Mont Saint Michel
Jest to jedna z tych atrakcji Normandii, których pominięcie byłoby niewybaczalnym błędem.
Na otoczonej przez morze granitowej skale, obwarowane kamiennym murem, co raz to akcentowanym wieżą lub donżonem, wznosi się średniowieczne opactwo Mont Saint Michel. To zwarte koronkowe arcydzieło, z ostrołukowymi oknami i trudną do policzenia ilością szpiczastych wieżyczek, zwieńczone jest strzelistą iglicą, w której umieszczono figurkę patrona – Archanioła Michała, pogromcy smoków i mocy sprawczej powstania tego obiektu. Według legendy anioł trzy razy musiał się przyśnić biskupowi Avranches Aubertowi, zanim ten pojął i wykonał jego wolę. Po ostatniej wizycie biskupowi pozostało wklęśniecie w czaszce. No cóż, nawet święci czasami potrafią stracić cierpliwość, a Archanioł Michał – ognisty wojownik z mieczem w dłoni i strażnik bram raju, do wyrozumiałych raczej nie należy.
Przyglądając się symfonii gotyckich form, nie mam wątpliwości, czym inspirują się bajkopisarze. Z bliska opactwo wygląda niczym zamek czarnoksiężnika z mrocznych powieści fantasy, choć zapewne dla tysięcy przybywających tu w średniowieczu pielgrzymów musiało wydawać się wrotami raju. Jednak mistyczne skojarzenia budzi nie tylko sama budowla, ale też wyjątkowe tu przypływy i odpływy morza, kiedy to żywioł nieubłaganie pochłania kolejne metry zatoki, by w kilka godzin zatopić okoliczne plaże. Dziś Mont Saint Michel ze stałym lądem łączy wybudowana pod koniec XIX wieku grobla, którą zmierzam wśród tłumów turystów w kierunku opactwa. Wdycham zapach morza i podziwiam dzieło odpływu, który odsłonił właśnie sięgający po horyzont płaski, szarożółty ląd i wydał skorupiaki na łatwy łup rybakom z okolicznych wiosek. Poziom morza w okolicy opactwa wznosi się i opada nawet o 15 metrów. To dlatego Mont Saint Michel nigdy nie zostało zdobyte. Trudno przecież skutecznie oblegać twierdzę, której otoczenie co kilka godzin zanurza się w morzu. Tuż przy murze witają mnie dwie wieże, niczym z prozy Tolkiena, choć nie tu, jak na pozór mogłoby się wydawać, znajduje się brama wiodąca na teren opactwa. Błąd konstrukcyjny? Chwila zapomnienia pod wpływem normandzkiego cidre’a? Skądże znowu. Zmyślni murarze ukryli bramę tak, by żaden intruz nie mógł się wedrzeć do środka niepostrzeżenie. Goście wchodzili pojedynczo i w taki sposób, że prawą stronę zawsze mieli odsłoniętą.
Przekazane w X wieku benedyktynom Mont Saint Michel było jednym z ważniejszych centrów pielgrzymkowych średniowiecza. Tysiące biedaków spragnionych odpustu od samego Archanioła Michała wspinało się główną ulicą opactwa do kościoła, mijając gospody, stragany i karczmy. Dziś ja cofam się w czasie i niczym ówczesny pątnik pokonuję tę samą drogę, mając wokół siebie restauracje oferujące słynne normandzkie omlety, sklepy z pamiątkami, a nawet maleńkie ukryte w zaułkach hoteliki. Ludzką falą kieruje straż miejska, bo ruch jest dwustronny, tłok niemiłosierny, a uliczki tak wąskie, że ich szerokość często można zmierzyć rozłożonymi ramionami. Gdy osiągam cel, czyli zbudowany na szczycie 80-metrowego wzgórza kościół św. Michała, jestem już porządnie zmęczona. Surowe i ascetyczne wnętrze świątyni spowija przyjemny chłód i cisza. Podziwiam kunszt i silną wolę budowniczych, którzy z właściwą sobie cierpliwością przez wieki, kamień po kamieniu, ułożyli to imponujące dzieło. A warto dodać, że granit ściągali z oddalonej o 40 km wyspy. Przez chwilę delektuję się przesycającą to miejsce atmosferą religijnej zadumy, po czym mijam otaczające świątynię klasztorne budynki i docieram na mury. Z ich perspektywy jeszcze raz spoglądam na sylwetkę opactwa, choć mój wzrok coraz uporczywej biegnie w drugą stronę, gdzie na horyzoncie ledwo zdaje się majaczyć morze. Niedługo nastąpi przypływ – szybko więc ruszam w dół, ściągam buty i zanurzam stopy w miękkim, wilgotnym piasku.