiłosiernie. Jesús, który jest brązowy jak kawa, mówi, że upał mu nie przeszkadza i częstuje nas mango, które tu jest podobno najsłodsze i najlepsze na całej wyspie. Faktycznie, ma rację. Odtąd oprócz ananasów będziemy je jeść codziennie.
Przy głównym rynku Santiago – placu Parque Cespedes, nazwanym tak od imienia bojownika o wyzwolenie Kuby spod panowania hiszpańskiego, stoi najstarszy w kraju budynek – dom konkwistadora Diego Velázqueza de Cuéllar, który podbił Kubę i został jej gubernatorem. Dziś mieści się tu muzeum z mahoniowymi meblami z czasów kolonialnych, a co ciekawe, na parterze nadal stoi piec służący kiedyś do przetapiania na sztaby zagarniętego od podbitych Indian złota, które potem wywożono do Hiszpanii.
Prześlizgujemy się przez barokową katedrę de Santa Ifigenia i idziemy na drinka do hotelu Casa Granda, gdzie podobno spotykali się Fidel Castro i Che Guevara, obmyślając plany obalenia dyktatury Batisty. Santiago jest zresztą uważane za kolebkę rewolucji kubańskiej. 26 lipca 1953 r. nieudany atak na koszary Moncada zainicjował rozpoczynający ją „Ruch 26 lipca”, tu też się zakończyła – właśnie w Santiago Fidel Castro przyjął kapitulację armii Batisty w 1959 r.
Hotel Casa Granda jest teraz chyba jeszcze mniej dostępny dla przeciętnego Kubańczyka niż przed rewolucją, głównie z powodu cen. Od kwietnia 2008 r. zwykli obywatele mają już prawo zatrzymywać się w hotelach dla turystów zagranicznych, co wcześniej było zabronione. Muszą jednak liczyć się z tym, że będą przepytywani, skąd wzięli pieniądze na taki luksus. Wkrótce same się przekonujemy, jak bardzo policyjne jest to państwo. Każdy Kubańczyk, który „przestaje” z turystami zagranicznymi, jest nieustannie kontrolowany przez policję. Patrol nie tylko go legitymuje, ale sprawdza też, czy ma pracę i czy nie był karany. Oficjalnie mówi się, że chodzi o ochronę turystów przed naciągaczami – jineteras – wyłudzającymi dolary i o walkę z szerzącą się prostytucją.
Jesús znosi te kontrole ze stoickim spokojem i bez komentarzy. Tak tu jest i już. Potulnie podaje policjantom dokumenty i czeka. Na początku zastanawiałyśmy się, czy nie będzie miał przez nas kłopotów, ale przekonywał, że nie, „bo przecież żyje w wolnym kraju”. Słuchałyśmy go z lekkim niedowierzaniem, doszukując się w tym stwierdzeniu ironii, ale do dziś nie wiemy, co naprawdę myślał. Czyżby aż tak bardzo nie miał do nas zaufania? Kiedy opowiadał o życiu na Kubie i wspominał, jak wszystko się zmieniło po ‘59 roku, zawsze używał zwrotu „po tryumfie rewolucji”. Przyznawał, że wołowinę może jeść, tylko kiedy jest z nami, żywność, nawet ta na kartki, nie jest regularnie dostarczana, że nie stać go na podróżowanie, że jego domowy budżet ratują pieniądze przysyłane przez syna z zagranicy. Zaraz potem jednak dodawał, że na Kubie jest bezpłatna służba zdrowia, edukacja i każdy ma pracę.
Na noclegi zatrzymujemy się w tzw. casas particulares – kwaterach prywatnych. Łatwo je poznać po niebieskim znaczku nad drzwiami z napisem Arrendador Divisa. Warunki są wszędzie dobre, w domach biednie urządzonych, ale czystych zawsze jest łazienka z ciepłą bieżącą wodą i kafelki na ścianach. Warto mieć własne poszewki i ręczniki, bo czasami te tutejsze są sprane do „prześwitu”. Ludzie są otwarci i przyjaźni, chętnie rozmawiają, pokazują zdjęcia rodziny, wypytują, skąd jesteśmy. Pomimo trudnych warunków życia, braków w zaopatrzeniu zachowali dużo optymizmu i pogody ducha godnej pozazdroszczenia. Wiedzą, gdzie leży Polska i dają do zrozumienia, że nie jesteśmy dla nich tylko nieznanym krajem na mapie. Kiedy mówię, że na Kubie na pewno wkrótce wszystko się zmieni, tak jak zmieniło się w Polsce, patrzą trochę podejrzliwie i mówią, że są zadowoleni, że i tak jest już lepiej.
