Reklama

Urlop w zeszłym roku zaplanowałem na przełom lipca i sierpnia. Na początku lipca nie miałem jeszcze żadnych planów. Pojawiła się tylko pewna ulotna myśl pod tytułem: „Zrobiłbym coś szalonego”, czyli – wybrałbym się maluchem do Hiszpanii. Wahałem się z podjęciem ostatecznej decyzji, ale zacząłem przygotowywać auto. Co mogłem, zrobiłem sam, resztę powierzyłem znajomemu mechanikowi, który wymienił m.in. przedni resor, bo okazało się, że mógłbym podczas jazdy przykleić się do asfaltu. Generalnie jak na rocznik 89’ autko było w bardzo dobrym stanie. Tydzień przed urlopem, kiedy już chyba od wszystkich znajomych usłyszałem, że jestem niepoważny i nie dojadę nawet do granicy, twardo szykowałem się do wyprawy. Znalazłem też kompana podróży.

Reklama

Pierwsza próba

Wyruszyliśmy 19 lipca 2008 r. Tylna kanapa była zapakowana po dach. Do bagażnika trafiły części zamienne. Nie sposób zabrać wszystkich, wzięliśmy więc tylko te, których prawdopodobieństwo zepsucia było największe, czyli np. szczęki hamulcowe (jakie hamulce ma fiat 126p, każdy wie, a jeśli nie, to jego szczęście). Do tego doszły śrubki, wężyki, kleje i inne drobiazgi – uzbierał się cały bagażnik.

Pod wieczór dotarliśmy pod czeską granicę w okolice Lubawki i tam przenocowaliśmy. Rankiem wyjechaliśmy w kierunku PRAGI. No i stało się. Tego nie przewidywał nikt, przynajmniej nie tak wcześnie. Zbliżaliśmy się do stolicy Czech, kiedy zapaliła się kontrolka paliwa. Zatankowaliśmy do pełna, ale po 10 km wskazówka pokazywała tylko pół baku. Nawet ford mustang nie pobiera tyle paliwa przy przekręcaniu kluczyka w stacyjce! Zatrzymaliśmy się w szczerym polu po wyjeździe z mieściny, w której tankowaliśmy. Podniosłem pokrywę silnika. Sprawa okazała się poważna – upraszczając, obluzował się wężyk paliwowy przy gaźniku.

Zapasowego gaźnika nie zabrałem. Pomaszerowaliśmy w stronę miasta (gdzie chwilę wcześniej tankowaliśmy) w celu poszukiwania drutu. W jednym z gospodarstw dostaliśmy cały zwój. Wszelkie próby naprawy spełzły jednak na niczym. Wtedy przypomniało mi się, że przecież w wypchanym po brzegi bagażniku mam różne kleje – do gumy, metalu. Oblepiliśmy więc wężyk wraz z gaźnikiem, dodatkowo zabezpieczyliśmy całość drutem i wio! Przeżyliśmy wtedy chwilę zwątpienia – czy aby na pewno wiemy, w co się pakujemy?

Dojechaliśmy do Pragi, która była pierwszym ważniejszym przystankiem na trasie. Na zwiedzenie stolicy Czech nie wystarczyłoby weekendu. Spędziliśmy tam pół dnia i ruszyliśmy dalej.

Granicę czesko-austriacką przekroczyliśmy w Neu-Nagelberg, skąd skierowaliśmy się prosto do Wiednia. Obejrzeliśmy najważniejsze atrakcje, m.in. budynek Opery i gotycką katedrę św. Szczepana. Późnym popołudniem wsiedliśmy do maluszka. Nie chcieliśmy nocować w Wiedniu – uznaliśmy, że dysponując trzyosobowym rozbijanym apartamentem, prześpimy się za miastem.

One way ticket

Kolejnym punktem wycieczki była Wenecja. Na trasie pojawiły się góry, z którymi maluch radził sobie gorzej niż z równinami. Od awarii wężyka z autkiem działo się coś niedobrego – chwilami traciło moc. Tłumaczyłem to wagą bagażu i pasażerów, z częściami zapasowymi mogło to być 250 kg. Najgorzej, że zrezygnowaliśmy z autostrady, by w razie awarii nie wzywać pomocy, i wybraliśmy drogi lokalne. Owszem, bardziej widokowe i dzikie, ale strome niczym trasy narciarskie.

