Mongolia
W Mongolii brak dróg, kolei, miast. Ma za to bezkresny step i nomadyczną tradycję.
Któż z nas nie marzy, by porzucić cały ten cywilizacyjny zgiełk, wsiąść na konia i galopować przez bezkresny zielony step, wdychać krystalicznie czyste powietrze, a nocą przy ognisku wpatrywać się godzinami w rozgwieżdżone niebo. I spotykać tam tylko ludzi dobrych, prostych, gościnnych i zżytych z naturą, a nie jakichś zepsutych telewizją, telefonami i komputerami popaprańców. Czy są jeszcze na świecie takie miejsca? Niestety, coraz mniej. Ale wciąż jeszcze możemy dziękować Bogu za Mongolię.
Mongolia chyba wszystkim kojarzy się ze stepem, jurtami i Czyngis-chanem, którego wojownicy – znani u nas jako Tatarzy – dotarli do ziem polskich w XIII wieku. W tym roku mija zresztą 800. rocznica stworzenia zjednoczonego państwa mongolskiego przez Temudżyna, obwołanego Wielkim Chanem, czyli Czyngis-chanem. Jego wojownicy podbili Chiny, Azję Środkową, Persję, Indie, Rosję oraz Europę Wschodnią i choć to jedno z największych imperiów w dziejach ludzkości szybko upadło, a Mongolia stała się potem częścią cesarstwa chińskiego, to życie w stepie jeszcze dziś toczy się prawie tak jak za czasów Czyngis-chana.
W mongolskiej stolicy Ułan Bator jest już, oczywiście, sporo nowoczesności. Rosną nowe budynki, otwierają się nowe hotele, restauracje, dyskoteki i banki, po ulicach jeździ mnóstwo japońskich i koreańskich samochodów. Młode pokolenie Mongołów, wyrośniętych i modnie ubranych, potrafi już rozmawiać z cudzoziemcami po angielsku. Ale tym, co najbardziej rzuca się w oczy – i to nie tylko w Ułan Bator – jest jednoczesny powrót starego, czyli ogromny wysiłek Mongołów na rzecz odbudowy tożsamości narodowej i tradycji. Tu zaś kluczowe znaczenie ma kult Czyngis-chana.
Kiedy byłem po raz pierwszy w Mongolii ćwierć wieku temu, o Czyngis-chanie najlepiej było nie mówić wcale, a jeżeli już, to tylko źle. Ówczesne komunistyczne władze porównywały go do Hitlera, wcześniej zaś za jakąkolwiek wzmiankę o Czyngis-chanie lądowało się w więzieniu. Takie było polecenie władz sowieckich, które traktowały Mongolię jak swoją kolonię. Szczególną nienawiścią do wodza Mongołów pałał Stalin. W drugiej połowie lat 30. XX w. na jego rozkaz unicestwiono niemal totalnie mongolską kulturę, która przez stulecia opierała się na kulcie Czyngis-chana i kombinacji szamanizmu z buddyzmem. Zrównano z ziemią ponad 700 klasztorów, zostawiając tylko kilka. Wymordowano niemal wszystkich mnichów i intelektualistów, spalono miliony ksiąg i obrazów, zniszczono lub przetopiono prawie wszystkie posągi i figury. Nawet tradycyjny mongolski alfabet Stalin kazał zastąpić cyrylicą. W rezultacie Mongolia stała się kulturalną pustynią i dopiero teraz desperacko usiłuje powrócić do korzeni. O tym, jak potwornej zbrodni dokonali Sowieci na mongolskiej kulturze, trzeba wiedzieć i pamiętać, zwiedzając kilka zrekonstruowanych i bardzo ubogich, jak na Azję, klasztorów czy muzeów – by nie wysnuć błędnego wniosku, iż Mongołowie nie potrafili stworzyć nic pięknego i wartościowego.
Odbudowa kultu Czyngis-chana i powrót do szamanizmu, którego był on wyznawcą, jest dziś w Mongolii narodowym priorytetem. Portrety Czyngis-chana królują już na banknotach, wiszą w urzędach i domach. Niestety, największa narodowa relikwia, czyli Biały Sztandar, zaginęła w czasie stalinowskiego kataklizmu i dotąd nie wiadomo, czy Sowieci ją zniszczyli, czy też jest gdzieś ukryta. Sztandar przechowywano w zrekonstruowanym już klasztorze Erdene Zuu w Karakorum, pierwszej stolicy mongolskiego imperium, po której zostały tylko skromne ruiny. Według legendy po śmierci Czyngis-chana jedna z jego dusz odleciała w zaświaty na skrzydłach jastrzębia i stała się duchem opiekuńczym jego rodu. Druga zaś – bo w szamańskich wierzeniach człowiek ma dwie dusze – wcieliła się właśnie w Biały Sztandar i stała się opiekuńczym duchem całego narodu mongolskiego. O ile jednak wiadomo coś o duszach Czyngis-chana, o tyle nadal tajemnicą pozostaje miejsce jego pochówku i dziś poszukiwanie tego miejsca jest dla Mongołów świętym nakazem. Choć, gwoli ścisłości, należy wspomnieć, że istnieją już trzy „groby” wielkiego wodza, które są spuścizną po sowiecko-chińskiej rywalizacji o dominację nad Mongolią.