Wieczorem idziemy z Jesúsem do Casa de la Trova, miejscowego domu muzyki, gdzie tańczy się salsę. To znaczy myślałam, że salsę, ale jest to rodzimy kubański son, połączenie muzyki hiszpańskiej i afrykańskich rytmów. Patrzę z podziwem na wirujące na parkiecie pary, poruszające się z wielką gracją i zalotnością. Tańczą czarni i biali, Kubańczycy i turyści z całego świata.
Salsa stała się jednym z bardziej znanych produktów eksportowych Kuby, chociaż bynajmniej się stąd nie wywodzi. Powstała na bazie kubańskiego sona wśród emigrantów latynoskich w latach 60. w Nowym Jorku. Początkowo siedzimy z Inger onieśmielone, jakbyśmy zapomniały, że przez rok przygotowywałyśmy się do tej podróży i chodziłyśmy na lekcje salsy. Dopiero po drugim mojito decydujemy się wyjść na parkiet. Podobno jesteśmy trochę sztywne, ale szybko przestajemy się tym przejmować. Dobrze się bawimy i o to chodzi. Jesús rytm ma we krwi i już wiemy, od kogo Jesusito, nasz nauczyciel salsy, nauczył się tak świetnie tańczyć.
Kuba, przez wiele lat praktycznie odcięta od świata, nie miała okazji posmakować rocka, którego słuchanie – jako muzyki wywrotowej – było zabronione. Istnieje teoria, że jest to jedna z przyczyn, dla których tradycyjne rytmy są na wyspie nadal tak bardzo żywe. Pewien muzyk pokazał mi z dumą swoją gitarę, która należała jeszcze do jego dziadka, a potem ojca. Komponuje nowe piosenki, ale przyznaje, że stare melodie są nadal w modzie. W latach 90. oficjalne spojrzenie na rock zmieniło się o 180 stopni. W grudniu 2000 r. Fidel Castro odsłonił w Hawanie posąg Johna Lennona siedzącego na ławeczce, z cytatem z jego piosenki „Imagine”: You may say that I’m a dreamer, but I’m not the only one (Może jestem marzycielem, ale przecież nie jedynym).
W Santiago wypożyczamy samochód, peugeota 307, którym przejedziemy przez całą wyspę aż do Hawany. Wypożyczenie nie jest problemem, gorzej z wyborem, bo trzeba brać to, co jest. Opuszczamy gorące miasto, zostawiając na uboczu amerykańską bazę Guantánamo (Kuba konsekwentnie odmawia przyjęcia od rządu amerykańskiego opłaty za dzierżawę terenu bazy – 4 085 dolarów; Amerykanie są tu od 1898 r.) i ruszamy malowniczą drogą prowadzącą nad morzem, a potem przez góry Montaña de Nipe-Sagua-Baracoa do położonego na wschodnim krańcu wyspy Baracoa.
Widoki za oknem pochłaniają nas zupełnie. Mijamy sielskie, zielone wsie, ścielące się na stokach wzgórz plantacje trzciny cukrowej, bananów i kawy. Co chwila strzela w górę wysoki pień palmy królewskiej, narodowej rośliny Kuby. Tu, na prowincji, czas płynie dużo wolniej; wóz konny nadal stanowi powszechny środek transportu, riksz jest dużo więcej niż samochodów. Na poboczach dróg samopas biegają… świnki. Na przystankach stoją ludzie w oczekiwaniu na autobus, który kiedyś być może przyjedzie, ale prędzej mogą liczyć na ciężarówki i podróż na otwartych platformach.
