Reklama

Z kościoła św. Małgorzaty Antiocheńskiej na plac wylewa się głośnie włoskie wesele. Panna młoda, istna Sophia Loren z czasów Małżeństwa po włosku, urodą przyćmiewa wszystkie zabytki Vernazzy. Tren jej sukni, długi jak fale liguryjskiego morza, chce podtrzymywać każdy z gości. Niesiona przez drużby wielka butelka szampana jak buława wskazuje drogę weselnikom. Towarzystwo ciągnie na brzeg, prosto na nas.

Reklama

Do Monterosso al Mare, Vernazzy, Corniglii, Manaroli i Riomaggiore, pięciu miasteczek Riwiery Liguryjskiej zwanych niewyszukanie Cinque Terre (Pięć Ziem), można dojechać pociągiem, dopłynąć statkiem lub po prostu dojść. Ale jak jedzie się z dziewczyną do romantycznej Italii, to po to żeby ze sobą pobyć. Mrugamy do siebie z Judytą porozumiewawczo i ruszamy pieszo na szlak.

Mówią, że Vernazza jest najpiękniejsza. Centralny plac miasteczka urywa się nagle i zanurza w morzu, przechodząc w naturalny port. Założoną ok. 1000 r. wioskę morze oblewa aż z trzech stron, przez co jednak jest najbardziej narażona na powódź. Potwierdziło się to w 2011 r., kiedy wielka woda niszczyła stojące od setek lat domy. Każdego roku Vernazzę napadają piraci. Kiedyś przed ich atakami broniło się jak mogło całe Cinque Terre. Ślady tych niespokojnych czasów widoczne są we wszystkich pięciu miastach do dziś: tam mur obronny, tu wieża udająca dom. Obecnie pirat w mieście to znak, że rozpoczęła się Festa dei Pirati. Rynek zajmują grupy perkusyjne, tzw. batebalengo, a rządy nad miastem przejmują arabscy piraci Saraceni.

Cała piątka miasteczek Parku Narodowego Cinque Terre zgodnie wspina się po wzniesieniach. Większość, jak Monterosso al Mare, nie może się zdecydować, czy piąć się w górę, czy trzymać się bliżej wody. Jedna Corniglia podjęła już tę decyzję: usadowiła się tak wysoko, że nie ma kontaktu z morzem. Z pozoru wygląda to na chwyt marketingowy starożytnych budowniczych mający przyciągnąć w przyszłości turystów. No bo jak mieszkać w miejscu, gdzie domy ustawione są tak blisko, że można niemal przejść z okna do okna i wprosić się na muscoli ripieni (nadziewane małże), gdy poczuje się ich zapach? Przy czym parter jednego budynku i piąte piętro drugiego znajdują się na tym samym poziomie. A poza tym jak uprawiać cokolwiek na urwisku?!

Dla winorośli to jednak wymarzone warunki – umiarkowany śródziemnomorski klimat, świetne nasłonecznienie niemal każdego grona. Sława liguryjskiego wina dotarła nawet do Pompejów. Archeolodzy znaleźli tam amfory po winie z napisem „Cornelia”. To, czym zachwycali się starożytni pompejańczycy, my mamy na wyciągnięcie ręki. Sciacchetrà, tutejsze białe wino, słodkie i pełne słońca, to esencja Cinque Terre, tym cenniejsze, że aby go posmakować, trzeba tu przyjechać – wino nie jest produkowane na eksport. Sciacchetrà trzyma poziom nie tylko smakowy, ale i cenowy. (Za to człowiek po jej wypiciu nie trzyma pionu). Co nie znaczy, że przyjechaliśmy tu z workiem pieniędzy. Całkiem niedaleko, w Portofino i San Remo, wakacje spędzają aktorzy z Hollywood, a okoliczne mariny toną w blasku wypasionych jachtów biznesmenów. Ale Cinque Terre to na szczęście inny świat. Prosty i na luzie. Rezygnujemy więc z hotelu i rejsu statkiem. Judyta jest przewodnikiem, ja tragarzem butelek, które napełniamy wodą ze źródełek, a namiot – naszym małym castello.

