Moje marokańskie Exils
Zakochaliśmy się w sobie w zielonej wiosennej Irlandii. Na nowo rozpoczęła się historia Mężczyzny i Kobiety, która zdarza
się od początku świata. Szybko zdecydowaliśmy, że czas ruszyć razem w drogę, opuścić swoje centra i odnaleźć nasze własne.
W pewien deszczowy jesienny dzień wybraliśmy marokańską Afrykę.
Rozdział niezwykłych spotkań rozpoczął się dla mnie już na lotnisku w Hahn – chłopcy z Łotwy plus znaleziona piłka równa się międzynarodowy mecz rozgrywający się pomiędzy męską ubikacją a automatem do kawy. Rezultat: godziny oczekiwania na Eda skrócone do opowiadań o naszych wędrówkach i przyszłych planach z wojażerami zza wschodniej granicy. Myślałam, że główną osią mojej podróży będzie relacja pomiędzy mną a Edem. Stało się inaczej – na pierwszym miejscu pojawiła się pustynia, dopiero potem my.
Marrakesz jest dla mnie nauczką inności. Doświadczam jej na kilku poziomach. Ten zmysłowy sprawia mi przyjemność: nowe zapachy (zanurzam ręce w aromatycznych przyprawach), faktury (dotykam delikatnych tkanin), kolory (pożeram wzrokiem wszystko dookoła), smaki, dźwięki (wsłuchuję się w muzykę ulicy, najlepsze kawałki nagrywam). Z kapturem na głowie i w długich spodniach czuję się wręcz „marokańska”, zwłaszcza że przez labirynt wąskich uliczek pewnie prowadzi mnie Ed. Ten stan utrzymuje się do czasu, gdy na chwilę zostaję sama – zdejmuję nakrycie głowy, podwijam nogawki i przysiadam na chodniku. Wtedy podchodzi do mnie jakaś kobieta i patrząc mi w twarz, spluwa na ziemię. W jednej chwili, w wieczornym zgiełku Marrakeszu, odczarowuje się moje Maroko i ja sama. Dopiero teraz zauważam wzrok facetów z naprzeciwka, dociera do mnie hałas setek motocykli, a w brzuchu miesza się koktajl awokado z kuskusem. Jestem tu obca. Może nawet niechciana. Na pewno – kobieta.
Wraca Ed. Decydujemy się odnaleźć naszego pierwszego hosta – Ossamę. Gdy dochodzimy pod jego drzwi, wciąż nie czuję się za pewnie. Ale – nie mogę przecież uciec od doświadczenia nowego, nie mogę też w magiczny sposób zmienić płci. Naciskam dzwonek. Otwiera nam młody chłopak uśmiechnięty od ucha do ucha, który nawet nie patrzy w moją stronę. Do końca wieczora nasz gospodarz nie zwraca się do mnie w ogóle, a na moje pytania odpowiada Edowi.
W nocy obmyślam paniczny plan ucieczki z tego antyfeministycznego państwa i oczywiście następnego dnia… zostaję. Skutecznie chowam się za maską niezadowolenia, dumy i obojętności. Ale już po kilku godzinach mam dość eksponowania mojego poczucia odrzucenia, które zdecydowanie nie wpływa na jakość podróżowania. Muszę się tylko nauczyć akceptować mój nowy punkt widzenia – zza chusty i prawie zawsze u boku Eda. Ale jaja. A w Marrakeszu jest pięknie! Szczególnie w nocy, kiedy na głównym placu Dżamma al-Fna rozbrzmiewają odgłosy bębnów, para bucha z podniebnych garkuchni, a podkreślone delikatnym światłem stragany kuszą kolorami, zapachami, gwarem.
Następnego dnia łapiemy stopa na południe kraju. Kiedy zdezorientowani kręcimy się na obrzeżach miasta w poszukiwaniu drogi wylotowej, na horyzoncie pojawia się dresik w złotych łańcuchach wplątanych we włosy na klacie. Po kilku zdaniach przyjacielskim gestem zaprasza nas do swojego samochodu i jedziemy w kierunku wylotówki na Warzazat. Okazuje się, że nasz kierowca jest profesorem na uniwersytecie i doskonale rozumie potrzebę pomocy studentom zagubionym w meandrach kultury arabskiej. Dodaje też, że podziwia Wałęsę i że raz odwiedził Litwę – rodzinny kraj Eda.
Atlas przecinamy w tempie ekspresowym, wypadając z zakrętów przy prędkości 150 km/godz. „Schumacher” – chwali się nasz kolejny kierowca, a ja w tym czasie modlę się o dobrą wolę Allaha. Na jednym z wiraży wpadamy prosto do berberyjskiej restauracji. Trójka przyjaciół, która zgarnęła nas z Marrakeszu, to poważni biznesmeni, jakich niewielu w tej okolicy. Jak sami przyznają, „nie piją, nie palą, bo największą frajdą jest jedzenie”, więc kosztujemy, smakujemy, mlaskamy razem z nimi. A później wsiadamy do samochodu marokańskiego Schumachera – Inshallah!