W BARACOA spędzamy dzień na uroczej małej plaży de la Maguana, gdzie zajadamy się tutejszym przysmakiem o nazwie cucurucho (to zmieszane i owinięte w liście palmowe: starty kokos, pomarańcza, papaja i miód). Potem udajemy się do GUARDALAVACA, kurortu dla zagranicznych turystów „numer dwa” po Varadero. Jest dużo mniejszy i bliższy tej prawdziwej Kubie. Plaża, chociaż nie tak długa, jest równie piękna. Stąd niedaleko do Gibary, gdzie w zatoce Bariay pierwszy raz na wyspie wylądował Kolumb.
Plan naszej podróży prowadzi przez środek wyspy: Holquín, Camagüei, aż do Trinidadu. Mijamy wsie z biednie wyglądającymi domami. Wiele z nich ma dachy kryte strzechą. Od Camagüei mniej już widzimy pól z trzciną cukrową i tytoniem, a więcej pastwisk, które przemierzają na koniach guajiros, kubańscy chłopi – farmerzy w słomianych kapeluszach. Po drodze podwozimy wyczekujących na przystankach ludzi. Są pomocni, bo pokazują nam, którędy jechać. O drogowskazach jakoś jeszcze nikt tu nie pomyślał – zastąpiły je tablice z wytartymi hasłami: Socialismo o muerte! (Socjalizm albo śmierć) albo napisami wychwalającymi rewolucję, wizerunki Joségo Martí, bohatera walki o wolność Kuby z 1895 r. i poety, oraz innych lokalnych bohaterów.
Wszędzie „ocieramy się” o Che Guevarę, argentyńskiego lekarza i rewolucjonistę. W każdym kiosku z pamiątkami są jego zdjęcia, książki o nim, w każdym miasteczku z murów spogląda jego twarz, muzycy przyklejają na gitarach kalkomanię z jego wizerunkiem. Czytam po drodze „Dzienniki motocyklowe”, zapiski Che z wyprawy po Ameryce Południowej, którą odbył najpierw na motocyklu „Poderosa”, a potem autostopem. Wyobrażam sobie ich autora – wrażliwego chłopaka, który dostrzega ubóstwo i krzywdę ludzką, wyzysk, brak opieki zdrowotnej dla biednych i nie daje mu to spokoju. Z czasem tej wrażliwości było w nim już coraz mniej. Guevara jeszcze za życia stał się symbolem bezkompromisowego rewolucjonisty. W jednym z wywiadów powiedział, że jest gotów poświęcić życie wszystkich Kubańczyków, byle mógł zatryumfować światowy socjalizm. Wielu z nich zresztą miał na sumieniu. Kult jego osoby – Che został schwytany i zastrzelony w Boliwii, gdzie walczył w oddziałach rewolucyjnych – jest w znacznym stopniu wykreowany przez pop-kulturę. Plakaty, koszulki i inne gadżety ze słynnym zdjęciem, które zrobił Alberto Korda, przynoszą producentom ogromne dochody.
Przed Trinidadem skręcamy do Manaca Iznaga – dawnej posiadłości plantatora trzciny cukrowej, z wysoką na 45 metrów wieżą, z której pilnowano niewolników pracujących na okolicznych polach. Kiedyś te tereny słynęły z wielkich plantacji, na których wyrosło bogactwo pobliskiego Trinidadu. Dzisiaj trzciny cukrowej w tym rejonie już się nie uprawia, zaś 50-tysięczny TRINIDAD, położony między morzem a górami de Guamaya, żyje głównie z turystyki.
Urokliwe stare miasto to kryte czerwoną dachówką domy, uliczki brukowane kocimi łbami i wielka katedra Iglesia de Santísima Trinidad. Warto zwiedzić muzeum romantyzmu, mieszczące się w domu, który kiedyś należał do bogatego plantatora Bruneta lub po prostu pospacerować uliczkami, pooglądać stragany z pamiątkami. Podczas wędrówek można się natknąć na miejsca kultu santeríi, najpopularniejszej religii na Kubie, stanowiącej mieszankę katolicyzmu i wierzeń czarnych niewolników, przywiezionych na wyspę z zachodniej Afryki. Symboliczne znaczenie dla wyznawców mają czarne lalki ubrane w bogato haftowane białe suknie z welonem.
Miasto dosyć ospałe w ciągu dnia, ożywa nocą szczególnie w Casa de la Música, gdzie na schodach obok katedry, pod gołym niebem muzycy grają son, cza-czę, rumbę, mambo. Wstęp jest wolny, przychodzą nie tylko turyści, ale i Kubańczycy, którzy bez żadnych oporów proszą do tańca nieznajome turystki.
Z Trinidadu kierujemy się do CIENFUEGOS, miasteczka założonego przez Francuzów, o czym świadczy architektura. Centrum jest zadbane, a neoklasyczne domy są w dużo lepszym stanie niż w innych miastach na wyspie. Ale prawdziwą perłą jest tu Palacio del Valle – położona nad zatoką dawna rezydencja lokalnego biznesmena, wybudowana w stylu mauretańskim z misternymi, koronkowymi ornamentami. Dziś znajduje się tu restauracja.
Z Cienfuegos dojeżdżamy do autostrady – Carretera Central, prowadzącej przez środek wyspy do Hawany. W przeciwieństwie do lokalnych dróg jest dosyć dobrze utrzymana, mało w niej dziur, a ruch właściwie minimalny. Od czasu do czasu mijamy klimatyzowany autokar z wycieczką, kilka samochodów. Jazda jest prawdziwą przyjemnością i noga sama naciska mocniej pedał gazu. Trzeba tylko uważać na punta de control – punkty kontrolne, przy których obowiązkowo trzeba zwolnić.
Nasz pobyt na Kubie się kończy i zastanawiamy się, jak najlepiej określić to miejsce. Na jednej z wycieczek przewodnik pokazywał nam na palcach jednej ręki, że Kuba to dziś pięć rzeczy: cygara, rum, palma królewska, muzyka i turystyka. Ja dodałabym do tego przemiłych ludzi i piękne widoki. Trzcina cukrowa dziś już należy raczej do przeszłości. Kuba przyjęła kurs na turystykę i to właśnie wakacyjne dolary mają postawić na nogi kulejącą ekonomię. Nawet Castro to zrozumiał – w swoim przemówieniu przyznał: „Obawiałem się, że turystyka nas splugawi, ale to żyła złota”. Od połowy lat 90. wpływy z turystyki przerosły dochody z eksportu cukru. Mimo to nadal istnieje tu system reglamentacji żywności. Na kartki można dostać: ryż, oliwę, fasolę, mydło, żywność dla dzieci, prawie wszystkie najważniejsze produkty. Kuba jest biedna. Ale warto tu przyjechać. Kiedy Kolumb przypłynął tu po raz pierwszy i zszedł na ląd, miał podobno powiedzieć, że nigdy nie widział tak cudnej krainy.
SŁYNNE KUBAŃSKIE DRINKI:
CUBA LIBRE. Podczas wojny hiszpańsko-amerykańskiej w 1898 r. wojska amerykańskie przywiozły na wyspę coca-colę. Kubańczycy mieszali z nią rum, wznosząc toast: „Cuba libre!”, czyli „Wolna Kuba!”. Przepis: W szklance umieścić kostki lodu, 40 ml Havana Club Añejo Blanco, uzupełnić coca-colą, dodać sok z cytryny lub limetki.
DAIQUIRI. Przepis: W blenderze umieścić łyżkę stołową cukru, 15 ml soku z cytryny lub limetki, kroplę likieru maraschino, 40ml Havana Club Añejo Blanco i kruszony lód. Mieszać 20–30 sekund. Podawać w kieliszku do daiquiri.
No to w drogę
■ Powierzchnia: 110 860 km2, wyspa Kuba 104 945 km2. Stolica: Hawana, 2,2 mln mieszkańców.
■ Ludność: 11,4 mln.
■ Religie: katolicyzm, popularna jest też santeria – mieszanka katolicyzmu i wierzeń zachodnioafrykańskich.
■ Język: hiszpański
■ Waluta: peso kubańskie (CUP), którym posługuje się ludność lokalna i peso wymienialne (CUC) dla turystów zagranicznych. 1 CUC = 24 CUP. Wartość CUC w stosunku do innych walut w zależności od kursu dolara. 1 euro – ok. 1,29 CUC.
■ Można jechać przez cały rok.
■ Konieczna wiza turystyczna (Tarjeta de Turista), którą można dostać od ręki (22 euro) w wydziale konsularnym Ambasady Kuby w Warszawie, ul. Rejtana 15/8. Trzeba przynieść rezerwację z hotelu lub biura podróży i wykupiony bilet. Paszport musi być ważny przynajmniej 3 miesiące.
■ Samolotem tanim połączeniem czarterowym lub liniami rejsowymi z głównych miast europejskich – Iberia, Air France, KLM/Martinair, Virgin, Cubana, Aeroflot, Jet Air (850–1000 euro).
■ 15-dniowa wycieczka objazdowa – w programie m.in. zwiedzanie Hawany, wyprawa do doliny Viñales, eksploracja jaskini Gran Caverna de Santo Tomas, podróż do Cienfuegos i Remedios przez góry Sierra de Escambray oraz plażowanie w kurorcie Cayo Santa Maria. Terminy 7–20.2 i 7–20.4, grupy 5–9 osób, cena ok. 3 tys. euro. ww.africaline.pl
■ W miastach najlepiej korzystać z taksówek, ceny: lotnisko–Stara Hawana 25 CUC, Stara Hawana––dom Hemingwaya 15 CUC.
■ Autobusem – wszyscy odradzają podróż tymi środkami transportu ze względu na spóźnienia nawet o 4–5 godz. W komunikacji międzymiastowej są dwa rodzaje autobusów: normalne (ceny biletów w peso lokalnych) i special (ceny biletów w peso wymienialnych), które są bardziej punktualne i mają klimatyzację.
■ Pociągiem. Nie warto, spóźniają się nawet po kilka godzin. Lepiej podróżować autobusami special.
■ Samolotem. Z Hawany są połączenia do Santiago de Cuba, Holquín, Cayo Largo, Cayo Coco, Moa, Baracoa. Bilety można kupić na miejscu przez agencje turystyczne lub przez Internet.
www.cubana.cu
■ Samochodem. Agencje wypożyczające samochody to: Rex, Via, Cubacar, Havanautos (ok. 70 CUC za dzień z wliczonym ubezpieczeniem i 200–500 CUC depozytu). Można oddać samochód w innym miejscu, za dodatkową opłatą. Agencje często wymagają, by część pieniędzy wpłacić w gotówce. Litr benzyny 1,5 CUC.
www.carrentalcuba.com
www.casa-cuba.com
■ W miastach turystycznych jest dużo hoteli. W starej Hawanie godne polecenia są: hotel Parque Central***** (od 103 euro), hotel Ambos Mundos***** (od 92 euro), hotel Raquel**** (od 87 euro), hotel Plaza*** (od 38 euro).
www.casaparticular.info
www.casaparticularcuba.org
■ Podstawą jest ryż i czarna lub czerwona fasola, często jako dodatek do mięsa, ryb czy owoców morza. Główne danie podaje się z frytkami lub smażonymi platanami – zielonymi bananami.
■ Obiad w restauracji 10–15 CUC, kanapka 3 CUC, sok/napój 2 CUC, drinki z rumem 3–6 CUC, daiquiri 6 CUC, mojito 3,5 CUC, rum Hawana w sklepie 5,55 CUC.
■ Przy wymianie dolarów pobierany jest podatek 10 proc.
■ Kartami kredytowymi można płacić w dużych miastach i hotelach. W lokalnych restauracjach i sklepach trzeba mieć peso wymienialne. W kantorach wymiany walut i bankomatach można wypłacić gotówkę z karty kredytowej, ale pobierany jest podatek ok. 12 proc. Karty kredytowe amerykańskie (wydane przez banki amerykańskie lub z udziałem kapitału amerykańskiego) nie są honorowane. Pieniądze należy wymieniać w państwowych kantorach „Cadeca”.
■ W dużych hotelach, kurortach i miastach znajdziemy kafejki internetowe (6 CUC/godz.).
■ Nie są wymagane szczepienia.
■ Ambasada RP, Calle G No. 452, esquina 19, Vedado, la Habana C.P. 10400, tel. (53-7) 833-24-39.
www.hawana.polemb.net
www.cubanacan.cu
www.gran-caribe.com
■ Graham Greene Nasz człowiek w Hawanie
■ Hawana, miasto utracone, w reż. Andy’ego Garcii.