Reklama

Powierzchnia jeziora trzeszczała przy każdym kroku. Świeży grudniowy lód nie zachęcał do podróży w poprzek zamarzniętego Newfound Lake (pol. „jezioro nowo odnalezione”). – Pospiesz się, bo jak pęknie, to my będziemy odnalezieni. Ale dopiero na wiosnę! – krzyczał Paul, mój amerykański przyjaciel i partner wspinaczkowy. Dźwięczące odgłosy uderzeń naszych butów i kijków trekkingowych o lód oraz dalekie stuki pękającej pokrywy jeziora dopingowały lepiej niż niejeden program motywacyjny w korporacji. – Biegnę, biegnę! Już wrzucam trzeci bieg terenowy! – wydarłem się do niego i mamrocząc pod nosem wszystkie znane mi angielskie przekleństwa, ruszyłem z ciężkim plecakiem z kopyta przez gładką taflę.

Reklama

Błysk lodu w oku

Nie wspinałem się zimą 15 lat. Po jednym sezonie w Tatrach oświadczyłem swoim kumplom, że dla mnie wspinanie plus zima równa się Afryka. Zwiedziłem z liną pół afrykańskiego kontynentu i nie żałowałem. Dopiero pobyt w New Hampshire, w północno-wschodniej części USA – i niegasnący entuzjazm Paula dla wspinania zimowego – zdołały zmienić moje nastawienie.
– Nigdzie na świecie klimat nie jest tak sprzyjający do wspinania lodowego jak tutaj – zachęcał mnie tygodniami już od wczesnej jesieni. Kiedy zorganizował mi buty, raki i czekany, nie było wyjścia: trzeba było ruszyć na mróz.
Dwie godziny samochodem na północ od Cambridge, koło Bostonu, gdzie wtedy mieszkałem, wilgotne ciepłe wiatry wiejące od Florydy wzdłuż Apallachów spotykają się z lodowatymi powiewami nadciągającymi z północnej Kanady. Na dodatek w miejscu zetknięcia się tak skrajnych mas powietrza wyrasta spory masyw górski. Każdej zimy jest tak obficie obsypany śniegiem i oblany lodem, że nazwano go Górami Białymi. Jego ściany, zbocza i okolice pokryte są zamarzniętą skorupą od listopada aż do kwietnia – nic więc dziwnego, że dla wschodniej części USA góry stanu New Hampshire są wymarzonym miejscem do uprawiania wspinaczki lodowej.
Samo wspinanie lodowe to nic innego jak wchodzenie w górę po zamarzniętej wodzie płynącej po skale. Wspinać się można po skutych lodem: wodospadach, omszałych wilgotnych płytach i mokrych, cieknących skalnych kominkach. – To właśnie najbardziej lubię we wspinaniu zimowym. Że można zachwycić się ścianą kompletnie nieatrakcyjną latem – mówi Paul. Kiedy jest ciepło, pies z kulawą nogą nie popatrzyłby na takie omszałe mokre „rzęchy” – jak nieatrakcyjne ściany nazywają wspinacze. Zimą wystarczy, że zaskrzy się na nich trochę lodu i wspinaczom już błyska ogień w oku!

Lodowe organy

– Spociłeś się. Pewnie ze strachu! – zażartował Paul. – Zobaczysz, co będzie dalej! – dodał i zszedł z tafli jeziora, siadając na skalnej półce. Przed nami było jeszcze krótkie, ale syte podejście – jakieś 100 m stromego zbocza usianego wielkimi głazami – nad którym wisiał lodospad. – Czas założyć raki – pomyślałem i przypiąłem je na sztywne plastikowe buty do wspinaczki zimowej.
Kwadrans później, ubożsi o tabliczkę czekolady, stanęliśmy u podnóża 50-metrowej, pionowej ściany lodu. To, co z daleka wyglądało na płaskie jak lustro, z bliska przypominało kościelne organy – kolejne nacieki, czasami jeden na drugim, a czasami obok siebie, tworzyły konstrukcje przypominające barokowe piszczałki. Wzrok aż gubił się w tym labiryncie wielkich niebieskawych słupów, grzybów, sopli i delikatnych firan z pomniejszych sopelków. Stałem jak wryty. – A nie mówiłem! – triumfował Paul. – Latem ty mi pokazywałeś skały, teraz ja ci pokażę lody. Wyciągaj szpej.
Na dole lód był gładki jak szkło. Promienie słońca wytapiały co nieco z górnej partii lodospadu i dolatujące do podstawy ściany krople wody wygładziły tę część tak, że wyglądała niczym szyba w porsche. Wkręciłem w lód dwie specjalne tytanowe śruby do asekuracji, wpiąłem w nie karabinki i szybko dowiązałem łączącą nas linę.

Bombowe zajęcie

Paul ruszył pierwszy. Ostrożnie, jak przystało na amerykańskiego lekarza, wbił czekan w lód i obciążył go, żeby sprawdzić, czy „trzyma”. Potem drugi, a w końcu zaczął delikatnie kopać lodową ścianę, by posadzić w niej przednie zęby raków. Stanął na tej nodze i zaczął wykuwać stopień na drugą. – Twardy lód! Uważaj, jak będziesz szedł, bo słabo siadają przyrządy i można łatwo zlecieć – rzucił z góry i krok po kroku skradał się w górę. Wkręcił śrubę, wpiął linę i przeszedł jeszcze kilka metrów, nim zniknął między lodowymi kolumnami. Słychać było jedynie miarowe sapnięcia i uderzenia raków i czekanów.
Stałem z liną w rękach, asekurując go z dołu, i rozglądałem się po okolicy. Długie rynnowe jezioro Newfound było otoczone łagodnymi górami, z których spadało w stronę jeziora kilka mniejszych lodospadów. Daleko na horyzoncie rysował się masyw Góry Waszyngtona – najwyższego szczytu północno-wschodnich stanów USA, na którym zarejestrowano niepobity przez 76 lat światowy rekord siły wiatru. W połowie kwietnia 1934 r. wiało tam z niewiarygodną prędkością... 372 km/h! Dziś jednak aura była łaskawsza – lekki powiew, słońce i zaledwie kilka stopni poniżej zera wprowadzało mnie w lekkie rozleniwienie.
Wrzask Paula w ułamku sekundy wyrwał mnie z zadumy nad pięknem przyrody. – Lód! – krzyknął z góry na całe gardło, ostrzegając mnie, że coś leci mi na głowę. Latem krzyczymy „kamień!” i każdy wspinacz odruchowo kuli się i zwiewa pod jakiś nawis. Często powtarzana w górach historia mówi o początkującym taterniku, który zamiast natychmiast dać nogę, spojrzał w górę, żeby sprawdzić, skąd leci ów kamień. Dostał wprost w otwarte usta, co kosztowało go utratę kilku zębów.
Zanim do mnie dotarło, że okrzyki „kamień” i „lód” oznaczają to samo zagrożenie, moje stanowisko zostało zbombardowane z wysokości 20 m bryłami lodu, które ukruszyły się pod uderzeniami czekana Paula. Jeden nawet wcelował prosto w moją głowę, aż zadudniło. Na całe szczęście mój przewidujący partner wyposażył mnie też w porządny kask, za co od razu podziękowałem mu w myślach.

Pozycja mroźnego pająka

Paul zjechał z góry zmordowany i szczęśliwy. – Twoja kolej – rzucił i wpiął się w stanowisko. Ruszyłem w górę. Czekan, raki, czekan, raki – ruch za ruchem. Powoli przypominałem sobie zapomniane umiejętności i przesuwałem się coraz wyżej. Co kilka metrów wkręcałem śrubę lodową do asekuracji i rozglądałem się, wypatrując najlepszego lodu. Wspinacze skalni często lekceważąco wyrażają się o wspinaczce na lodospadach – mówiąc, że co to za sztuka się wspinać, jak samemu rakami i czekanami kuje się chwyty i stopnie. Nic bardziej błędnego! Wyczucie, którędy pójść, w jakim rodzaju lodu najlepiej utrzymają się przyrządy i jak zachowa się lodowa „polewa” pod ciężarem wspinacza, jest tak samo ważne, jak umiejętność układania latem palców na chwytach i przyjmowania na skale wysmakowanych pozycji pająka. W jednym wspinanie na lodospadach ma nad wspinaczką latem przewagę – kiedy ściana jest wygładzona przez warstwę lodu, pion pod nogami wydaje się tak nieprawdopodobnie pionowy i przepaścisty, że przyprawić może o zawroty głowy!


Byłem już w górnej połowie ściany, kiedy zaczęły mi drżeć łydki. Nie z lęku wysokości (mam nadzieję!), ale ze zmęczenia od długiego już stania na przednich zębach raków. – Pięty w dół! – wykrzyczał do mnie Paul, który właśnie wypatrzył mnie z dołu. – Wy wszyscy skałkowcy robicie ten sam błąd! – dodał. Posłuchałem go i poszło nieco łatwiej. 10 minut i litr potu później byłem na końcu lodospadu – zmęczony i szczęśliwy po raz pierwszy mogłem stanąć na całych stopach i odpocząć. Jeszcze tylko przywiązanie się do pobliskiego drzewa, 50-metrowy zjazd na linie i stałem na ziemi obok Paula, czekając na pochwały kumpla.
– Gotów na przygodę? To pakuj się szybciutko, bo teraz to pokażę ci coś naprawdę trudnego! – rzucił ku mojemu zaskoczeniu i już po chwili ruszył w dół.

Śniadanie mistrzów

Godzinę później, zamiast rozgrzewać ciało i umysł herbatą z whisky, zaparkowaliśmy u podnóża Rumney. Tych kilkanaście skalnych ścian wysokości od 10 do 80 m, rozrzuconych po lesie w części Gór Białych zwanej Górami Grzechotnikowymi, jest tak sławne wśród amerykańskich wspinaczy jak Luwr wśród miłośników malarstwa. Wspinałem się w tamtejszych łupkach kilkakrotnie latem i wspominałem to bardzo miło.
– Latem wspinamy się po lewej. Zimą po prawej – powiedział Paul i przez mały zagajnik poprowadził mnie pod oblodzoną skalną ścianę, gdzie... odbywał się prawdziwy piknik! Zamiast samotności zdobywców – kilkudziesięciu hałaśliwych wspinaczy. Zamiast nastroju „ekstremalno-adrenalinowego” – luz, termosy, kanapki i próbujące swoich sił dzieciaki. Zamiast odgłosów natury – w powietrzu słychać kolędę Jingle Bells puszczaną z iPhonów z głośniczkami. – Tak się tu bawimy – skonstatował z zadowoleniem Paul i zaklepał dla nas jeden z lodospadów wijących się niczym grzechotnik.
Tym razem zadanie było trudniejsze, bo lód na pionowej ścianie pojawiał się i znikał, więc do przejścia na drodze były też fragmenty skalne. Szybko wbiliśmy się w ścianę, ale Paul, który jest ekspertem od lodospadów, a w skale radzi sobie średnio, nie mógł przebrnąć jednej ścianki. Przymierzał się kilka razy i kiedy po kolejnej próbie odpadł i przeleciał się w powietrzu na linie dobrych kilka metrów, zjechał zrezygnowany. – Ty spróbuj – powiedział, wręczając mi swój najlepszy czekan.
Przez 10-metrowy lodospad przedarłem się w miarę łatwo. – Z tym czekanem to każdy by przeszedł – docinał mi z sympatią Paul. Wyżej była ładna skalna ściana, ale po pierwszej próbie i ja na niej utknąłem. – Taki mistrz skały, a grzebie się jak kursant! – zagrzewał mnie do boju partner. Poruszanie się po pionowej skale w plastikowych sztywnych butach z rakami, zamiast w mięciutkich letnich trzewikach skałkowych, zakrawało na jakiś absurd. – Pewnie będę tego żałował, ale muszę spróbować – powiedziałem i odpiąłem jeden rak. But, chociaż daleki od doskonałości, jakoś dawał się ustawić na skalnych stopniach. Metr po metrze przedarłem się przez ściankę. Odetchnąłem dopiero, gdy znów wbiłem czekan w lód. Radość ustąpiła zwątpieniu dwa metry dalej. – Czy to jest ta chwila żalu? – żartował z dołu Paul, kiedy zobaczył, jakie „orły” wyczyniam, wspinając się z jednym rakiem. Nie wiem, jakim cudem doszedłem do końca ściany ani co mnie zmusiło do wspinania się na kolejne drogi tego dnia, ale kiedy wieczorem wyłożyłem się w hotelowej wannie z jacuzzi, nie czułem w ogóle zmęczenia, a tylko bezgraniczną satysfakcję!

Śnieg pada poziomo

Paskudne zakwasy w każdym mięśniu odezwały się nazajutrz. – Panie doktorze, umieram! – zawołałem do Paula i odmówiłem wspinania. W zamian pojechaliśmy rodzinnie na wietrzną Górę Waszyngtona. Wjazd własnym samochodem na szczyt wznoszący się na prawie 2000 m n.p.m. jest możliwy tylko między początkiem maja a końcem października. Zimą zostaje transport busami na gąsienicach, koleją wąskotorową albo pieszo. Na szczyt prowadzą też drogi wspinaczkowe, a na jednej z nich doszło w 1982 r. do spektakularnego wypadku. Oślepieni w czasie burzy dwaj świetni wspinacze zgubili się i przy temperaturze –30°C trzy dni czekali na ratunek w śnieżnej jamie. Jeden z nich – Hugh Herr – wskutek odmrożeń stracił obie nogi poniżej kolan. Wkrótce sam skonstruował sobie tytanowo-węglowe protezy, na których kilka miesięcy później wspinał się... lepiej niż przed wypadkiem! Dzisiaj jest profesorem szacownego MIT w Cambridge i konstruuje m.in. komputerowo sterowane protezy z żyroskopami i zewnętrzne szkielety dla amerykańskich komandosów.
Na szczycie Góry Waszyngtona śnieg pada poziomo. Wiatr jest na ogół bardzo silny, więc nawet sople na obserwatorium meteorologicznym i stacji kolei rosną nie w dół, a w bok. Wszystko pokryte jest kryształkami lodu, a poręcze, żeby złapać się w razie podmuchu, wystają ze wszystkich ścian. Wzdłuż nich umęczeni turyści przedostają się do schroniska na herbatę i... hot dogi z frytkami (w końcu to Ameryka!).
Dla wielu kierowców, którzy wjechali na szczyt własnymi samochodami, największym powodem do dumy jest bumper sticker, czyli półmetrowej długości naklejka na zderzak głosząca: Ten samochód zdobył Górę Waszyngtona. – Zrób sobie prezent i nie przyklejaj jej. Dla wspinacza to zwyczajny obciach – powiedział Paul, gdy taką przywiozłem z jednego wyjazdu. Skoro tak, to w ramach dowcipu przykleiłem nalepkę potajemnie do przedniego zderzaka... jego bmw! Zorientował się dopiero po dwóch tygodniach i śmiał się jak dziecko! Ale to zupełnie inna historia.

New Hampshire - NO TO W DROGĘ

Sezon wspinaczki lodowej w Górach Białych trwa od listopada do kwietnia.

Obowiązkowa. Koszt wizy turystycznej 140 dol. Szczegółowe informacje na stronie: polish.poland. usembassy.gov.
Najłatwiej i najszybciej jest polecieć do Bostonu (od 1,7 tys. zł) i tam wynająć samochód. Ewentualnie autobusem Greyhound lub Peter Pan pojechać z Bostonu na północ, do Concord w New Hampshire, i auto wynająć tam. Podróżowanie po USA bez samochodu to męka. Koszt wynajęcia: od 200 dol. za tydzień. Jeśli samochód potrzebujemy na krótko, warto skorzystać z wypożyczalni: zipcar.com.
Na przykład w D Acres Organic Farm w samym Rumney – koszt od 15 dol. za noc we własnym śpiworze i 55 dol. za noc w łóżku. Więcej opcji noclegów wokół jeziora Newfound można znaleźć na www.lakesregion. org/WheretoStay/tabid/64/De-fault.aspx.
W europie najlepsze miejsca do wspinaczki lodowej to Alpy Francuskie (np. okolice Chamonix), Szwajcaria, Austria (np. Heiligenblut), Włochy (np. Dolomity), słoweńskie Alpy Julijskie, Norwegia i Nowa Zelandia. Tatry są kapryśne, bo albo leje, albo wieje.

Skalne klify zwane rumney rocks to popularne miejsce wspinaczkowe w White Mountain National Forest. www.fs.fed.us/r9/fo-rests/white_mountain

Reklama

Mount washington State Park znajduje się na terenie White Moun tain National Forest. Jednodniowa przepustka do parku kosztuje 3 dol. www.nhstateparks.org
Strony o wspinaczce lodowej: theuiaa.org/ice_climbing.html www.wspinanie.pl www.goryonline.com www.isklatring.no www.lodospady.za.pl

Reklama
Reklama
Reklama