W tym artykule:

  1. Nadmorski kurort z rybołówstwem we krwi
  2. Alkohol do dwudziestej
  3. Zapasy z wydmami
  4. Zdrowie w bursztynie
Reklama

Szukam domu oznaczonego napisem rūkyta žuvis. To drogowskaz prowadzący do kulinarnego edenu. „Ryby wędzone”. W Nidzie budynki są niskie, drewniane, zazwyczaj niebieskie lub czerwone. Zanim dostanę upragniony specjał z wędzarni, muszę przebić się przez jaśminy, róże i malwy, którym pozwolono przejąć władanie w przydomowych ogródkach.

Wiem, gdzie iść – niemal wszystkie domy mają tu na podwórzu drewniany stół z ławami. I zwykle można się przy nim natknąć na gospodarzy. – Tu chodzi o czas – mówi gospodyni. – Pozwalamy, by ryby wędziły się nawet przez kilka tygodni. W sklepach takich nie dostaniesz – zapewnia i zaprasza do stołu.

Nadmorski kurort z rybołówstwem we krwi

Mieszkańcy Mierzei Kurońskiej – podzielonego między Litwę i Rosję wąskiego pasa piachu oddzielającego ląd od Bałtyku – rybołówstwo mają we krwi. Zajmują się nim od setek lat. Wyłowione z morza śledzie, flądry czy stynki przygotowują tradycyjnymi metodami w malutkich wędzarniach ustawionych nad brzegiem Bałtyku lub w przydomowych podwórkach. Sprzedają je zaraz na miejscu, wystarczy się tylko rozejrzeć za odpowiednimi tabliczkami. Zakochałem się w smaku tych tłustych bałtyckich ryb. Każdego dnia szukałem więc kolejnego punktu, gdzie mogłem je kupić.

– Mierzeja jest wąska, nie ma tu miejsca na wielkie pola, ziemia jest zresztą piaszczysta i niezbyt urodzajna – opowiada kobieta. – Nie mogliśmy zostać rolnikami, więc od zawsze żyliśmy z tego, co daje morze.

Pod tym względem niewiele się zmieniło, może poza tym, że dziś pieniądze płyną też z turystyki. I tym, że nie jada się już wron. Ten nieco osobliwy kulinarny zwyczaj wziął się z potrzeby urozmaicenia rybnego jadłospisu i utrzymał się przynajmniej do połowy XIX w. Ptaki łapane, a jakże, sieciami rybackimi, jadano gotowane, pieczone, solone. Ponoć były całkiem smaczne. Ich pióra trafiały do poduszek, na których wysypiali się w hotelach ściągający tu na wakacje letnicy. Dziś na mierzei sklepów z jedzeniem nie brakuje, więc wrony mogą żyć spokojnie.

Od innych nadbałtyckich kurortów odróżnia ją styl. Ustka na weekend

Podczas gdy w wielu miejscach na polskim wybrzeżu wciąż króluje stylistyka bazaru, na którym kupić można setki ton chińskiej tandety, tu można poczuć klimat zadbanego kurortu w starym st...
Ustka, Polska
Fot. Shutterstock

Alkohol do dwudziestej

Turystów tu nie brakuje, ale pomimo tego Mierzei Kurońskiej udało się zachować kameralny charakter. Temu usypanemu z piachu i obsadzonemu sosnami światu wciąż bliżej do idylliczności niż szaleństwa głośnej zabawy, tak częstej w wakacyjnych kurortach. Litewski sierp przecinający morze jest alternatywną wersją naszego Półwyspu Helskiego – geograficznie podobny, ale pozbawiony modnych butików, drogich kempingów i hałaśliwych dyskotek. Bliżej tu do Skandynawii niż Słowiańszczyzny – przestrzeń jest uporządkowana, domy schludne i drewniane, a zasady jasno określone.

Jedną z nich jest zakaz sprzedaży alkoholu po godzinie 20 (w niedzielę – 15), który pokazuje priorytety miejscowych. Jeżeli chcesz się zabawić przez całą noc, jedź do nieodległej Połągi. Tu, na mierzeję tulącą zaledwie kilka bliźniaczo do siebie podobnych miejscowości – Juodkrantė, Pervalka, Preila i Nida – przybywa się po spokój i morskie powietrze wypełniające płuca.

To właśnie dla tej ciszy już na początku ubiegłego wieku ściągali na Mierzeję Kurońską letnicy, głównie z Niemiec, do których wówczas należały te ziemie. Najsłynniejszym z nich był Tomasz Mann. Zachwycony ruchomymi wydmami, gajami brzozowo-sosnowymi i dzikością plaż kupił tu letni dom. Przyszły noblista przyjeżdżał do niego trzy lata z rzędu, oddając się w niewielkiej rezydencji wypoczynkowi, ale też pracy. Pomiędzy spacerami, słuchaniem z gramofonu Wagnera i popijaniem na tarasie herbaty znalazł czas, by opisać Józefa i jego braci. Idylla skończyła się, gdy Hitler przejął władzę, a rodzina Mannów uciekła do Stanów Zjednoczonych. Na Mierzeję Kurońską nigdy już nie powrócili.

Miejsce z dala od tłumów i hałasu. Ten nadmorski kurort przyciąga turystów jak magnes fot: Shutterstock

W dawnym domu pisarza w Nidzie urządzono muzeum odwiedzane co roku przez blisko 50 tys. gości. Przechadzam się po pokojach powoli, próbując sobie wyobrazić odległe chwile beztroski, którymi cieszyli się tu Mannowie. Oryginalne meble zaginęły podczas wojny, w willi zgromadzono jedynie skromny zbiór zdjęć i dokumentów, niezmienny został jednak widok z okna pracowni Manna. Przystaję przy nim, patrząc na wodę, piasek i rząd sosen.