Zostawiamy „płonący” o zachodzie słońca Atlas, żeby wieczorem dotrzeć do Zakury – miasteczka położonego u bram daktylowego raju. Tam realizujemy nasz podstawowy „plan rozpoznawczy” – wyszukujemy najmniej eksponowane, a najbardziej marokańskie miejsce, gdzie można napić się herbaty. I tym razem mamy szczęście – w kawiarni spotykamy Aziza, który okazuje się być z Hospitality Club, i godzi się nas przenocować w swoim domu. Na miejscu dokonuję ekwilibrystycznych wyczynów językowych (francusko-arabskich) i zdobywam serca chłopców. Szczęściu swojemu nie mogę uwierzyć. Chłopaki traktują mnie jak swojego i nawet nie przeszkadza im, że zaczynam dyrygować w kuchni przygotowaniami do tajina. Po obiedzie chwytamy za bębny i na kolorowych dywanach cieszymy się razem muzyką.
Kolejne dni to przypadkowe spotkania, rozmowy, zaproszenia na herbatę, obiad, które urozmaicają nam wędrówkę na południe, ku Saharze. W Zagorze czeka na nas Sallah – kolejny host z couchsurfingu. Tu, na południu, powietrze jest inne, na niebie więcej gwiazd, a ludzie życzliwsi. Tak przynajmniej twierdzą tutejsi ludzie. Mamy okazję zweryfikować ten sąd osobiście. Do rodzinnego domu Sallaha idzie się dokładnie w odwrotnym kierunku niż do wioski M’hamid, co nie oznacza, że jest daleko od pustyni. Ona już tu jest – hameda wdziera się w granice miasta, dyktuje warunki życia. Mężczyźni osłaniają twarz turbanami, a kobiety w cieniu mielą przyprawy. Tylko turyści maszerują naiwnie w objęcia słońca. Szybko jednak wracają w cień dachów europejskich kawiarni ze spalonymi noskami.
Zanim jednak dotarliśmy na pustynię, zostaliśmy dziećmi rodziców Sallaha. Stało się to po tym, jak pozwoliliśmy gadać muzyce. Po obiedzie zasiedliśmy do herbaty. Wtedy to Sallah wyciągnął darbukę, ktoś przyniósł łyżeczkę i kawałek blachy, brat Sallaha – skrzypce, mama – szklanki, ja – witaminy w plastikowym pudełeczku. Już po chwili ponad 10-osobowa grupa zjednoczyła się w poobiednim międzynarodowym rytmie.
Zagora urzekła nas otwartymi sercami ludzi. Poznaliśmy cały gang przyjaciół, z którymi gotowaliśmy, graliśmy i tańczyliśmy pod marokańskim niebem. Przez moment nawet zapomniałam o Saharze, choć ona nie zapomniała o nas. Pewnego dnia dostaliśmy propozycję noclegu u saharyjskich nomadów. Już następnego ranka maszerowaliśmy na pustynię kilkadziesiąt kilometrów. Z muzyką i śmiechami dotarliśmy na miejsce z pełnią księżyca. Niby nic – codzienne przygotowania posiłku, żarty z przyjaciółmi, a we mnie jakiś smutek i ogromna rozpacz. W nocy wymykam się z namiotu na pobliską wydmę. Siadam twarzą do księżyca i zaczynam płakać. Po chwili już szlocham na całego, wyję i krzyczę. Wiatr porywa moje smutki, już się niczemu nie dziwię, poddaję magii powrotu do domu. Tu jest mój dom – matko pustynio – wróciłam i będę wracać zawsze. Moje serce zostaje na Saharze. Kiedy wchodzę do namiotu, nie boję się już śpiewać prosto z brzucha, a dłonie same układają się do klaskania. Cały namiot wypełniony jest muzyką. Wpadam w trans. Po raz drugi tego dnia pustynia pozwala mi uczcić mój powrót.
Następne dni to mozolne przemieszczanie się ku oceanowi. Agadir okazuje się dużym miastem, z hotelami na każdym rogu, mnóstwem świateł i bankami. Ratuj się, kto może! Do tego jeszcze to zatrucie pokarmowe! Słaniam się na nogach, lecę Edowi przez ręce. Po nocy w piekle gorączki i wymiotów stawiam się nad oceanem. Jako jedyni na plaży rzucamy się w fale. Gdyby nie to, że nasze bagaże zaczęły być podmywane przez wodę, pewnie nigdy byśmy nie wyszli. Jeszcze tylko nagrywam szum fal, jeszcze tylko raz patrzę w tę ogromną przestrzeń.
Kilka godzin później łapiemy stopa w kierunku Marrakeszu, gdzie czeka Ossama. Już się nie dąsam za to, w jaki sposób mnie traktuje, ba! – nasza rozmowa wygląda całkiem inaczej. Tak bardzo chciałabym się z tego cieszyć! I cieszyłabym się, gdyby nie ciągła gorączka i uciążliwy ból w prawym boku. Dwa dni później, już w Polsce, lekarze odkrywają u mnie wrodzoną wadę nerki. W szpitalu podpięta do kroplówki szczelnie otulam się marokańskim szalem. Przecież nic złego nie może się już stać. Przecież odnalazłam dom.
INFO: MAROKO
Powierzchnia: 447 tys. km2.
Ludność: blisko 32 mln.
Religia: islam.
Języki: arabski (oficjalny), dialekty berberyjskie, język francuski.
Waluta: dirham marokański (MAD); 1 euro = 11,2 dir.