Reklama

Air France ląduje w Bamako kilka godzin po czasie, ale nic to nie dziwi. Tańsze linie Point Afrique potrafią przesunąć odlot o dzień wcześniej, nie informując o tym pasażerów. Przebijając się przez tłum tragarzy, naganiaczy i taksówkarzy, którzy wbrew wszelkim regułom wpuszczani są poza stanowiska imigracyjne, docieramy do sali odbioru bagażu. Chaos. Nietrudno po tym wywnioskować, że w Mali trzeba spodziewać się wszystkiego.

Reklama

Przed lotniskiem czeka mój znajomy taksówkarz, Sidi. Paliwo tankujemy po drodze – tutejsi kierowcy chyba zawsze mają pusty bak i napełniają go dopiero, gdy trafi się klient. Na nocleg wybraliśmy Auberge Jiatiguyia w zielonej dzielnicy Badalabogou. Od hałaśliwego centrum dzieli ją długi most Męczenników nad rzeką Niger. Kilka knajp to jedna z głównych atrakcji miasta, szczególnie że można w nich usłyszeć świetne malijskie granie. Tutaj utalentowanych artystów jest tylu, że na wieczory z muzyką na żywo wchodzi się za darmo, zaś za wstęp do knajp z DJ-em trzeba zapłacić słono jak na Afrykę (około 10 euro). Dowiadujemy się, że następnego dnia w Alliance Française – w wielu byłych francuskich koloniach to najważniejsze centrum kulturalne miasta – grać będzie Tinariwen, znany na całym świecie blues band Tuaregów. Zapowiada się niezły początek wyprawy!

W sobotę przed koncertem odbębniamy obowiązkowe punkty programu. Kilka muzeów, jak to zwykle w Afryce, da się oblecieć szybko, mało w nich wartościowych eksponatów. Nie ma na to wpływu fakt, że setki lat temu ziemie dzisiejszego Mali należały kolejno do imperiów Ghany, Mali i Songhaju, które rozkwitały, bogacąc się na transsaharyjskim handlu złotem, kością słoniową, solą i niewolnikami, a struktury państwowe miały lepiej rozwinięte niż niejedno ówczesne państwo europejskie. W afrykańskich miastach nie należy się spodziewać szlaku turystycznych atrakcji, które się zalicza, po drodze konsumując lunch w przytulnej restauracji. Tutaj chłonie się klimat, przepycha się przez tłum, targuje o mango i przekomarza z uzbrojonymi po zęby rasta cwaniaczkami. Zakurzonych masek i instrumentów muzycznych idziemy szukać na targu Marché Artisanal.

W Badalabogou, tuż nad rzeką stoi wielki gmach Palais de Culture. Najbardziej znany jest z największego w Afryce ambitnego biennale fotografii. Na co dzień w salach pałacu odbywają się próby muzyków, lekcje narodowego baletu dla miejscowych oraz studentów z całego świata. Przyciągnięci dźwiękiem bębnów, trafiamy do salki, gdzie pod okiem czarnej nauczycielki ćwiczy młoda, biała dziewczyna – jak się okazuje, polska instruktorka tańca afrykańskiego, Wioletta Pogorzelska.

Po znakomitym koncercie Tinariwen muzycy wsiadają w swe land cruisery, a ja ciemną nocą postanawiam jeszcze załatwić jutrzejszy transport do Ségou. Oczywiście można po prostu kupić bilet na regularną linię, ale mamy ograniczony czas podróży i nie chcemy ryzykować. W Mali autobusy, które miały ruszać wcześnie rano, czasem startują dopiero po południu. Jadę więc na dworzec autobusowy Sogoniko. Miejsca, w dzień oblegane przez chmarę sprzedawców wmuszających w pasażerów zimną colę i szaszłyki, teraz są zupełnie puste. Gdzieniegdzie błyskają tylko białka oczu tanich nigeryjskich prostytutek, które pytane o drogę świecą sobie w twarze małymi chińskimi latarkami, z nadzieją, że trafiły na klienta. W końcu znajduję zaspanego kierowcę, który zgadza się przyjechać po nas następnego dnia rano i zawieźć w głąb kraju za ustaloną z góry stawkę. Wracam do oberży, wpełzam pod moskitierę i korzystam z ostatnich godzin gorącej nocy. Więcej pośpię w samochodzie, bo do Ségou mamy ładny kawałek drogi.