Szlak, którym idziemy, zwany Lazurową Ścieżką, wiedzie przez wszystkie miasteczka. Nie jest trudny, choć czasami trzeba pokonać kilka schodków – w drodze do Corniglii dokładnie 377 (licząc od stacji kolejowej). Fragmentami ścieżka jest naprawdę wąska i ruch na trasie przechodzi w wahadłowy. Całość ma 12 km i podobno można ją pokonać w pięć godzin. Ale jesteśmy we Włoszech, więc po co tak szybko... Tym bardziej że po drodze jest wiele atrakcji. Choćby drzewa cytrynowe. Cytryna to obok winogron i oliwek jeden z owoców symboli wpisanego w 1997 r. na listę zabytków UNESCO regionu. W Cinque Terre ma swoje święto i swojego poetę: pomieszkującego niegdyś w Monterosso noblistę Eugenia Montalego, który pisał, że gdy ukazują się nam „żółte kule cytryn, wtedy topnieje serca lód”. Podczas Lemon Festival w Monterosso serca są więc jak po odwilży; miasto przybiera cytrynowy wystrój, na stoły trafiają: likier limoncino, cytrynowe dżemy i ciasta. Wcinając cytrynowe lody, zastanawiamy się, czy gdyby nie cytryny, Montale dostałby Nagrodę Nobla.

Poetów od zawsze przyciągał liguryjski bumerang (taki właśnie kształt ma wybrzeże). Bywał tu chociażby George Byron, któremu razu pewnego zachciało się odwiedzić przebywającego akurat po przeciwległej stronie zatoki kolegę po fachu Percy’ego Shelleya. Odcinek między La Spezią a San Terenzo postanowił więc przepłynąć wpław. Na pamiątkę tego wyczynu tę część Morza Liguryjskiego nazwano Zatoką Poetów.

Przed Vernazzą zdążyliśmy już wpaść do Monterosso al Mare, gdzie można skosztować pysznych anchois Monterosso smażonych w tutejszym winie na żeliwnej patelni w kształcie ryby. A jeśli przyjedziemy w trzecią sobotę czerwca, załapiemy się na… tak, tak, święto anchois. W najstarszym i największym spośród całej piątki mieście nie trzeba wdrapywać się na skały, żeby się poopalać (jak w Manaroli), ani podążać szemranymi tunelami, żeby dostać się do morza (jak w Corniglii). Tylko tu jest plaża z prawdziwego zdarzenia. Wielka i malownicza, z powtykanymi tu i ówdzie głazami o pobudzających wyobraźnię kształtach. Za to głośna i zatłoczona. My jednak wolimy już te podchody i wspinaczki, jeśli nagrodą jest zaznanie tak typowej dla Cinque Terre kameralności. W Monterosso uciekamy więc do starego miasta. Zachwycamy się frontonem w zebrę kościoła św. Jana Chrzciciela, siadamy w zabytkowej ławce zdobionej symbolami śmierci w kaplicy Mortis et Orations. Wizyta w kościele św. Franciszka to okazja na spotkanie ze sztuką przez duże S. Wiszący tu obraz Ukrzyżowanie jest ponoć autorstwa Jana van Dycka.

– Widzieliście już Neptuna? Ma 14 m wysokości i jest przykuty do skały nad samą plażą – zachodzi nam drogę Angelo, typowy patriota lokalny. – Tak, tak. Widzieliśmy. Jest bello – kłamiemy po włosku. To ze wstydu, że nie zauważyliśmy takiego kolosa! Ponadstuletni pomnik Neptuna, mimo braku ręki, trójzębu i ogólnej złej kondycji, wciąż dźwiga na swych barkach muszlę (a właściwie to, co z niej zostało), dawny parkiet taneczny. Dwutonowa rzeźba jest piękna, choć wiele przeszła: podczas II wojny światowej – bombardowanie, a w latach 60. – sztorm.

Corniglia ma najmniejsze szczęście do turystów spośród całej piątki. Pewnie z powodu wspomnianych już schodów albo przez brak portu. Statki z turystami tylko podpływają pod miasteczko, czekają, aż pasażerowie nasycą się widokiem kolorowych jak cytrusy domków i otaczających je winnic oraz narobią zdjęć, i odpływają. Dla nas to niezrozumiałe. Tym bardziej że Corniglii niczego nie brakuje. Jest tylko trochę wyżej niż pozostałe terre, dokładnie na wysokości 100 m n.p.m. Miasto jest najbardziej tradycyjne, skupione na codziennych pracach wokół winnic i gajów oliwnych. Także XIV-wieczny kościół św. Piotra jest bardziej prosty i surowy, nawet jak na gotyk liguryjski. I nawet jak na lokalizację w sąsiedztwie kaplicy Biczowników św. Katarzyny.