Zapasy z wydmami

Wydmowy krajobraz Mierzei Kurońskiej, który tak urzekł pisarza, paradoksalnie nie jest dziełem wyłącznie przyrody. Przylądek zaczął powstawać jakieś 5 tys. lat temu, gdy woda cierpliwie nanosiła drobinki piachu na przybrzeżną mieliznę. Z czasem wydmy – zgodnie z naturalnym cyklem – porosły drzewa i coraz gęstsza roślinność.

Ciągnące się kilometrami pofalowane góry piachu były zasłonięte lasem aż do czasu, gdy Rosjanie w trakcie wojny siedmioletniej wykarczowali teren. Naruszyli w ten sposób równowagę – niezatrzymywany drzewami piach zaczął się przemieszczać, zasypując kolejne rybackie osady. W ciągu 300 lat piasek pogrzebał aż 14 osad, zmuszając mieszkańców do kolejnych przenosin.

Dopiero gdy pojawili się tu Prusacy – uzbrojeni w analityczne umysły i inżynierski zmysł – przeprowadzili szeroko zakrojoną akcję zatrzymania wydm. Zasadzono na nowo drzewa, spowalniając pustynnienie terenu, wzniesiono kilometry płotków faszynowych. Natura została okiełznana, a może raczej przywrócono po prostu zachwiany wcześniej przez człowieka balans. Dziś lasy porastają trzy czwarte mierzei.

Ruchome wydmy ostały się głównie przy granicy z Rosją, choć i tam powoli zarastają roślinnością. Paradoksalnie tony piachu, będące źródłem tylu kłopotów, są też największą atrakcją turystyczną mierzei. Docieram do nich rowerem, sunąc ścieżkami będącymi marzeniem każdego miłośnika jednośladów – bezpiecznie odseparowanymi od aut, o asfaltowej lub szutrowej nawierzchni, z licznymi parkingami dla rowerów.

Na najwyższą wydmę – Parnidžio – prowadzą schody, które psują nieco obraz Litwinów preferujących naturalne warunki. Zaraz za nią zaczynają się jednak ścieżki ciągnące się aż nad zalew i Bałtyk. Gdy schodzę ze szczytu zapewniającego szeroką panoramę na okolicę, perspektywa momentalnie się zmienia. Otaczają mnie piaskowe góry, pośród których czuję się mały, przestrzeń nagle się kurczy do labiryntów wąskich dróżek i nielicznych roślin. Tracę orientację i błąkam się nieskładnie, aż natrafiam na siatkę oddzielającą teren rezerwatu przyrody Grobšto. Idąc wzdłuż niej, dochodzę do wody zalewu. Gdybym wybrał przeciwny kierunek, trafiłbym znów nad morze.

Zdrowie w bursztynie

O bliskości Bałtyku nie da się tu zapomnieć, nie tylko ze względu na słyszany niemal z każdego miejsca na mierzei szum fal oraz słoną wilgoć oblepiającą skórę, ale też ze względu na drobinki zastygłej żywicy. Bursztyn zajmuje stałe miejsce w witrynach tutejszych sklepików, najcenniejsze okazy nie trafiają jednak do turystów, lecz sprzedawane są za granicę bogatym jubilerom ceniącym wysoką jakość tutejszego materiału.

Mierzeja Kurońska uchodzi za najbogatsze zagłębie bursztynu na całym Bałtyku. W drugiej połowie XIX w. w okolicach Juodkrantė wydobywano go średnio 75 ton rocznie. Te zasoby wciąż nie są wyczerpane, nie dziwi więc, że wielu miejscowych skupiło się na poszukiwaniu wyrzucanego przez fale skarbu. Są i tacy, którzy dzięki zbiorom mogli porzucić rybołówstwo czy obsługę turystów i żyją teraz w spokoju i względnym dostatku.

Przechadzam się więc po szerokiej, niemal opustoszałej plaży w okolicy Pervalki – najmniejszej miejscowości na mierzei, zamieszkiwanej przez zaledwie 40 osób – ze wzrokiem wbitym w piach, mając nadzieję na jakieś odmieniające moje życie znalezisko. Niestety nie jestem tu w odpowiednim czasie. Najwięcej bursztynu pojawia się na plażach podczas jesiennych i zimowych sztormów, latem mogę liczyć co najwyżej na popękane muszle omułków i trochę świeżych glonów. Lub kilka łyków bursztynowej nalewki, miejscowego specjału, którym raczę się wieczorem w jednej z restauracji w Nidzie.

Reklama

Litewskie alkohole są mocne, niemal wytrawne, nieprzytłaczające zawartością cukru. Bursztynowy eliksir nie tylko dobrze smakuje, ale ponoć zapewnia lepsze zdrowie, a już na pewno dobre samopoczucie. Popijam go, zagryzając plastrami sera džiugas i ząbkami wędzonego czosnku, który trzyma się w tutejszych wędzarniach przez 40 dni, aż zrobi się czarny i słodkawy. I rzeczywiście czuję się dobrze, choć pewnie nie potrzebowałbym do tego nalewki – wystarczy widok na morze, szerokie plaże oraz dźwięcząca w uszach wieczorna cisza.

Nasz ekspert

Michał Głombiowski

dziennikarz, podróżnik, autor książek. Stały współpracownik magazynu „National Geographic Traveler".
Reklama
Reklama
Reklama