Pamiętam, jak jechaliśmy w deszczu przez las, pod górę. Zmienialiśmy tylko biegi, od czasu do czasu redukując do jedynki. Ci, co kierowali kiedyś maluchem, wiedzą, że zmiana z dwójki na jedynkę w czasie jazdy oznacza jeden wielki zgrzyt. Pokonywaliśmy jednak kolejne kilometry. Tak było do momentu, kiedy zobaczyliśmy przed sobą ok. 500-metrowej długości stromy podjazd. Popatrzyliśmy na siebie. Była to jedyna droga, jaką mogliśmy jechać – od dwóch godzin nie minęliśmy żadnego skrzyżowania. Jednym słowem, mieliśmy one way ticket. Rozpędziłem się do 80 km/godz. i rozpocząłem wspinaczkę. Samochód zwolnił, obroty spadły, więc co robić? Wrzuciłem trójkę i maluszek przejechał kolejne kilkadziesiąt metrów. Moc trójki się skończyła, no to znów redukcja. Na dwójce toczył się najdłużej, ale nie było co liczyć na pokonanie podjazdu. Autko zaczęło zwalniać, więc żeby nie stanąć – zgrzyt i redukcja na jedynkę. Do wzniesienia brakowało 20 m, kiedy to i jedynka nie dała rady.


Maluszek się zatrzymał. Momentalnie zaparowały szyby, lał deszcz, robiło się ciemno. Puściłem hamulec nożny i mimo zaciągniętego ręcznego samochód zaczął jechać w dół. Cofnąć? W dół z takiego wzniesienia z zaparowanymi szybami – samobójstwo! Już gorzej być nie mogło. Kolega wysiadł, żeby popchnąć auto, a ja wrzuciłem jedynkę i gaz do dechy. Udało się pokonać jakieś pięć metrów. Więc jeszcze raz i jeszcze, i kolejne metry do przodu. I tak znaleźliśmy się na szczycie: ja, maluch i przemoczony do bielizny kumpel. To jeszcze nie koniec. Za każdym podjazdem musi być przecież zjazd. No i był. Tak jak wcześniej martwiłem się, czy silnik przeżyje podjazdy, tak teraz denerwowałem się, czy hamulce wytrzymają zjazdy. Na szczęście wytrzymały. Już na dole stwierdziliśmy, że nie ma co się dłużej tak męczyć i skierowaliśmy się na autostradę.

Na najbliższym zjeździe rozbiliśmy obóz, czyli rozwinęliśmy śpiwory na siedzeniach. Sen przypominał czuwanie na siedząco, ale lepsze to niż rozstawianie namiotu w czasie ulewy. Później okazało się, że spanie w maluchu nie jest aż tak złe nawet dla osób mierzących 180 cm. Około 5.00 rano byliśmy już gotowi do dalszej jazdy!

Maluch najwyraźniej się jednak nie wyspał – jechał 60 km/godz. Przed granicą austriacko-włoską zaczął ryczeć. Szybko uciekliśmy na parking. Austriacy patrzyli na nas, jakbyśmy wjechali na wielbłądach. Otworzyłem pokrywę – to urwała się jedna z rur tłumika. Gdy tylko silnik ostygł, użyliśmy zabranego z Polski kleju, po czym rozłożyliśmy polową kuchnię i pijąc kawę, czekaliśmy, aż specyfi k wyschnie. Po upływie czasu podanego na opakowaniu (dwie godziny) spoiny nadal były miękkie.

Na mapie wypatrzyliśmy miejscowość Tarvisio, gdzie mógł być jakiś warsztat. Zamontowaliśmy tłumik i ruszyliśmy z hałasem. Wjazd do miasta był niczym wejście smoka. Ludzie przy stawali na chodnikach i pojawiali się w oknach, sprawdzając, co zakłóca im spokój. Pytaliśmy wszystkich o mechanika – po angielsku, hiszpańsku i polsku. Włoskiego nie znaliśmy. Trafi liśmy wreszcie do serwisu Fiata, ale panowie byli tak zapracowani, że nie chcieli nam pomóc, mimo iż podjechaliśmy takim unikatem. W innym warsztacie mechanik zgodził się zespawać tłumik. Zabraliśmy się za jego zdemontowanie i przyszykowaliśmy mu wszystko niczym chirurgowi do operacji. Za pieniądze, które tam wydałem, w Polsce zespawałbym drugiego malucha. Odpaliliśmy silnik i… tego dźwięku nie da się opisać – samochód bzyczał. W Tarvisio zjedliśmy jeszcze pizzę i pojechaliśmy w stronę Wenecji.

Postanowiliśmy zaszaleć i przenocowaliśmy na kempingu. Jak się okazało – najdroższym w moim życiu. Na zwiedzanie Wenecji przeznaczyliśmy cały dzień, odbyliśmy nawet romantyczny rejs gondolą. Późnym popołudniem wyruszyliśmy w stronę Genui. Przejechaliśmy tylko przez to miasto (teraz trochę tego żałuję) i od tej pory trzymaliśmy się wybrzeża. Od awarii tłumika maluszek, główny bohater tej wyprawy, pracował ładnie. Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas w cieniu, by nie przegrzać silnika i wykąpać się w morzu.

Granicę włosko-francuską przekroczyliśmy w Grimaldi. O mały włos nie przegapiliśmy Monako! Po prostu nie zauważyliśmy, kiedy się zaczęło. Jazda naszym czerwonym ferrari po jednym z torów Grand Prix F1 trwała krótko, ale i tak byliśmy podekscytowani. Później skierowaliśmy się do Saint Tropez (jachty, auta, wille i niewiele do zwiedzania). Rozczarowani obraliśmy kierunek na Barcelonę.

Kierunek ocean

Do Hiszpanii wjechaliśmy 25 lipca. Na granicy pogratulowaliśmy sobie osiągnięcia celu. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że przygoda dopiero się zaczyna. Po dwóch dniach ruszyliśmy z Barcelony nad ocean.

Przenocowaliśmy pod Bilbao, a po południu wjechaliśmy do Santander z zamiarem zwiedzenia jego centrum i zaliczenia pierwszej w życiu kąpieli w oceanie. Podczas poszukiwania parkingu znaleźliśmy się na jednokierunkowej uliczce, która za zakrętem okazała się bardziej stroma niż podjazd w Alpach austriackich! Prawie się rozpłakałem. Silnik ryczał, a maluszek ani drgnął. Nagle puk, puk w okno – policjant podpowiedział, żeby pasażer wysiadł. Nic to nie dało. Zjechałem więc pod prąd (samochód za nami ustąpił miejsca) i zaparkowałem, ale odechciało mi się zwiedzania.


Przeklinaliśmy Santander, nie wiedząc, że wkrótce tu wrócimy. Na razie jechaliśmy jednak wzdłuż wysokiego brzegu, podziwiając ocean. Nagle maluszek zaczął się dusić i zwalniać. Zbledliśmy, tym bardziej, że działo się to na wjeździe na autostradę. Samochód stanął. Zepchnęliśmy go na pobocze, żeby nie tamować ruchu. Zaraz zjawił się policyjny patrol. Wyjaśniliśmy, że usuniemy usterkę i za dwie godziny nas nie będzie. Spisali nas, życzyli powodzenia i pojechali. Oczywiście nie udało się usunąć awarii, choć rozkręciłem wszystko, co wydawało mi się podejrzane. O 6.00 rano pojawiła się policja, by sprawdzić, czy rzeczywiście odjechaliśmy. Sumienni byli jak diabli – laweta i koniec. Zawieźli nas do najbliższego warsztatu, czyli gdzie? Do Santander.

Trafiliśmy pod autoryzowany salon Fiata. Nikt nie miał jednak czasu diagnozować maluszka, spędziliśmy, więc kolejną noc w aucie. Następnego dnia późnym popołudniem jeden z mechaników zabrał się za rozkręcanie silnika. Warsztat był jednak czynny do 18.00 i pan przerwał pracę. Na szczęście firma ubezpieczeniowa zorganizowała nam hotel na czas naprawy.

Rankiem okazało się, że przyczyną awarii był uszkodzony zawór. Panowie przeryli cały magazyn, ale kto by miał w Hiszpanii części do dwudziestoletniego malucha, nawet w autoryzowanym serwisie Fiata! Co robić? W Polsce są, pomyślałem. Zadzwoniłem do ojca z pytaniem, czy może przesłać tę część do Hiszpanii pod podany adres. Czekając na zawór, zwiedzaliśmy pechowe Santander i okolice, m.in. jaskinię El Soplau i góry Picos de Europa.

Zawór przyjechał 5 sierpnia. Samochód działał teraz lepiej niż przed wyjazdem z Polski. Zapłaciliśmy i pożegnaliśmy się. Urlop się kończył, trzeba było wracać do domu. Wyjechaliśmy w kierunku Bilbao, maluszek pracował jak malowany. Mniej więcej po 50 km zaczął się dusić i stanął. Byłem załamany. Zadzwoniłem do firmy ubezpieczeniowej. Chciałem, żeby laweta zawiozła nas do Santander. Niestety, firmy mają powiedziane „do najbliższego warsztatu” i koniec. Na szczęście wykłóciłem się i wybłagałem – wylądowaliśmy w Santander. Panowie trochę się zdziwili, ale obsługa była tym razem błyskawiczna. Wieczorem wiedziałem już, że moja podróż maluszkiem się skończyła. Auto zostało w Hiszpanii zezłomowane, a ja wróciłem samolotem. Nie wiem, co bym zrobił, gdybym nie miał ubezpieczenia assistance.

Reklama

Była to podróż mojego życia – najbardziej spontaniczna ze wszystkich, jakie dotąd odbyłem. Samo zwiedzanie, owszem, było momentami poruszające, ale najbardziej będę pamiętał właśnie usterki i awarie. Były uciążliwe, ale jestem dumny, że je przetrwałem i dojechałem do celu.

Reklama
Reklama
Reklama