Chińczycy, żeby udowodnić, iż cała Mongolia powinna do nich należeć, w latach 50. ogłosili Czyngis-chana „wielkim synem narodu chińskiego” i wznieśli mu mauzoleum u siebie, czyli w pobliżu miejscowości Dongsheng w prowincji Mongolia Wewnętrzna. W odpowiedzi na to władze sowieckie najpierw ogłosiły, że Czyngis-chan został pochowany w pobliżu Czity, na terenie Buriacji w ZSRR, a potem – gdy nawet dzieci nie chciały wierzyć w taką bzdurę – zafundowały mu drugi symboliczny „grób”, w mongolskim powiecie Dadal, blisko sowieckiej granicy. Prawdy nikt nie zna. Czy zwłoki zmarłego w 1227 r. w czasie powrotu z wojny z królestwem Xi Xia (dziś teren chińskiej prowincji Ningxia) wodza rzeczywiście sprowadzono do Mongolii i grób doskonale zakamuflowano, czy też grobu nigdy nie było, bo jak twierdzą niektórzy naukowcy, zgodnie z szamanistycznym zwyczajem zwłoki mogły być pozostawione w stepie sępom na pożarcie?
Poszukiwanie grobu Czyngis-chana to doskonały pretekst, by wreszcie wyruszyć w step. Najlepiej do położonej na północny wschód od Ułan Bator prowincji Henti, gdzie z pewnością Czyngis-chan się urodził i gdzie być może został pochowany. Wielu Mongołów wierzy, że szczątki Czyngis-chana ukryte zostały gdzieś na obszarze „Wielkiego Tabu”, czyli górzystego terenu przeciętego doliną rzeki Onon. Inni utrzymują, że Czyngis-chana pochowano dalej na wschód, w pobliżu osady Binder. Od Ułan Bator dzieli ją odległość 400 km, co w europejskich warunkach oznaczałoby kilkugodzinną jazdę samochodem. Ale po stepie?
Kiedy kilka lat temu sam wyruszyłem do Binder jeepem, nie zdawałem sobie sprawy, że zajmie to aż dwie doby. Bo w stepie nie ma dróg, drogowskazów, stacji benzynowych. Ludzkie osady, gdzie można zasięgnąć języka, rozrzucone są co kilkadziesiąt kilometrów. Step, na pozór równy jak stół, usiany jest kamieniami, kałużami i norami świstaków, posiekany szczelinami strumyków, naszpikowany uskokami. Jazda po nim może doprowadzić do wyplucia wnętrzności, nawet jeśli podąża się koleinami po ciężarówkach, które co jakiś czas odbierają z jurtowych osad mleko, skóry i barany na rzeź. Ale wszystko to nic, bo żyjący w stepie Mongołowie są niezwykle gościnni i serdeczni – o trudach eskapady zapomina się w mig. W jurcie przyjmą cię jak najbliższą rodzinę, ugoszczą, nakarmią i przenocują bez względu na porę dnia czy roku. Tu cywilizacja jeszcze nie zdążyła nikogo zepsuć i oto sam szybko sobie uprzytomnisz, że życie jest naprawdę możliwe bez prądu, telewizora, telefonu, samochodu, komputera. Tu jesteś częścią przyrody. Jak za Czyngis-chana. Do jedzenia jest mięso, do picia kumys i woda, skóry i wełna pójdą na odzież lub pokrycie jurty. Jeśli jesteś mężczyzną, wypasasz bydło i polujesz na świstaki lub lisy. Jeśli kobietą – gotujesz, szyjesz, pierzesz, doisz, no i wychowujesz dzieci.
jurcie obowiązuje sztywna etykieta. Na powitanie, jeszcze przed wejściem, należy się wymienić tabakierami, bo każdy Mongoł nosi swoją w woreczku u pasa. Tabakierę gospodarza wypada z podziwem obejrzeć, a po zażyciu tabaki oddać i wręczyć mu swoją. Wchodząc do jurty, wypada zaś zamieszać chochlą w wiszącym u wejścia bukłaku z kumysem, by lepiej fermentował. Wskazane jest usiąść tam, gdzie gospodarz wskaże, i spróbować wszystkiego, czym nas poczęstuje, zostawiając konwersację na potem. Miski z potrawami bierze się tylko ręką prawą. Lewa ma podtrzymywać prawy łokieć. Przed wypiciem alkoholu wypada najpierw umoczyć w nim prawy serdeczny palec i pokropić wódką na trzy strony – w górę ku niebu, w bok ku wiatrowi i w dół ku ziemi, żeby opiekuńcze duchy też się pokrzepiły. Notabene, warto wiedzieć, że dość powszechna skłonność Mongołów do nadużywania alkoholu (12 litrów rocznie na głowę) nie jest bynajmniej mongolską tradycją, lecz kolejną spuścizną po sowieckiej kolonizacji. Od czasów Czyngis-chana do całkiem współczesnych picie alkoholu w Mongolii było wręcz tępione. Prawo do wypicia – tak, tak!!! – mieli tylko mężczyźni powyżej 36. roku życia, a i tak był to słabiutki, ledwie 15-proc. destylat z mleka. Dramat zaczął się całkiem niedawno, bo pierwszą gorzelnię wzniesiono w Mongolii dopiero w roku 1959. Aby zupełnie zdegenerować i otumanić mongolską nację, sowieccy mocodawcy kazali mongolskim komunistom propagować picie wódki jako „wskazane dla zdrowia”. Po kraju rozjechały się ekipy agitacyjne zachęcające do picia alkoholu, szczególnie młodzież. Tymczasem Mongołowie genetycznie mają we krwi deficyt enzymu rozkładającego alkohol i stąd upijają się bardzo szybko, a aż 80 proc. przestępstw popełnianych jest pod wpływem alko-holu. Dlatego pijąc w jurcie, lepiej nie prowokować sytuacji typu „kto ma mocniejszą głowę”.
Po okrągłej jurcie wypada poruszać się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, wokół stojącego pośrodku paleniska i dwóch centralnych żerdzi podpierających szkielet namiotu. Nie wolno opierać się ani o żerdzie ani o wojłokowe ściany, a ponieważ ogień jest święty, absolutnie nie wolno wdepnąć w palenisko czy wrzucać do ognia śmieci. Nie wypada też rozlać mleka, stanąć na drodze starszemu, odwrócić się plecami do domowego ołtarzyka czy też wnosić do jurty broni. Gospodarze nigdy nie zażądają od gości zapłaty, stąd wypada zawsze odwdzięczyć się za gościnę jakimś symbolicznym nawet upominkiem, choćby cukierkami dla dzieciaków.
Przemierzając stepy, nie sposób nie natknąć się na „owo”, czyli stos kamieni, czasem obramowany deskami. W kamienie zatknięte są zazwyczaj tyczki z jedwabnymi, błękitnymi szarfami. Owo, które też wracają do mongolskiego krajobrazu po latach komunistycznych represji, są miejscami szamanistycznego kultu, składania hołdu i ofiar opiekuńczym duchom. Stos wypada obejść trzykrotnie, też zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Trzeba dorzucić kamień, można zawiązać nową szarfę. Za ofiarę wystarczy moneta, owoc, cukierek, parę kropli wódki. A wtedy żywioły i dobre duchy na pewno nie pozwolą, żeby przytrafiło Ci się w stepie coś złego. I kto wie – może strzegł Cię będzie nawet duch samego Czyngis-chana?
No to w drogę - Mongolia
• Samolotem – z Polski z przesiadką w Moskwie do Ułan Bator (Aerofłot), ok. 2600 zł w dwie strony lub bezpośrednio z Berlina liniami mongolskimi MIAT za ok. 3500 zł. n Pociągiem – z Moskwy, 4,5 doby, do wyboru pociąg rosyjski (polecamy), mongolski (przemyt) i chiński (problemy z komunikacją werbalną), bilet w jedną stronę w I klasie ok. 1200 zł, w II klasie ok. 850 zł.
• Wizy – pobytowa do 30 dni: 47 dol. (jednokrotna), 57 dol. (dwukrotna), można je uzyskać w ciągu 3 dni od złożenia formularza i paszportu w Ambasadzie Mongolii w Warszawie, ul. Rejtana 15/16, tel. 022/8499391; podróżującym lądem potrzebna będzie też wiza tranzytowa rosyjska, otrzymuje się ją na podstawie wizy docelowej (mongolskiej) i biletów zakupionych na trasie Moskwa–Ułan Bator.
PO KRAJU
• Samolotem – z Ułan Bator do Ałtaju – ok. 115 dol.; koleją tylko jedna linia z północy na południe, można dotrzeć do wschodniej części Pustyni Gobi; tylko 1000 km dróg asfaltowych w całym kraju, podróż autobusem to przygodowy rajd po wertepach. Najlepiej jednak wynająć terenowego UAZ-a z kierowcą – 0,60–1,20 zł za kilometr.
• Wyprawa konna – 15–30 zł za wynajem konia + 30 zł przewodnik (za dzień); u nomadów można wynająć wielbłądy – ok. 20 zł za zwierzę i tyle samo za przewodnika.
• Tramping Syberia + Mongolia, przejazd tam Koleją Transsyberyjską, powrót samolotem, 28 dni, około 6500 zł.
• Kara Korum – mongolskie biuro podróży (właścicielka mówi po polsku!), P.O. Box 157, Baga Toiruu – 10, Mongolian Youth Federation, Building Room 402, Ulaanbaatar 44, Mongolia, tel. (976) 99113185: e-mail: karakorum@magicnet.mn.
www.mktramping.pl
http://ubpost.mongolnews.mn
www.visitmongolia.com
www.travelmongolia.com