Miasteczka zbudowane są zwykle wokół jednej większej ulicy, odchodzące od nich wąziutkie przesmyki miały utrudniać najeźdźcom wdarcie się do miasta, ale kto wie, czy nie utrudniały ucieczki mieszkańcom. Przez niektóre terre płyną ukryte teraz pod ulicami strumienie. Od rzeczki Rivus Maior, płynącej pod Riomaggiore, miasto wzięło nawet swoją nazwę. Większość osad założyli podobno Rzymianie, ale Riomaggiore – uciekający przed prześladowaniami cesarza bizantyjskiego Grecy, niektórzy wręcz urwali się ze stryczka. Teren wydawał się idealny, bo dostępny tylko od strony morza. Życie outsiderów było twarde, ale szczęśliwe. Ziemie wyrywali sobie kolejni zarządcy: Republika Genui, Królestwo Włoch, ród Dożów, hrabiowie Lavagna, ale szum morza i smak wina trwały niezmienne i z dala od świata. Aż do pierwszego gwizdu pociągu. Doprowadzona tu w 1874 r. linia kolejowa zwiastowała nowy, „turystyczny” rozdział w historii Cinque Terre. Obecnie stare współistnieje tu z nowym. Wystarczy zboczyć z głównego szlaku i zapuścić się w górę, do dalekich od turystycznego zgiełku wiosek, żeby ujrzeć gospodarzących tradycyjnie mieszkańców.

Między Corniglią a Manarolą dochodzimy do rozwidlenia dróg. Jest tam zejście do kamienistej plaży, ale nie każdy decyduje się na dodatkowy wysiłek. Tym bardziej że trzeba się potem z powrotem wdrapać na Lazurową Ścieżkę. My jednak nie możemy przegapić takiej okazji na ochłodę. Przed śródziemnomorskim słońcem kąpiel w morzu to jedyna ucieczka.
W Manaroli napięcie rośnie. To tutaj zaczyna się Via dell’Amore, czyli Droga Miłości. Odwlekamy jednak wkroczenie na słynną, wykutą w skale ścieżkę – zbudowaną co prawda z powodów praktycznych, dla skomunikowania Manaroli i Riomaggiore, ale zaanektowaną szybko przez zakochanych.
Po co się śpieszyć. Manarola jest przecież taka klimatyczna. Obowiązkowo kościół: San Lorenzo z 1338 r., po przebudowach, za to z nieodłączną rozetą. A także pozostałości niegdyś okazałego muru, dziś stanowiące ściany niektórych domów zawisłych nad przepaścią. I jedna osobliwość: 7 km elektrycznych kabli, 15 tys. lampek oświetlających 300 figur naturalnej wielkości tworzą największą bożonarodzeniową szopkę (presepe) na świecie. Rozpostarta na zboczu instalacja to owoc 30-letniej pracy jednego człowieka – Maria Andreolego.

Czas na Via dell’Amore, czyli spacer romantyczną nadmorską promenadą połączony z przypięciem kłódki do barierki dla przypieczętowania miłości. Niestety gubimy szlak. – Do Drogi Zakochanych daleko? – pytamy po angielsku Włocha na popołudniowej passeggiacie. – Non parlo tedesco („Nie mówię po niemiecku”) – odpowiada z żalem, ale wskazuje na winnicę. Jednak żeby do niej dotrzeć, czeka nas dobry kilometr chaszczy. Idziemy. Pośród agaw i opuncji jest prawie jak w malinowym chruśniaku. No i jesteśmy zupełnie sami. Leniwym winnicom kradniemy trochę słońca, a gospodarzowi kilka gron. Stwierdzamy zgodnie, że to będzie dobry rocznik. Chyba jednak nie zgubiliśmy szlaku. Lepszej Via dell’Amore nie mogliśmy sobie wymarzyć.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama