Podróż koleją transsyberyjską: Moskwa – Władywostok 23.45
Czas na pierwszą z 50 podróży, które trzeba w życiu odbyć. W kolei transsyberyjskiej ciekawe rzeczy dzieją się w środku. Jeździ się nią po to, by poznać rosyjską duszę, a nie rosyjskie krajobrazy
Tu zaczyna się Azja – mówią mieszkańcy Moskwy o dworcach Jarosławskim i Kazańskim, skąd odchodzą pociągi na Syberię i do Azji Środkowej. Dziś to już raczej historyczna uwaga. Azjatyckości tego miejsca można się jedynie domyślać po większej liczbie skośnookich czy śniadolicych podróżnych. Jednak jeszcze kilka lat temu rejwach był tu iście orientalny, a na placu między oboma stacjami funkcjonował nawet całkiem spory bazarek. Wśród obitych sidingiem bud z mydłem i powidłem kręciło się pełno facecików oferujących wymianę euro i dolarów po niezwykle atrakcyjnym kursie. Nie wiem, co mi odbiło, ale kiedyś, jadąc nad Bajkał, postanowiłam skorzystać z usług jednego z nich. Uzgodniliśmy, ile powinnam dostać, a potem cinkciarz starannie, teatralnym gestem odliczył należne mi banknoty. Jakież było moje przerażenie, gdy po chwili stwierdziłam, że mam ich tylko połowę. Pobiegłam za znikającym w tłumie mężczyzną i ze łzami w oczach oświadczyłam, że mnie oszukał.
Może był to zwykły amator, może początkujący w tym fachu naiwniak, w każdym razie po krótkiej chwili wahania wyjął zza pazuchy plik pieniędzy i wręczył mi brakujące kilkaset rubli. – Czto chotitie, eto Rossija [No cóż, to Rosja] – westchnęła przyglądająca się całej scenie babuszka handlująca pestkami słonecznika. Teraz na miejscu bazarku jest elegancki skwer, a gotówkę na podróż można już po prostu wyjąć z bankomatu. Jednak Czto chotitie, eto Rossija to wciąż chyba najczęściej wypowiadane w Rosji zdanie pod adresem cudzoziemców. Nie wiem, czy babuszka chciała wtedy wyrazić swoje oburzenie kradzieżą, czy raczej podziw dla skruchy oszusta. W każdym razie połączenie cwaniactwa z – w gruncie rzeczy – miękkim sercem to wszechobowiązujący standard, nie tylko w półświatku, także wśród wszelkiej maści urzędników.
Najlepszym przykładem takiego podejścia do ludzi są prowadnice, czyli konduktorki w rosyjskich pociągach. Irinę Pietrowną poznaję już na peronie jarosławskiego dworca. Do odjazdu jest pół godziny, ona już stoi jak cerber, broniąc wejścia do środka. O matko! – myślę sobie, bo Irina, o której nie wiem jeszcze nawet, że jest Iriną, wygląda groźniej niż jej koleżanki pilnujące drzwi do sąsiednich wagonów. Biorąc ode mnie paszport i bilet, łypie srogo spod tlenionej grzywki i daszka konduktorskiej czapki. Cała jej postawa zdaje się mówić – pasażerze, jesteś niczym w porównaniu z potęgą rosyjskich kolei żelaznych. Szybko okazuje się, że Irina Pietrowna będzie rzeczywiście panią życia i śmierci dla gromady kilkudziesięciu pasażerów naszego wagonu. To płackartnyj, w odróżnieniu od kupiejnego nie ma w nim przedziałów. Piętrowe łóżka ustawione są albo prostopadle – z jednej, albo równolegle – z drugiej strony ścian wagonu, co tworzy malutkie zatoczki. Ich lokatorzy będą przez tych kilka dni dla siebie jak najbliższa rodzina. Najpierw jednak prowadnica musi pokazać swoją władzę. Wydaje pościel, zbiera zamówienia na herbatę i zwraca pobrane przy wejściu bilety, odnotowując przy tym w swoim kajecie, kto dokąd jedzie. To, żeby móc delikwenta obudzić we właściwym momencie. Później odkryję, że jak kogoś nie lubi, budzi go nawet na dwie godziny przed jego stacją, wszystko pod pretekstem, że pasażer musi po sobie posprzątać i zdać pościel. Swoim faworytom konduktorka daje pospać nawet półtorej godziny dłużej. Ale jednego pana, który jej się co prawda wyjątkowo naraził, bo palił w toalecie i konsumował nielegalnie alkohol, ostrzegła dopiero na 10 min przed Krasnojarskiem, dokąd jechał. Nie zdążył biedak ani zrobić siku, ani umyć zębów. Ledwie co uporał się z zamianą dresów – obowiązkowego stroju każdego podróżującego koleją obywatela b. ZSSR – na bardziej wyjściowe ubranie.
Nacjonalista z górnej półki
Prawdziwe życie pociągowe zaczyna się, jak wszyscy przebrani zasiadają do pierwszego posiłku. Gorąca herbata dymi ze szklanek ustawionych na stolikach między łóżkami. Obok lądują kanapki z kiełbasą, warzywa, najczęściej pomidory, ogórki i dymka, starannie zawinięte w gazetę, koniecznie z odrobiną soli spakowaną w oddzielny rożek z folii czy gazety. Kiedyś najlepsze jedzenie można było kupić na peronach. Teraz w większości miejscowości, przez które przechodzi trasa kolei transsyberyjskiej, handel jedzeniem na dworcach jest zakazany. Cóż, sanepid. Zniknęły babcie oferujące ogórki i maliny z wiadra, nastoletni chłopcy przepasani naszyjnikami z suszonych ryb – najlepszych do piwa. Mimo to każdy postój jest wciąż atrakcją. Lista przystanków wraz z czasem, jaki dany pociąg stoi w poszczególnych miejscowościach, wisi zaraz za klitką prowadnicy. Niestety kiedy pociąg ma opóźnienie, od świętych reguł wypisanych na tym dokumencie bywają odstępstwa. To także jeden z argumentów, dlaczego warto być w dobrych relacjach z konduktorką. Jak cię lubi, to ostrzeże – nie wychodź, kochanieńki, nawet zapalić nie zdążysz, zaraz jedziemy. A jak nie, to gorzej.
Widzi, że wychodzisz, ale nic nie powie, Rosja to przecież wolny kraj! Tylko że potem będziesz gnał na złamanie karku, jak usłyszysz słodki głos spikerki: „pojezd firmennyj, numer taki to a taki, z Moskwy do Władywostoku, odjeżdża z toru dziesiątego przy peronie pierwszym”. Pociągi transsyberyjskie odchodzą z Moskwy zwykle późnym wieczorem, także pierwsza uczta nie jest nigdy ani zbyt długa, ani zbyt huczna. Ja zdążyłam się dowiedzieć, że podróżująca koło mnie rodzina z dzieckiem to dziadkowie i wnuczka. Oni mieszkają w Kazachstanie, a mała z rodzicami w Omsku. Byli w Moskwie załatwiać jakieś sprawy związane z obywatelstwem. Marzą, żeby na starość wrócić na łono ojczyzny, która 20 lat temu nieoczekiwanie przesunęła im się o kilka tysięcy kilometrów na północ od ich rodzinnej Ałma-Aty. Dziadek ma poglądy raczej nacjonalistyczne, zbliżone do swojego krajania Żyrinowskiego, czołowego rosyjskiego nacjonalisty, który także żył wiele lat w Kazachstanie, tylko wykazał się większym refleksem niż mój sąsiad z górnej półki.
– Wszystkośmy im, tym czarnodupcom, dali. Cywilizację im przynieśliśmy, opery i filharmonie im żeśmy pobudowali. A teraz że niby co, obcy jestem? Córka wyjechała razem z mężem, do jego rodziny w Omsku, jak się okazało, że bez kazachskiego nikim sensownym zostać nie może. Myśmy nie mieli dokąd. Całe szczęście, że u nas choć porządek jest, lepiej niż w sąsiedniej Kirgizji, gdzie sobie czarnuchy co dwa lata rewolucję robią – gdera stary, przegryzając dymkę chlebem.
