Reklama

Na tej wyspie w ciągu jednego dnia można przeżyć cztery pory roku i podczas każdej z nich zjechać na sankach obsługiwanych przez "gondolierów" To jeden, wielki, wygasły wulkan. I jak mawiają jej dowcipni mieszkańcy, nie znajdziecie tu zbyt wielu wykształconych ludzi, bo każdy ma do szkoły pod górkę. Można by to uznać żart ciężkiego kalibru, ale gdziekolwiek byśmy się nie wybrali, rzeczywiście częściej się wspinamy, niż schodzimy. Największy względnie płaski teren portugalscy osadnicy wykorzystali pod budowę Funchal, stolicy Madery. A ponieważ wszyscy się tam nie zmieścili, reszcie pozostała kolonizacja stoków okolicznych wzgórz. Wąchocku każdy chce siedzieć w autobusie koło kierowcy, a w Funchal każdy chce mieć widok na morze. Dlatego niewielkie domki stoją jeden nad drugim, tworząc tarasy, powyrzynane w bazalcie niczym azjatyckie pola ryżowe. Schodzę do centrum Funchal. Logika podpowiada, że powinno być położone nad samym morzem. I jest. Podobnie jak promenada z widokiem na port, okupowany przez ogromne wycieczkowce i jachty lokalnych krezusów. Wśród nich wypatrzyłem skromny stateczek, który swego czasu należał do Beatlesów. Teraz jego historia okrasza serwowane tu dania. Mam wyjątkowe szczęście. Trafiłem w sam środek obchodów Święta Kwiatów, reklamowanego jako największe widowisko na wyspie. Promenada na kilka godzin zamienia się w krzykliwy sambodrom. Przede mną podrygują w rytm aktualnych przebojów udekorowane kwiatami Maderki. Mimo nazwy, kwiaty, które zdobią imprezę, są najczęściej sztuczne, a trzon pląsających tancerek stanowią dwunastolatki oraz ich nauczycielki i mamusie (wraz z babciami). Gdyby było więcej wina, mógłbym się poczuć niemal jak na antycznych bachanaliach, a tak impreza przypomina nasze dożynki. Każdy festyn najpierw intryguje, zachęca do integracji, prowokuje wspólną zabawę, by w końcu zmusić do ewakuacji w angielskim stylu.

Reklama

Z tła lokalnej architektury odcina się, niczym obce ciało, budowla pokryta jaskrawą ochrą. Wyglądający na zamek Gargamela obiekt okazuje się XVII-wieczną fortecą broniącą wejścia do portu. Obecnie strzeże ona wdzięków nielicznych plażowiczek, które – niezrażone ostrymi kamieniami wielkości pięści – wylegują się na nich z dala od zgiełku, ale za to blisko spojrzeń cumujących w pobliżu rybaków. Zapuszczam się w uliczki Starego Miasta, którego główną atrakcją jest fort. Zaliczane do pocztu tzw. niepięknych dzielnic Funchal, nie jest entuzjastycznie polecane w reklamowych folderach. I chyba zaczynam domyślać się dlaczego. Z licznych kafejek wytatuowani marynarze rzucają mi co chwilę wyzywające spojrzenia. Niezrażony, mocniej chwytam za kieszenie i staram się patrzeć na marynarzy jeszcze hardziej niż oni. Pojedynek na miny kończy się remisem. Nie oberwał nikt. Szczęśliwie dla mnie i innych turystów lokalny folklor równoważy tradycyjna oferta. Między spelunkami są sklepiki z pamiątkami z afrykańskich kolonii Portugalii, a co jakiś czas z bardziej wystawnych restauracji wyskakują kelnerzy. Uśmiechnięci zapraszają kordialnie na obiad, ponche albo wciskają wizytówki – bo kto wie, może następnym razem ktoś skorzysta z ich oferty.


Jak wiadomo, każde szanujące się górskie miasto (Madera wznosi się na ponad 1600 m n.p.m.) powinno mieć kolejkę linową. Nie inaczej jest w Funchal. Kilkudziesięciominutowa trasa prowadzi ponad dachami starego miasta, sunie nad stokami wzgórz, by zakończyć bieg na Monte, z którego widać godną panoramę.
W kościele Nossa Senhora do Monte pochowany został ostatni Habsburg, Karol I. Zmarł na wygnaniu na Maderze co jest chyba jego jedynym dokonaniem. Bez żalu odpuszczam więc sobie złożenie mu wizyty, szczególnie że zaintrygowało mnie coś innego. Niewielkie skrzyżowanie obok świątyni okupuje krzykliwa grupa wyglądająca jak weneccy gondolierzy. Skąd faceci w białych koszulach i płaskich, słomkowych kapeluszach na portugalskiej Maderze? Ich dziwaczną historię wyjaśnia Ermes, przewodnik. Większość wynalazków powstaje z potrzeby chwili. Pierwszym osadnikom nie było łatwo; strome stoki i błotnista ziemia utrudniały kolonizację wyspy, ba, nawet przemieszczanie się po niej. Pogoda tutaj potrafi się zmienić cztery razy w ciągu dnia. Mgły i deszcze, dzięki którym wyspa może się poszczycić wiecznie zieloną bujną roślinnością, są tak oczywiste jak korki w Warszawie. Konieczność budowania dróg prowadzących trawersami powodowała, że z kilometra trasa wydłużała się do kilku. I wtedy ktoś wpadł na genialny pomysł, by z miejsc położonych wysoko zjeżdżać po prostu saniami. Ten zastrzyk adrenaliny fundują sobie dziś głownie turyści. Zabawa musi być przednia, sądząc po wyrazie grozy malującym się na twarzach pasażerów.


Samochodowa wyprawa w głąb Madery oznacza, że bez zmuszania mięśni do wysiłku doświadczę jeszcze więcej górskich klimatów. Urok krajobrazów wydaje się silniejszy od instynktu samozachowawczego kierowców. Co chwila widzę samochód zaparkowany na łuku krętej szosy i jego właścicieli kontemplujących panoramę. Zmierzam do Doliny Zakonnic, przez wieki miejsca znanego jedynie wtajemniczonym. Przyglądam się dolinie z tarasów Eira do Serrado. Tutaj ukrywali się mieszkańcy wyspy przed najazdami francuskich piratów. Przyzwyczajeni do uległości portowych osad agresorzy łagodnieli w obliczu ogromu maderskich wzgórz, Ilha Madeira, jak nazwali ląd Portugalczycy, znaczy Zalesiona Wyspa. Lasów tutaj dostatek. Niezapomnianych wrażeń dostarcza przejazd przez gęstwinę „tundry maderskiej”, płaskowyżu Paul da Serra. Albo spacer Lasem Laurowym, gdzie podobno oprócz wszystkich gatunków drzew znanych na wyspie można zobaczyć krzewy bobkowe, dodawane do każdej szanującej się potrawy. Najbardziej jednak spektakularnym widokiem są ostre niczym brzytwa bazaltowe klify, chluba Madery. Gabo Girao jest najwyższy w Europie, wznosi się 580 m n.p.m.! W planach jest stworzenie szklanego tarasu, wychodzącego kilka metrów poza obrys skały. Wschodni kraniec wyspy, półwysep św. Wawrzyńca, też jest godny odwiedzin. Warto zobaczyć to wąskie pasmo skał, ostro schodzące w morze rozbijające się o zatopiony w nim rumosz.


Reklama

Nic tak nie zaostrza apetytu jak świeże górskie powietrze i nic na Maderze nie zaspokaja go lepiej niż wizyta na targowisku w Funchal. Tutaj każdy amator dobrej kuchni może popaść w zadumę, połączoną z ekstazą, nad mnogością znanych i nieznanych warzyw i owoców. A co najważniejsze, handlarze są równie rozemocjonowani jak klienci. Jeden przez drugiego częstują swymi produktami. Stragany rybne uginają się od tuńczyków, wielkością przypominających wieloryby oraz, długich niczym szpady, – nomen omen – szpad – maderskiego specjału. Lady ze słodyczami uginają się pod melasowym ciastem robionym z trzciny cukrowej. Podobno zachowuje świeżość przez rok, ale kto to sprawdzi – jest tak smaczne, że znika w oczach. Są tu też banany uprawiane nawet między blokami. I kasztany pod postacią cukierków, ciast, pieczone na blasze jako zaprawa do trunków.
Nie ma Madery bez madery chciałoby się krzyknąć – nic bardziej błędnego. Nie ma Madery bez ponchy – trunku na bazie rumu, cukru i owoców! Wielkie było moje zdziwienie, kiedy zamówiłem go wysoko w górach, a barman po nalaniu trunku do kieliszka podstawił go pod spieniacz do mleka. – W górach pije się gorącą ponchę – wyjaśnił przewodnik. O ile po maderę trzeba się pofatygować do winiarni, ponchę dostaniemy wszędzie, nawet na ulicznych straganach. Maderę przy odrobinie samozaparcia można obejść wzdłuż (57 km), wszerz (22 km) i dookoła (140 km) w kilka dni. Ja dzięki islandzkiemu wulkanowi tkwiłem tu dwa tygodnie. Ale biorąc pod uwagę bogactwo wrażeń, których wyspa dostarcza, mógłbym utknąć tu nawet na dłużej.

Reklama
Reklama
Reklama