Trasa, którą jedziemy z Bamako do Ségou, do niedawna była jedną z nielicznych szos asfaltowych w Mali; teraz doczekała się przedłużenia. Niezmordowani Chińczycy modernizujący Afrykę właśnie oddali do użytku odcinek Bamako- Dakar wzdłuż słynącej z niepunktualności linii kolejowej (pociąg miewał tydzień opóźnienia). Okazało się, że Ségou jest warte odwiedzin tylko w lutym, kiedy odbywa się tu wielki muzyczny festiwal. Zjeżdżają się nań gwiazdy z całej zachodniej Afryki, przyciągając kolorowy tłum nomadów, naciągaczy, przekupek i turystów. Żeby się upewnić, czy istotnie niczego nie przegapiliśmy, urządziliśmy sobie jeszcze wycieczkę po rzece do starego Ségou, sennej wioseczki nad Nigrem. Tak, Djénné, oddalone stąd o kilka godzin, jest zdecydowanie ciekawsze. Warto zacisnąć zęby i tam dojechać. Nam udało się zdążyć na główną atrakcję tygodnia – poniedziałkowy targ.

Kupcy rozkładają swoje dobra przed Grand Mosque – jasnożółtą konstrukcją z wysuszonej gliny (gdy pada, zamienia się ona w rozpływającą się błotną breję). Meczet jest tłem dla wielobarwnych strojów przekupek z plemion Bambara, Fulani i niebieskich szat Tuaregów. Ta egzotyczna scenografia ciekawi turystów, antropologów, dziennikarzy, a nawet fotografów mody. Ci ostatni swym nierozsądnym zachowaniem sprawili, że oficjalnie Grand Mosque można oglądać tylko z zewnątrz. Fama głosi, że sprowadzili do środka modelki i urządzili sobie tam sesje, więc rozsierdzony imam zabronił wstępu niewiernym. Nie przeszkadza to sprytnym chłopaczkom za „dodatkową opłatą” tylnym wyjściem wprowadzać turystów, którzy z wypiekami na twarzy konsumują zakazany owoc, fotografują gliniane korytarze i odgrywają Indianę Jonesa, póki zniecierpliwiony przewodnik nie wygoni ich na zewnątrz.

Siedzę na krzywej ławce i jem chudą rybę złowioną w płytkich i mulistych wodach rzeki Bani okalającej Djénné. Kawałek cienia rzucanego przez szmatę rozpostartą nad straganem dzielą ze mną szewc i gromada ubrudzonych pyłem dzieciaków. Wpatrują się w białego, ale prawdziwą przyczynę ich zainteresowania poznaję dopiero wtedy, kiedy rzucam pod ławkę obgryziony szkielet ryby. Jedno z dzieci porywa go niczym kot i oblizując, wysysa z niego resztki. Widząc to, złoszczę się na siebie, na moją niecierpliwość wobec naciągaczy, którzy nieodłącznie towarzyszą nam podczas przedpołudniowego spaceru po miasteczku, na rozdrażnienie, że zgubił się bagaż Ewy, jednej z uczestniczek wyprawy. Spadł z dachu naszego busa, a kierowca nie poczuwa się do odpowiedzialności. Teraz zapewne rzeczy dzielone są przez mieszkańców którejś z wiosek, ale pewnie bardziej przydadzą się im niż mojej koleżance.

Domy z gliny i ze słomy regularnie są tu rozmywane przez deszcze, a mieszkańcy niestrudzenie na nowo lepią fikuśne mury i blanki, wzmacniają ściany. To jedno z bardziej organicznych miast, jakie widziałem. Zostało sklecone z tego, co naniosła rzeka Bani. Architektura Sahelu jest zresztą inspiracją dla budowniczych i architektów z Europy czy USA, eksperymentujących z naturalnymi technikami.