Za oknem już głęboka noc. Patrzę na majaczące w mroku brzózki, którymi obsadzono prawie całą trasę kolei, żeby żaden wścibski podróżny nie śmiał oglądać sobie za dokładnie Kraju Rad. Z przerażeniem myślę, że będę musiała podobnych bredni wysłuchiwać do Omska, czyli przez najbliższe dwa dni. Ratuje mnie babcia. Układając wnuczkę do snu, mityguje męża. Jest bystrzejsza niż on, wie, że nie ma co podobnych rzeczy turystce z Polski opowiadać. Przez resztę drogi rozmawiamy już tylko na bezpieczne tematy. Opowiadają mi, jak się poznali w szkole średniej, na subotniku, czyli w czasie weekendowych obowiązkowych prac społecznych. Gdzieś na Uralu dostępuję zaszczytu. Na laptopie, na którym wnuczka do znudzenia ogląda film o lwie Sambie, pokazują mi zdjęcia ze ślubu córki. Kiedy wysiadają, żegnamy się ze łzami w oczach.
Muzułmanin, prawie abstynent
Ich miejsca zajmują Kirgiz jadący do pracy w Krasnojarsku i dwie młode. Rosjanki, studentki z Irkucka. Chłopak smali cholewki do jednej z nich. Podrywa ją na to, że jest muzułmaninem, a ci mniej piją niż Rosjanie. – Dużo naszych chłopaków wzięło za żony Rosjanki. One są z nich bardzo zadowolone, bo Kirgizi to robotne chłopy – gada jak najęty. Dla dziewczyn, inteligentek z dobrych domów, wyjść za Kirgiza pracującego na budowie, nawet jeśli, tak jak nasz towarzysz, jest bardzo przystojny, to nie jest sensowna perspektywa. Obie czekają na swojego księcia z bajki. Najlepiej jakiegoś turystę z zagranicy, z Francji, no ewentualnie z Czech albo z Polski, tylu ich przecież teraz przyjeżdża nad Bajkał, latem w knajpach w Irkucku aż roi się od zachodniaków.
W Nowosybirsku już wiadomo, że z planów matrymonialnych Kirgiza nici, ale niezrażony tym zabiera nas wszystkie trzy do restauracyjnego. To jedyne miejsce, gdzie w pociągu można legalnie pić alkohol. Ponieważ dla wielu pasażerów to już trzeci dzień drogi, stroje są bardziej niechlujne, atmosfera mniej zobowiązująca niż na początku. Na dodatek już nie wiadomo, jaką mamy porę dnia. Wszystkie zegary na dworcach, niezależnie gdzie się znajdują, pracują w czasie moskiewskim. Pokazują zupełnie inną godzinę, niż wynikałoby to z wysokości słońca na niebie. Kirgiz, Czyngis, już nie musi udawać abstynenta. Zaprasza nas na wódkę. I zawiedziony pije ją sam, nalewając z półlitrowej karafki coraz to większe porcje do kieliszka, bo my wolimy piwo. Gada nam się całkiem fajnie. Smutno mi tylko, bo wiem, że za kilkanaście godzin i oni wysiądą. Zanim jednak to nastąpi, obiecujemy sobie, że zakolegujemy się na Facebooku.
Z głośników w restauracyjnym leci rosyjski pop, taki sam beznadziejny jak wszędzie indziej na świecie, ale mnie wzrusza do łez. Piosenki, które słyszałam już tyle razy w czasie poprzednich podróży do Rosji. No i ponadczasowe hity, takie jak Milion róż Pugaczowej. Kelnerka chce nas wygonić, bo od godziny ślęczymy nad jednym zamówieniem. Ale mięknie, gdy Czyngis wdaje się z nią w pogawędkę o miłosnych perypetiach pięknej Ałły. Czto chotitie, eto Rossija – przypomina mi się powiedzonko. Wracając z restauracyjnego, natykamy się na rodaków Kirgiza. Kopcą papierosy w dziurze między wagonami zwanej tamburem. Tutaj to prawdziwe królestwo pasażerów. Szczególnie tych co bardziej buntowniczo nastawionych. Jedyny obszar, nad którym nie rozciąga się kontrola prowadników. Ziemia niczyja pomiędzy dwoma wagonami, gdzie można więcej, ale za to znosić trzeba przeraźliwy stukot kół i zimny wiatr. Chłopaki znów częstują wódką. Tym razem nie odmawiamy i wypijamy z nimi po symboliczne sto gramów z plastikowych kubków.
W riestoranie, w riestoranie
Teraz jadę tylko do Ułan Ude. Nie dla mnie, jak śpiewał Wysocki, otkryt zakrytyj port Wladiwostok, który obecnie jest jednym z najbardziej otwartych i światowych miast Rosji. Wysiadam zaledwie kilka godzin po Kseni i Maszy, znajomych studentkach z Irkucka. Akurat w momencie kiedy z pociągu wreszcie zaczyna być coś widać, bo nastał rejon stepów i odwieczne bieriozki przestały zasłaniać krajobraz. Wcześniej tylko kilka razy migały drewniane rosyjskie chaty i fragmenty miast, z których kilka, jak Krasnojarsk czy Omsk, jest naprawdę ładnych, ale na ogół nie widać tego z okien pociągu. Bo w kolei transsyberyjskiej ważne i ciekawe rzeczy dzieją się w środku. Jeździ się nią po to, by poznać rosyjską duszę, a nie rosyjskie krajobrazy. Atmosfera podróży sprzyja zwierzeniom. Ludzie zamknięci przez kilka dni na niewielkiej przestrzeni, na dodatek przekonani, że nigdy więcej się nie spotkają, i znudzeni monotonią jazdy, zaczynają opowiadać swoje życie.
Zaprzyjaźniłam się nawet ze srogą Iriną. Kiedy przyszłam do niej nad ranem po herbatę, posadziła mnie na swojej kozetce i zaczęła wypytywać, co tam w „wielkim świecie”. Jej mąż był wojskowym. Miała z nim jechać na placówkę do Legnicy, ale właśnie kiedy dostał powołanie, przestało się między nimi układać. – Baby ciągle różne miał i pił na dodatek jak wariat – tłumaczyła. Ich związek ostatecznie się skończył, kiedy Irina z rozwaloną szczęką, w płaszczu narzuconym na koszulę nocną, musiała uciekać do matki. – Inna by to znosiła do dziś, ale ja jestem samodzielna. Nie będzie mi chłop życia marnował – zapewniała mnie z dumą. Kolej to w Rosji prawdziwa instytucja. Zwyczaje, jakie tu panują – rytuały oblekania i zdawania pościeli, zamykania i otwierania toalet – to często jedyna stabilna rzecz, jaka ostała się w tym państwie wiecznych turbulencji. Jednak by tego wszystkiego doświadczyć, trzeba się śpieszyć. Dziś już nie jest tak, jak było pięć lat temu, a i pięć lat temu było inaczej niż 15 lat wcześniej. Jeśli nie wybierzecie się w tę podróż w ciągu najbliższych kilku lat, bezpowrotnie stracicie szansę na jedną z największych przygód życia.
Nie, nie zlikwidują połączenia Moskwa–Władywostok ani tajga nie pochłonie torów. Pociągi na tej trasie dalej będą kursowały, tylko że przejażdżka koleją transsyberyjską coraz bardziej będzie przypominać podróż każdym innym pociągiem. Bo Rosja, na przekór nieustannym wysiłkom jej rządów, jednak normalnieje. Rosjanie jeżdżą po świecie, oglądają zagraniczną telewizję i coraz bardziej chcą żyć i podróżować tak jak inni Europejczycy. Jeśli będziecie się ociągać, nie spotkacie już prowadnicy – dyktatorki, która będzie dyrygować całym wagonem pasażerów, jakby to były dzieci jadące na kolonie. Nie napijecie się w tamburze wódki z przygodnie poznanym Kirgizem. I nie posłuchacie ckliwej rosyjskiej popsy w wagonie restauracyjnym: w riestoranie, w riestoranie jest’ muzyka, jest guljanie, która ukołysze was wraz ze słodkim, sentymentalnym stuk-stuk, stuk-stuk, stuk-stuk... Wszystkie opisane osoby spotkałam w rosyjskich pociągach, jednak w rzeczywistości nie w czasie tej samej podróży. Warto wiedzieć:Atmosfera podróży sprzyja zwierzeniom. Ludzie przekonani, że nigdy więcej się nie spotkają, opowiadają sobie swoje życie. 9289 kilometrów ma całkowita długość torów kolei transsyberyjskiej, przekracza ona aż 8 stref czasowych, jest więc najdłuższą linią kolejową na świecie. Wybudowana w latach 1891–1916. Główny szlak prowadzi z Moskwy do Władywostoku, i to od niego w okolicach Bajkału odbijają dwa kolejne do Pekinu.
Kolej transsyberyjska.