Chociaż w Mali mieszka wiele grup etnicznych, nie wywołuje to poważnych problemów znanych z innych regionów Afryki. Jedziemy spotkać się z Dogonami – plemieniem niewielkim (ich liczebność ocenia się na 400–800 tys.), które wśród naukowców zasłynęło z niezwykle szerokiej wiedzy astronomicznej i mitologii związanej z pochodzeniem ich przodków od Syriusza. Dogoni mają wiele tabu i miejsc zakazanych. Po ich wioskach lepiej poruszać się z lokalnym przewodnikiem. Nas jednak prowadzi Sidi. Mimo że nie jest Dogonem, zna fajne zakamarki, potrafi załatwić w sensownej cenie taniec z maskami, tragarzy czy wózek zaprzężony w muły do wiezienia bagażu. Najpierw odwiedzamy wioski ukryte między dziwacznie pofałdowanymi skałami majestatycznego urwiska. Lud przeniósł się na płaskowyż, gdy fala islamizacji przetoczyła się w XIX w. przez Afrykę Zachodnią – jako niemuzułmanie uznawani byli za niewolników. W osadach małe chatki ze spiczastymi dachami pełnią funkcję spichlerzy i magazynów, a rzeczy mężczyzn i kobiet trzyma się osobno. Na środku wioski stoi toguna, swoisty dom kultury i ratusz, miejsce, w którym panowie prowadzą dyskusje i odpoczywają. Niski dach toguny ma zapobiegać gwałtownym ruchom i zrywaniu się do kłótni.

Bogata kultura Dogonów jest dość skomercjalizowana – przyzwyczajeni do turystów miejscowi w prawie każdej wiosce trzymają chłodną coca-colę (inaczej byłaby tylko brudna woda ze studni), a taniec masek przyjemnie wypełnia nam ranek (cóż z tego, że został zaaranżowany specjalnie dla nas?). Turystyka pomaga tu zachować lokalne zwyczaje, widać, że ludzie są dumni ze swojej tradycji i odmienności. Gdyby nie pieniądze z zewnątrz, prawdopodobnie ledwie wiązaliby koniec z końcem, odziani w koszulki z lumpeksu, zasłuchani w hip-hop z przydrożnego baru, tak jak w wielu innych miejscach Afryki.

Sidi oczywiście pakuje nas w kłopoty. Dla ochłody prowadzi pod urwisko, do przyjemnego malutkiego wodospadu. Spacer kończy się awanturą, chyba naruszyliśmy jakieś plemienne tabu. Jednak tym razem z gestów krzyczącego dogońskiego starca wynika, że bardziej chodzi o pieniądze niż o zdenerwowanie duchów.

Do Mopti docieramy późnym popołudniem. Mamy całkiem spory wybór hotelików i pensjonatów poupychanych w uliczkach nad Nigrem. W mieście jest lotnisko i port rzeczny, z którego zamierzamy popłynąć w stronę Timbuktu. Wyruszam na negocjacje z właścicielami piróg, po drodze wymijając pośredników, którzy cenę zawyżą trzykrotnie. Najlepiej rozmawiać z kapitanami bezpośrednio na łodzi, wszystko sprawdzać, zapisywać w umowie, kserować dowody tożsamości, uważać z zaliczkami. Kilka metrów od brzegu rdzewieją statki państwowego przedsiębiorstwa żeglugi rzecznej Comanav. Nimi też można by popłynąć do Timbuktu: trwa to z tydzień, pokład dzieli się z setkami pasażerów. Jednak dla takiej jednostki poziom rzeki musi być dostatecznie wysoki, a zdarza się to coraz rzadziej. Nawet nasza krypa z trudem będzie pokonywać niektóre płycizny.

Ciekawe, jak wiele nam potrzeba na trzy dni podróży: sterty puszek, zgrzewek wody mineralnej, plastikowa lodówka, cola, piwo, nasze bagaże, maski Dogonów... Wczesnym rankiem tragarze rozładowują wózek przyciągnięty przez osiołka z naszego hotelu, ja nadzoruję ich, przeliczając, czy nic nie zginęło, niczym Livingstone przed kilkumiesięczną ekspedycją. Już parę godzin po wypłynięciu z portu natrafiamy na wioski, gdzie nagie dzieci biją się o nasze puste butelki po wodzie mineralnej. Ich okrzyk „bidon! bidon!” towarzyszy nam przez resztę podróży.

Płyniemy, kołysani nurtem rzeki. Kolonialna przejażdżka, jest czas na lekturę. Dopiero teraz zaczynamy łapać malijski rytm, nie denerwować się, nie żądać więcej akcji, nie chcieć szybciej, bo szybciej się nie da. I tak wyprzedzamy przeładowane łodzie wiozące ludzi na targ do sąsiedniej wioski czy te z dziurawymi żaglami zrobionymi z worków po ryżu Usaid. Wschody i zachody, baobaby, coraz bardziej wysuszony krajobraz, gdzie wydmy zastąpiły pola uprawne, a wielbłądy Tuaregów – krowy Fulani. Po porannej bagietce i rozpuszczalnej nescafé wędrujemy wąską burtą na rufę do niewygodnej wygódki, a wieczorem kładziemy się na plecionym dachu łódki i liczymy miliony przesuwających się nad nami gwiazd. Światło dnia, zwłaszcza gdy wpływamy na rozlewiska jeziora Débo, wypala wszystko, mleczna biel nieba zlewa się z wodą, jesteśmy zawieszeni w białej pustce. Sternik mówi coś o hipopotamach, rzeczywiście, gdzieś tam wystają z wody czarne łby. Lepiej nie podpływać zbyt blisko, spotkanie z nimi grozi śmiercią.

Trafiamy do Niafounké, typowego miasteczka nad Nigrem. Uzupełniamy zapasy oleju napędowego i robimy ostatni dłuższy postój przed Timbuktu. Merem był tu do niedawna, do swej śmierci, genialny malijski muzyk, Ali Farka Toure. Mimo światowej sławy, mieszkania w Paryżu i fortuny, jakiej dorobił się na muzyce, wolał wrócić w rodzinne strony, gdzie nie dochodzi nawet porządna droga i spędzać czas z bliskimi, grać na swej gitarce, na werandzie zasypywanej piaskiem z Sahary. Respekt, panie Toure.

Do samego Timbuktu nie da się dopłynąć. Port jest w oddalonym od niego o 8 km Korioume. Mimo nocy to jazda jak przez piekarnik. Timbuktu to niepozorne z wyglądu miasto. Ani to koniec świata – przed nami droga przez pustynię do Gao i dalej, do Niamej w Nigrze – ani centrum kultury Tuaregów. Tym jest raczej Kidal położony bliżej algierskiej granicy. Kiedyś był tu wielki ośrodek akademicki. W bibliotekach przechowywano 150 tys. liczących setki lat manuskryptów dzieł literackich i podręczników do nauk ścisłych. Jednak pozostałość dawnej świetności przykrywają piach i plastikowe czarne worki przeżuwane przez kozy.

Jedząc zakurzone bagietki, opędzamy się od sprzedawców tuareskich mieczy i krzyży Agadezu. Nocą ruszamy na wielbłądach na wydmy, kilkanaście kilometrów poza obrzeża Timbuktu. Klasyka pustynnej turystyki: słońce zachodzi, prowadzący stado przewodnik ćmi fajeczkę z koziej kości, koło nas rozładowuje swój solny transport karawana, która przybyła z odległych kopalni w Taoudenni. A na zakończenie – impreza w obozowisku nomadów. Piękna noc, wiatr z głębi pustyni zasypuje nasze talerze. Zamiast typowej tutaj kolacji z ryżem, piaskiem i sosem, piach zgrzyta w czymś ekstra: zaserwowano nam całego grillowanego barana. Urywamy kawały mięsiwa i jemy je na klęczkach. Koło ogniska tuareskie kobiety rozpoczynają tinde. Klaszczą w dłonie, biją w małe bębenki, śpiewają, przeważnie o obecnych i nieobecnych facetach, dużo w tym żartu i społecznej krytyki. Nasi przewodnicy, nieco zażenowani, rechoczą. Warto wrócić tu w styczniu, kiedy Festiwal Pustyni gromadzi na jednej scenie artystów jak te kobiety, lokalne gwiazdy oraz bluesmanów z USA czy takich muzyków jak Manu Chao. Wszystko w miejscu, do którego nie prowadzi żadna droga.

Ostatni etap naszej podróży to pustynia. Jedziemy półtora dnia z Timbuktu wzdłuż rzeki Niger szlakiem znanym z bandyckich napadów. Po drodze nocujemy w glinianej wiosce, gdzie dzieciaki z plemienia Songhai otaczają nas ciasnym kręgiem. Biali nie pojawiają się tu zbyt często. Nagle powstaje małe zamieszanie, wskazują na koszulkę jednego chłopca, na której widać portret Davida Beckhama, a potem na moją fryzurę. W końcu najodważniejszy łamaną francuszczyzną pyta, czy to ja jestem na koszulce. Dojechaliśmy kawałek poza granicę świata popkultury. Znajduje się ona sto mil na wschód za Timbuktu.

Światosław Wojtkowiak

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama