Na pograniczu Alaski i Kanady każdy podróżnik odnajdzie to, czego pragnie.
Dzikość i Komfort przenikają się tu jak w mało którym zakątku świata.Wielu śmiałków zapuszczających się na terytorium Gór Skalistych przypłaciło życiem swoją ignorancję i brak doświadczenia.Jednak ja, wychowany na książkach Karola Maya, Arkadego Fiedlera i Jacka Londona, nie boję się tego wyzwania, jako że penetracja Dzikiego Zachodu dziś jest dużo łatwiejsza.
Podążę śladami poszukiwaczy złota, Indian i traperów. A na szlaku, oprócz dzikiej przyrody i majestatycznych krajobrazów, towarzyszyć mi będzie zapach parujących po deszczu nieprzebytych borów sosnowych.
Moją wielką przygodę rozpoczynam w połowie lipca na płycie lotniska w ANCHORAGE na Alasce, gdzie wpadam w 30-stopniowy upał, choć oczyma wyobraźni widziałem już białe niedźwiedzie. Przede mną ambitna trasa ponad 10 tys. km w 4 tygodnie. Jak się szybko przekonałem, współczesny, ograniczony czasowo traper najczęściej podróżuje samolotem albo samochodem. Od czasu do czasu przesiada się też na prom. Własnych nóg używa w ostateczności – jeśli nie zamierza tu zostać na dłużej. Pogoda w Anchorage jest iście hawajska, zakładam więc strój raczej plażowy i wynajętym samochodem wyruszam do miasteczka Homer, królestwa halibuta. Ściągają tu wędkarze z całego globu, żeby zapolować na naprawdę dużą rybę – nawet dwumetrową, ważącą ponad 200 kg. Ci mniej zaprawieni w bojach mogą stanąć nad zatoczką na tzw. „pitcie” i łowić mniejsze okazy. Świeży halibut z rożna w Homer to raj dla podniebienia. Po sportowych zmaganiach warto złożyć wizytę w Salty Dawg Saloon. Podłogę w nim zaścielają stare trociny, a sufit i ściany zdobią banknoty dolarowe oraz majtki i staniki pań, które tu kiedyś złożyły wizytę. Atmosfera w barze jest luźna. W nagrodę za „one free drink” damy często ściągają bieliznę i otrzymaną od barmana pinezką przypinają ją do wolnego miejsca.
Nasycony rybną atmosferą Homer wsiadam do małego wodolotu i lecę na sąsiednią wyspę Kodiak, gdzie żyją największe na świecie niedźwiedzie i gdzie co roku latem odbywa się tarło łososi. Te niezwykłe słodko-słonowodne wędrowne ryby powracają do miejsc swych narodzin tylko po to, by złożyć ikrę i zakończyć żywot. Nad moją głową niczym sępy krążą dziesiątki bielików obserwujących purpurową, kłębiącą się w dole rzekę łososi. W płytszych strumieniach jest ich tak dużo, że można przejść po ich grzbietach na drugi brzeg, nie zamoczywszy obuwia. Na doroczny spektakl obfitości czekają też niedźwiedzie. Stare i młode, duże i małe – taplają się radośnie w tej rybiej zupie, wyciągając z niej co bardziej łakome kąski. Dzięki zawartym w rybach olejom omega 3 tutejsze misie rosną jak na drożdżach. Ponad 2 m i 400 kg żywej wagi – to norma, choć zdarzają się i 3,5-metrowe olbrzymy o masie ponad 700 kg. Najsmaczniejsze ryby świata należą tu jednak tylko do bielików i niedźwiedzi – mnie nie wolno złapać żadnej sztuki, jestem w rezerwacie. A szkoda – na Północy liczą się tylko dzikie łososie. Hodowlane, zdaniem tutejszych mieszkańców, dobre są na paszę dla zwierząt albo dla ludzi w mieście.
Wracam do Anchorage i stąd George Parks Highway docieram do Parku Narodowego Denali, takiej Alaski w miniaturze. Można tu spotkać niemal wszystkie zwierzęta Alaski. Istne safari, choć jego tłem nie jest tym razem Kilimandżaro, lecz McKinley – najwyższa góra na kontynencie, a według niektórych również świata. Piękna i groźna McKinley (indiańska nazwa to Denali) od bazy do szczytu mierzy 5 500 m, czyli dużo więcej niż Mt. Everest od bazy do wierzchołka. Kiedyś zdobycie McKinley było wyczynem katapultującym wspinacza do światowej elity nie tylko ze względu na wysokość góry, ale też subarktyczne warunki: ekstremalnie niskie temperatury i dramatycznie zmienną pogodę. Dziś samolotem z Talkeetna można polecieć na lodowiec i przy sprzyjających warunkach zdobyć Denali w kilka dni (ta samotna potężna góra najlepiej prezentuje się z okna samolotu lecącego z Fairbanks do Anchorage; uwaga – musimy siedzieć po prawej stronie).
Następny postój robię sobie kilkaset kilometrów dalej w Fairbanks, miasteczku, które powstało w czasach gorączki złota. Nie bądź głupi i nie oceniaj Fairbanks po pozorach, wjedź do środka i daj mu szansę – przeczytałem na jednej ze stron internetowych. Zaryzykowałem i po kilku chwilach spędzonych w betonowej dżungli wylądowałem obok, w El Dorado Gold Mine. Sto lat temu górnicy walczyli tu prymitywnymi narzędziami z wieczną zmarzliną skrywającą złotonośne pokłady. Dziś jest tu muzeum. Zgodnie z modą na interaktywne zwiedzanie – każdy turysta na koniec wizyty dostaje woreczek błota (pay dirt) do wypłukania na blaszanym talerzu. Poszło mi nieźle – ilość złota, która została na moim talerzu, zwróciła koszt biletu wstępu do kopalni (100 zł). Zacząłem też rozumieć, co znaczy „gorączka”. Człowiek owładnięty wizją sukcesu zaczyna wyobrażać sobie, że może gdyby popłukał kilka dni, zwróciłyby się koszty całej wycieczki.
W alaskańskiej ziemi jest też wiele innych cennych surowców. Niedaleko El Dorado Gold Mine spotykam po raz pierwszy „wielką rurę” transportującą ropę z Prudhoe Bay nad Oceanem Arktycznym do Valdez – niezamarzającego zimą portu na południu Alaski. Aby się dostać na północ, muszę wynająć samochód z kierowcą. Dalton Highway, która tam prowadzi, jest usypana ze złotonośnych skał, kamieni i żwiru, ale jazda po niej nie należy do przyjemności. Wypożyczonym autem nie wolno nią jechać. Własnym nie radzę – daleko nie zajedziecie. Opony, szyby i reflektory można od razu spisać na straty, a holowanie samochodu z powrotem do Fairbanks może skończyć się bankructwem. Ciesząca się złą sławą Dalton Highway zwana jest m.in. z gravel rollercoaster. Mówią też o niej „minowa” – bo nigdy nie wiadomo, kiedy wystrzeli opona, a dziury w nawierzchni bywają większe od kół. Odmawiam zdrowaśkę i ruszam w drogę, przez 500 mil odludzia, gdzie jedyny ślad cywilizacji to nieodłączna rura. Najpierw mijam świerkowe lasy, po opuszczeniu gór Alaska – prawdziwą tajgę, a po przekroczeniu najdalej na północ wysuniętego bastionu Gór Skalistych, czyli Gór Brooksa, mam przed sobą już tylko podmokłą tundrę. Jeździe towarzyszą kurz i strach. Mój kierowca i przewodnik pokonuje ostre zakręty, strome podjazdy – często na krawędzi przepaści – a nawet pożar tajgi. Niestraszny mu dym czy przejazd wzdłuż ścian ognia po obu stronach drogi. Ja dawno bym zawrócił. On ani myślał. Zrobił nawet krótki postój w środku pożaru, abym mógł zrobić zdjęcia. Po tym wydarzeniu nabieram pewności, że zatrzymać mnie może już tylko brzeg Oceanu Arktycznego.
Uszargany i zmęczony docieram do Zdechłego Konia, czyli Deadhorse, 8 mil przed Prudhoe Bay. Chce mi się spać, ale jak tu spać? Jest 2.00 w nocy i ciągle świeci słońce. Następnego dnia – nie wiem, rano czy wieczorem, trudno się połapać – jadę nad ocean. Jest zimno. Tabunów białych niedźwiedzi nie widać, za to widać góry lodowe i kry, na których śpią foki i słonie morskie. Gdyby nie lornetka, pewnie nie udałoby mi się zobaczyć niedźwiedzicy z dwoma młodymi hasających na pływającej w oddali krze.
Życie na Alasce rozkwita dopiero zimą. Pamiętam, jak bardzo zaskoczyło mnie to stwierdzenie. A jednak wyjaśnienie jest prozaiczne. Liczba autostrad rośnie wówczas dziesięciokrotnie. Wystarczy, że wielki pług odgarnie śnieg z zamarzniętej rzeki i zaczyna się transport zaopatrzenia do najodleglejszych wiosek, kopalń czy wigwamów. Wszyscy ruszają do miast i zaczynają odwiedzać znajomych. Zima to również czas polowań. Piękne futra to zimowe futra. Jednak ta pora roku ma też swoje złe strony – dzień jest krótki, trwa średnio 3–4 godziny lub w ogóle go nie ma przez 2 miesiące. Wielu ludzi opanowuje wówczas coś, co nazywają tu winter blues lub cabin fever. Odporni na tę przypadłość bywają biali traperzy mający za towarzystwo sforę psów zaprzęgowych i trochę cywilizacji w postaci baterii słonecznych, generatorów prądu i telewizji satelitarnej. Ci fanatycy północy zniosą wszystko, by cieszyć się nieskrępowaną wolnością, jaką daje Alaska. Dobrze też sobie radzą rdzenni mieszkańcy – Inuici i samowystarczalni Indianie z plemienia Athabasków. Latem przygotowują zapasy na całą zimę. A przetrzymują je w naturalnych lodówkach, czyli dołach wykopanych aż do wiecznej zmarzliny, zabezpieczonych ciężkimi drewnianymi drzwiami i kłódką. Tak na wszelki wypadek, gdyby jakiś niedźwiedź chciał pójść na łatwiznę. Z indiańskich opowieści wynika, że również im daje się we znaki ocieplenie klimatu. Dawniej wystarczyło wykopać pół metra ziemi, żeby dostać się do wiecznej zmarzliny, dziś to już cały metr.
Każdy nietubylec zapuszczający się w te strony bez względu na porę roku powinien pamiętać, że na północy obowiązują różne prawa ustalane lokalnie. Są tu miejsca, gdzie wprowadzono np. całkowitą prohibicję. Taka wieś nazywa się dry. Są też wioski semi-dry, co znaczy, że na ich terenie nie kupimy alkoholu, a posiadany musimy wypić w domu. Najpopularniejszym środkiem transportu na Alasce pozostają sanie zimą, a łódka latem. Sidła zastawia się tu jak za czasów Jacka Londona. Złapaną zwierzynę obdziera się ze skóry, a mięso oddaje psom. I nie radzę okradać wnyków – bo może przydarzyć się to samo, co spotkało dwóch „śmiałków”, którzy dobrali się do własności Johna trapera. Podobno przyjechali oni z miasta truckiem i przywieźli ze sobą śnieżne sanie. Na tych saniach ruszyli w objazd linii traperskich, zbierając bogate żniwo. John po śladach płóz poznał, że jacyś obcy grasują w lesie. Skrzyknął paru znajomych traperów i razem schwytali złodziei na gorącym uczynku. Epilog był taki, że nieproszeni goście najpierw dostali niezły wycisk; później zatopiono im skuter w przeręblu, a na koniec puszczono wolno bez broni i jedzenia. Do najbliższego miasta mieli 600 km w 40-stopniowym mrozie i śniegu po pas. Do dziś nie wiadomo, co się z nimi stało. Takie jest prawo na Alasce. Zapytałem Johna, jak walczy z naturalnymi złodziejami, czyli leśnymi drapieżnikami. Otóż jedną z tajemnic każdego trapera są zapachy wabiące i odstraszające. Odpowiednie ich rozłożenie przy sidłach pozwala zachować trofea nienaruszone.
Trudne warunki życia na północy wymuszają na ludziach solidarność. Młoda para może tu liczyć na pomoc wszystkich z okolicy. Nowy dom z bali zostanie dla nich wybudowany w ciągu tygodnia. Ciekawostką jest, że każdemu dorosłemu mieszkańcowi Alaski wolno raz w życiu udzielić ślubu. Jeżeli w okolicy wszyscy już to zrobili – nie ma obaw, wystarczy, że kandydaci do małżeńskiego stanu wyrzeźbią swoje imiona i nazwiska na korze drzewa i ich związek staje się faktem. W interiorze alaskańskim nie potrzeba też prawa jazdy, rejestracji pojazdu czy ubezpieczeń. Zero biurokracji. Trudno w to uwierzyć, ale gdyby ktoś chciał zbudować najwyższy wieżowiec świata, może to zrobić, nie pytając nikogo o zgodę. Musi tylko kupić lub wydzierżawić działkę pod budowę.
Pora wracać do Fairbanks. Miasteczko zyskuje przy drugiej wizycie. Na miejscowym targu, gdzie stoisko prowadzi Amerykanka polskiego pochodzenia, kupuję słoiczek miodu ze spalonego lasu. Pożary lasów w Kanadzie i na Alasce to dziś stan normalny. Najbardziej rozpowszechnioną tu rośliną jest fireweed (wierzbówka kiprzyca), która osiąga wysokość do 1,5 m i jest miernikiem upływającego czasu letniego. Z chwilą przemiany ostatniego kwiatka fireweed w nasionko wszyscy wiedzą, że za 6 tygodni spadnie śnieg. Nasiona tej rośliny mogą przetrwać w ziemi wiele lat. Niestraszne im ani mróz, ani ogień. Dopóki jest las i cień – nie kiełkują. Niech jednak tylko las się spali i zaświeci słońce – na gołej ziemi w jedną noc wyrastają łąki wierzbówki. W drodze do Prudhoe Bay widziałem spalone połacie tajgi i rosnące tam hektarami różowo-liliowe fireweeds. Na takie łąki przywozi się pszczoły, a efektem ich pracy jest pyszny miód o bardzo lekkim smaku i zapachu. Alaskańskie lasy skrywają jeszcze inne bogactwo – ogromne ilości grzybów. Jadąc któregoś dnia po bardzo mało uczęszczanej drodze, nagle zobaczyłem, że wzdłuż pobocza na asfalcie wyrastają setki czerwonych kapeluszy – najprawdziwsze polskie czerwone kozaki! Widok nieprawdopodobny.
Z Fairbanks kieruję się na wschód via Alaska Highway, do kolejnych miejsc zbudowanych w czasie gorączki złota. Krętą, wąską i wyboistą drogą dojeżdżam do przygranicznego miasteczka Eagle, gdzie koło Fortymile odkryto złoto. To tu szukał go m.in. Jack London. Tu też zawitał Roald Amundsen po zdobyciu bieguna północnego i został dłużej, niż planował, bo aż kilka miesięcy. Fortymile jest, oczywiście, tylko skromnym preludium do wielkiego „Bang”, czyli gorączki złota nad rzeką Klondike. W 1896 r. trzej panowie: Jim Skookum, Charlie Dawson oraz George Washington Cormack odkryli tam pokłady złota. Hordy przepełnionych nadzieją na szybkie wzbogacenie się poszukiwaczy ruszyły parostatkami z miast zachodniej Ameryki i Kanady w kierunku Alaski. Większość z nich nie miała zielonego pojęcia o północy i warunkach, jakie tu panują. Płynęli statkami do dwóch miejsc Skagway i Valdez (ostatnie miasto słynie z największych na Alasce opadów śniegu. Rekord to 25 m w ciągu sezonu), skąd morderczymi szlakami przez góry, a później wodą, docierali do Dawson, wyglądającego wówczas jak duże pole namiotowe. Fortuna kołem się tu toczyła. Szybko się bogacono i jeszcze szybciej majątki tracono.
Najbarwniejszą postacią gorączki złota był Bill Gates zwany Swiftwater. Zaczynał on jako pomywacz w knajpie w Circle Creek na Alasce. Usłyszawszy o złocie nad rzeką Klondike, dotarł tam jako jeden z pierwszych. Miał wygląd bardzo niepozornego i skromnego człowieka o pyzatej twarzy. Zapewne dzięki aparycji udało mu się podstępnie zawładnąć najbardziej złotonośną działką o nazwie Eldorado No. 13. Wkrótce dorobił się gigantycznego majątku i tytułu króla Klondike. I równie szybko obwołano go księciem utracjuszy, po tym jak ową fortunę roztrwonił. W czasie prosperity nabył namiot o szumnej nazwie Monte Carlo i przekształcił go w budynek, gdzie zorganizował kasyno z saloonem. Królował tu hazard, ragtime, kankan, a na piętrze odbywały się orgie seksualne, w których prym wiódł nasz bohater. Jego filozofią życiową było hasło: Only the sky is the limit, a jeżeli po drodze natrafiam na dach – to wysadzam go dynamitem w powietrze.
Wytyczenie granicy amerykańsko-kanadyjskiej prostą kreską skończyło się tym, że najbardziej amerykańskie miasto na północy zostało po kanadyjskiej stronie. Przekraczając gra-nicę Kanady w drodze do Dawson, powinniśmy pamiętać, że musimy pokonać ogromne niezamieszkane tereny i nie uda nam się tego zrobić bez zapasu wody pitnej i benzyny. Trzeba też bardzo uważać na łosie chodzące po drodze.
Z Dawson jadę na południe. Moim celem jest miasto Prince George. Po drodze zatrzymuję się wielokrotnie, by odpocząć i choć przez moment popatrzeć na piękne lasy, góry z lodowcami i lustrami jezior pomalowanymi błękitem nieba. Najpiękniejsze widoki jednak ciągle są przede mną.To Parki Narodowe Jasper i Banff, a prowadzi mnie do nich droga nr 16. Banff jest perłą w koronie parków kanadyjskich. Można powiedzieć, że widokowo jest to ósmy cud świata. Po obu sąsiadujących ze sobą parkach można chodzić miesiącami i nie spotkać żywej duszy. Modne jest dowożenie tu chętnych helikopterem i zostawianie ich na bezludziu na umówiony okres. Organizuje się też szkoły przetrwania dla młodzieży szkolnej w nagrodę za dobre wyniki. Dzieciaki dostarczane są do punktu startu i zostawiane w lesie same sobie. Mogą zabrać tylko lekkie plecaki z podstawowym wyposażeniem. Żadnego jedzenia, wody, namiotów, śpiworów. Nawet ogniska rozniecają metodą prehistoryczną. Jeden z uczestników takiej wyprawy – syn znajomych Polaków – opowiadał, że musieli co noc budować szałasy, spać na igliwiu, łapać wiewiórki lub inną zwierzynę i piec na ogniu, popijając jedzenie wodą ze strumienia. Mieli do przejścia 300 km do ustalonego punktu odbioru, bez kompasu. Mchy na drzewach, słońce i gwiazdy wyznaczały im drogę. Nikt się nie załamał – wszyscy dotarli do celu.
Moja najbardziej dramatyczna górska wyprawa w ten rejon prowadziła przez misiowo-pumowy las wysoko w góry, do granicy wiecznych śniegów. W 1970 roku w okolicy Arrowsmith rozbił się mały samolot Beachcraft Baron z 6 osobami na pokładzie. Nikt nigdy tam nie dotarł, może poza ekipą ratunkową 37 lat temu. Idąc pod górę w kompletnej dziczy i pustkowiu, po parogodzinnym marszu dotarłem pod szczyt. Sterczał on pionowo nade mną – dalej bez lin i haków iść już się nie dało. I właśnie o tę pionową skałę rozbił się we mgle samolot. Zabrakło mu tylko 50 m, aby ominąć przeszkodę. Szczątki maszyny leżały u podnóża wierzchołka rozrzucone na dużej powierzchni. Silniki, koła, skrzydła, kadłub w kawałkach. Oglądając poszczególne części, znalazłem stemple kontroli jakości z datą – grudzień 1966. Była to zapewne data produkcji samolotu. Wszystkie osoby na pokładzie zginęły. Choć czułem się odkrywcą, nie było mi wesoło.
Przygodę z Jasper radzę rozpocząć od wycieczki Icefields Parkway – drogą liczącą 230 km i łączącą Banff z Jasper. Uznaje się ją za najpiękniejszą drogę po dachach świata. Zachwyt wprost odejmuje mowę. Dookoła postrzępione szczyty 3–4-tysięczników i lodowce na tle błękitnego nieba. Perlisto czyste powietrze rozsadza płuca. Trudno jest się nasycić majestatycznymi obrazami przesuwającymi się przed oczyma. Może też się zdarzyć, że będziemy jechać w chmurach.
Lake Louise niedaleko miasteczka Banff to najbardziej po wodospadzie Niagara obfotografowane miejsce w Kanadzie. Znawcy twierdzą, że niewiele jest atrakcyjniejszych widoków na świecie niż ten, jaki roztacza się z trawnika pod imponującym hotelem chateau o tej samej nazwie. Nocuję w nim, by z okna zobaczyć, jak lodowce obejmują ramionami to malownicze lazurowe jezioro. Następnego dnia wybieram się na Columbia Icefield – pole firnowe o powierzchni 320 km2 i grubości do 300 m. Składa się na nie 6 lodowców, które zasilają wodą 3 oceany (co jest rzadkością): Pacyfik, Atlantyk i Arktyczny. Spotkała mnie tu niemiła przygoda. Mając na nogach zwykłe adidasy, wszedłem bez problemu 100 m w górę lodowca. Zejście okazało się niemożliwe. Nogi leciały w dół pierwsze, nie czekając na resztę. Ślizg w pozycji siedzącej zakończyłem jak skoczek narciarski wyrzucony w błoto.
Nasyciwszy się widokiem i przeżywszy jeszcze raz dawny wypadek, wsiadam do samochodu i jadę do miasta Banff. Już u podnóża gór w świetle księżyca widzę stada łosi pasące się przy drodze. Zwalniam i modlę się, aby żaden desperat nie wyskoczył na jezdnię. Cierpliwość się opłaciła – zero kolizji – jednak do Banff docieram nad ranem. Zmęczony idę do jednego z wybudowanych na wolnym powietrzu basenów z gorącą, pachnącą zgniłymi jajami wodą, na regenerującą kąpiel.
Z Banff przemieszczam się na zachód, do Vancouver – portu położonego nad zatoką Burrard. Kto lubi duże aglomeracje, powinien się tu zatrzymać. Niektórzy twierdzą, że to najpiękniejsze miasto świata, gdzie można jeździć na nartach prawie cały rok, a jednocześnie mieć ocean do sportów wodnych i pływania. Ja jednak szybko wsiadam na prom i płynę na wyspę Vancouver – największą na zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej. Dla Europejczyków odkrył ją kapitan James Cook. Wyspa dzierży kilka północnoamerykańskich rekordów. Żyje tu największa populacja pum leśnych, z hukiem spada najwyższy, całoroczny, liczący ponad 400 m wysokości wodospad. Znajdziemy tu też najwilgotniejszy punkt kontynentu, gdzie deszcz potrafi padać poziomo (roczna suma opadów dochodzi tu do 8 m) oraz najtrudniejszy; płaski pieszy szlak świata West Coast Trail. Nie sposób też pominąć stolicy prowincji – Viktorii – i Butchart Gardens, rozciągających się na blisko 20 ha najpiękniejszych ogrodów Kanady. Zaprojektowała je 100 lat temu Jennie Butchart. Jako malownicze tło dla ogrodów w stylu japońskim, włoskim, angielskim wykorzystała pokopalniane wyrobiska wapienne pozostawione przez męża – właściciela kopalni i cementowni. Ogród wygląda magicznie o każdej porze roku, ale najbardziej w czasie Bożego Narodzenia, jeśli tylko spadnie śnieg. Nocą oświetlają go tysiące kolorowych lampionów. Spacer wśród różanych krzewów to miła odmiana po trudach podróży.
Do Port Hardy na północy wyspy docieram 6. dnia. Tutaj wjeżdżam na pokład promu Queen of the North, zmierzającego do Prince Rupert. Wkraczam na wody Inside Passage. 15-godzinna wycieczka Przejściem Wewnętrznym zapada w pamięć. Statek płynie wzdłuż wybrzeża, między setkami wysepek, których zbocza porastają sosny i cedry, a fale co chwilę przecinają orki i ławice śledzi.
W Prince Rupert zmieniam prom i kontynuuję podróż już po terytorium Alaski. Moim celem jest Skagway, leżące w głębokim fiordzie. W pamiętnej epoce Klondike Skagway było miastem gwałtu i bezprawia, z niezliczonymi burdelami, saloonami, halami tańców i gier hazardowych. Jeden z pracujących tam krótko przedstawicieli kanadyjskiej policji konnej określił je jako kawałek ziemi tylko ciutkę lepszy od najgorszego piekła. Pijaństwo, burdy, rabunki były wówczas na porządku dziennym. Rządził tu słynny rzezimieszek Soapy Smith pozujący na dobrodusznego wujaszka, który miał własną armię, gangi złodziei i szulerów. Jednym z jego bardziej lukratywnych przedsięwzięć był urząd telegraficzny, gdzie za opłatą 5 dolarów wysyłano telegramy w różne strony świata. Tyle że druty telegraficzne... kończyły się w pobliskich krzakach. Trudno się dziwić, że Soapy Smith skończył zastrzelony przez rozgniewanego obywatela.
W Skagway większość z lawiny 100 tys. przyszłych milionerów zmierzających do Dawson szukała pocieszenia. Za dolara lub dwa można tu było spędzić 15 minut z siostrą, żoną czy narzeczoną własnego kolegi. Zostawione na pastwę losu kobiety musiały się jakoś utrzymać. Podobno w szczycie rozkwitu miasta w 100 domach publicznych pracowało 800 pań!
Najsłynniejszym barem w Skagway był Red Onion. W czasach świetności działał tu specyficzny system operacyjny. Na półce w barze siedziało 10 lalek. Każdy pokój na piętrze był połączony rurą z kasą w barze. Jeśli dama miała klienta, barman kładł lalkę na wznak. Po 15 minutach klient był zobowiązany zakończyć pobyt w pokoju i wrzucić do lejka przy łóżku dolary, złoty nugat albo garść złotonośnego piasku. W tym momencie odpowiednia lalka wracała do pozycji siedzącej, co oznaczało, że pani jest ponownie do wzięcia. Jedna z pracownic tego burdelu, sprytna i ładna Kathy, upijała klientów i ograbiała ze złota. Szybko kupiła kilka innych przybytków rozkoszy i została madame. Zakochawszy się z wzajemnością w pewnym człowieku z San Francisco, Kathy sprzedała swoje dobra i z dziesiątkami kilogramów złota wyjechała z mężem właśnie do Frisco. Tam otworzyła bank, kładąc podwaliny pod jedno z największych imperiów finansowych współczesnej Ameryki.
Z Skagway via Haines wracam ponownie do Kanady. Przejeżdżam obok Parku Narodowego Kluane, w którym znajduje się najwyższy kanadyjski szczyt Logan (6 050 m n.p.m.). Alaska Highway prowadzi mnie do granicy amerykańskiej. A stąd już „rzut beretem” do Anchorage. W drodze powrotnej zalecam samolot z Anchorage do Vancouver, by zobaczyć góry przykryte czapami lodowców zsuwających się z hukiem do Pacyfiku. Warto utrwalić wspomnienie dolin, fiordów i lasów ciągnących się po horyzont, i poczuć dumę, że oto zaliczyliśmy wszystko, co jest na tej ziemi najpiękniejszego do obejrzenia.
McKinley (Denali), 6 194 m n.p.m., który imię zawdzięcza prezydentowi USA Williamowi McKinleyowi, jest najzimniejszą górą Świata! Średnia temperatura wynosi tutaj -40OC. Po raz pierwszy została zdobyta w 1913 r. przez Hudsona Stucka. Wspinaczka na szczyt zajmuje 3 tygodnie.
www.denali.national-park.com
Trans-Alaska Pipeline – transalaskański rurociąg – ma prawie 1 300 km długości i jest jednym z najdłuższych na świecie. Od momentu wybudowania w 1977 roku (kosztem 8 mld dolarów) przetransportował ponad 2,4 km 3 ropy. Przecina 3 łańcuchy górskie i ponad 800 rzek i strumieni.
www.alyeska-pipe.com
Homer Halibuty są największymi rybami z rodziny flądrowatych. Do 6. miesiąca życia wyglądają jak większość ryb. Potem jednak zmieniają się. Lewe oko zaczyna przemieszczać się na prawą stronę, ciało się spłaszcza. Średnia masa halibuta to 25-50 kg. Największy osobnik ważył 250 kg. Wynajęcie łodzi na cały dzień kosztuje ok. 500 zł; licencja 25 zł.
Fairbanks jest betonowym miasteczkiem w centrum Alaski. Zimą temperatura spada tu nawet do – 65OC, a latem rośnie do +30. El Dorado Gold Mine. Wycieczka podziemnymi tunelami w towarzystwie brodatych górników, a na koniec lekcja płukania złota – to tylko niektóre tutejsze atrakcje. www.eldoradogoldmine.com
Kechican to miasteczko założone przez Indian z plemienia Tlingit, słynące z jednej z największych światowych kolekcji totemów. Sitka leży na wyspie Baranof. W czasach rosyjskich miasto było stolicą Alaski i nazywało się Nowy Archangielsk. Tutaj Rosjanie przekazali władzę nad Alaską Amerykanom.
Statek wycieczkowy Queen of the North przemierzał wody Inside Passage. Miał 125 m długości, przewoził 700 pasażerów i 115 samochodów. W marcu 2006 r. w środku nocy jednostka uderzyła o skałę i zatonęła niedaleko Gil Island. Krążą plotki, że przyczyną katastrofy była miłosna namiętność, jaka wybuchła na mostku kapitańskim... www.bcferries.bc.ca
Banff i Jasper Od 1985 r. blisko położone parki Banff, Jasper, Yoho i Kootenay na terenie kanadyjskich Gór Skalistych figurują na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Banff to najstarszy, a Jasper największy kanadyjski park – niemal 11 tys. km2. W Yoho jest ponad 30 trzytysięczników, a w Kootenay – gorące ęródła. www.pc.gc.ca
Skagway’s White Pass & Yukon Route to historyczna kolejka wąskotorowa będąca wielką turystyczną atrakcją. Łączy ona Skagway i Lake Bennett. Po raz pierwszy ruszyła w 1900 r. Dziś tak jak 100 lat temu pasażerów oszałamiają widoki: cudowne górskie panoramy, lodowce, wodospady, tunele. Ceny biletów zaczynają się od 250 zł. www.whitepassrailroad.com
Jak Polacy Alaskę kupili
Car Aleksander II postanowił sprzedać Alaskę. Zmusiła go do tego trudna sytuacja ekonomiczna Rosji po wojnie krymskiej (1853–56). Sekretarz stanu USA William Seward. Do rozmów z przedstawicielami cara wyznaczył dwóch Polaków, gdyż jego zdaniem to właśnie nasi rodacy najlepiej znali mentalność i język Rosjan. W skład delegacji weszli Włodzimierz Krzyżanowski, generał Legionu Polskiego walczącego w wojnie secesyjnej, i Henryk Korwin-Kałłusowski, oficer zesłany po powstaniu listopadowym na Syberię, z której uciekł przez Kamczatkę i Alaskę do Ameryki. Ci dwaj panowie dokonali dzieła nie lada. Po zakrapianej kolacji kupili całą Alaskę, 1,5 mln km2, za marne 7,2 mln dolarów. Jest to rekord świata w dziejach handlu ziemią. USA zapłaciły carowi po 2 centy za akr. W 1867 r. Alaska stała się terytorium USA, a Krzyżanowski został jej pierwszym gubernatorem.
ZWIERZĘTA ALASKI
Bielik amerykański jest symbolem Gór Skalistych, ale też symbolem mocy i nieograniczonej wolności. Indianie wierzą, że po śmierci ich dusza ulatuje pod postacią tego ptaka, który potrafi wypatrzyć rybę z wysokości i zanurkować po nią z prędkością 150 km/h. Rozpiętość skrzydeł bielika osiąga nawet 2,5 m.
Łososie Naukowcy do dziś nie wiedzą, jak łososie trafiają do strumieni, w których się narodziły i jak udaje im się pokonać tysiące mil przez oceany i do 2 tys. mil w górę rzek i strumieni. Dojrzewanie tych ryb następuje w oceanie i w zależności od gatunku trwa od roku do siedmiu lat. Największe są chinooks, które mogą ważyć do 60 kg.
Niedźwiedzie Na Alasce i w Kanadzie spotkamy ich wielką różnorodność, od białych po czarne, od małych po olbrzymy – jak misie z wyspy Kodiak. To właśnie one i niedźwiedzie grizzly są najbardziej niebezpieczne dla ludzi.
Pumy żyją w Górach Skalistych. Największa ich populacja zamieszkuje wyspę Vancouver. Nazywane są duchami leśnymi, bo poruszają się bezszelestnie. Te ważące nawet 130 kg i mierzące 2,5 m długości koty żywią się wszystkim, co upolują, od myszy po krowy, a nawet konie. Najlepszą obroną przed pumą jest – uwaga – rzucanie w nią kamieniami.
NIEZAPOMNIANA KANADA
Wiele podróżowaliśmy po Ameryce Północnej, ale najbardziej zachwycały nas piękno i bogactwo przyrody w kanadyjskich Górach Skalistych. Jeśli „Rockies” w USA fascynują kontrastem czarnej skały, białego śniegu i błękitu nieba, to w kanadyjskich dochodzi jeszcze szafir jezior z „Morskim Okiem do czwartej potęgi” – jakim jest jezioro Louise – na czele. A nierzadko też biała piana wodospadów. No i jeszcze wdzierająca się wszędzie – dotykająca szarobiałych, spękanych jęzorów wielkich lodowców – wieczna zieleń lasów ciągnących się nieprzerwanie ku nizinom, aż po arktyczną tundrę. Jeśli podejść bliżej, uderza wytworna smukłość tych iglastych olbrzymów. Po długich szpilkach z charakterystycznym rowkiem w środku, po bąbelkach w korze napełnionych niezwykle aromatyczną żywicą dowiesz się, że jesteś w Kanadzie, a nie w Kolorado, Utah czy Wyoming. Teraz dopiero wiadomo, dlaczego Arkady Fiedler dał swej książce tytuł Kanada pachnąca żywicą.
W górskich stanach USA co chwila jest jakieś miasteczko, z rzadka między nimi farmy. W Kolumbii Brytyjskiej, części Alberty, a zwłaszcza Terytoriach Północno-Zachodnich – pustka. Podobne odludzie znaleźliśmy tylko w Himalajach, i to w Bhutanie, bo już nie całkiem w Nepalu. Ale w Kanadzie odludność nie oznacza złego zagospodarowania. Ekologia i życzliwość dla włóczęgów to znak firmowy kraju. Dobre oznakowanie szlaków, starannie przygotowane miejsca namiotowe, gdzie nie tylko pancerne śmietniki, ale wiszące półki na żywność biwakowiczów chronią niedźwiedzie przed zamiłowaniem do ludzkiego pożywienia.
Ze zwierzętami trzeba się tu zaprzyjaźnić. Uważać, aby nie uderzyć samochodem przebiegającego drogę łosia. Jeszcze bardziej uważać na niedźwiedzia grizzly. Czarnych niedźwiadków, które mijały nas na leśnych ścieżkach w odległości wyciągniętej ręki, nawet nie liczyliśmy.
A najwspanialszą bramą do tych gór jest Vancouver. Jest wiele miejsc, gdzie góry schodzą do morza i wiele miast usytuowanych na takich wybrzeżach. Ale tylko w Vancouver góry zderzają się z oceanem – mocarnie, dramatycznie. Fiordy o przepaścistych skalnych ścianach wdzierają się do miasta, a nad wieżowcami szybko rozwijającego się centrum górują śnieżne wierzchołki. Tak, trafić tam to doprawdy podróż życia, marzenie życia!
NO TO W DROGĘ
• KANADA
Powierzchnia – 9 976 tys. km2, ludność – 30 mln, język – angielski i francuski, waluta – dolar kanadyjski (2,51 zł).
• ALASKA
Stan USA, powierzchnia – 1 519 tys. km2, ludność – 600 tys., język – angielski, waluta – dolar amerykański (2,95 zł).
• Między początkiem maja a połową września, ale gdy chcemy zobaczyć zorzę polarną, lepiej wybrać się zimą.
• Ambasada Kanady ul. Piękna 2/8, 00-482 Warszawa www.canada.pl
Opłata przy wizie jednokrotnego wjazdu wynosi 180 zł, wielokrotnego 375 zł. Posiadanie wizy nie gwarantuje wjazdu do tego kraju. Decyzję podejmuje na granicy urzędnik imigracyjny.
• Ambasada USA, Al. Ujazdowskie 29/31, 00-540 Warszawa
polish.poland.usembassy.gov
Opłata za postępowanie wizowe (bezzwrotna, w wysokości 300 zł). Na rozmowę z konsulem trzeba się umówić telefonicznie – z telefonów stacjonarnych 0 701 77 44 00, komórkowych *740 94 00 (pon.–pt. w godz. 7–20, opłata 4,88 zł za minutę).
• Lot Franfurkt–Anchorage, czarter Condor, cena 3 000 zł, tel. 001 800 524 6975. www.condor.de
Wypożyczenie samochodu
• Wystarczy polskie prawo jazdy i skończone 25 lat. Można używać karty kredytowej, kilometraż nie jest limitowany. średnia cena wynajmu samochodu 4 000 zł za miesiąc. Dobrze jest wynająć samochód w mieście, a nie na lotnisku. Cena benzyny – 2,50 zł za litr.
• Advantage car 001 888 877 3585, Denali car rental anchorage 001 800 757 1230.
www.akcarrental.com
Noclegi typu Bed & Breakfast kosztują około 120–250 zł, kempingi 15–30 zł.
• Butelka wody mineralnej – 2,50 zł za litr, kawa – 7–12 zł, kurczak z rożna – 12 zł.
Uwaga, grizzly!
Spotkanie niedźwiedzia jest realne. W takiej sytuacji nie wolno uciekać! Jeśli nas nie zobaczył, trzeba ostrożnie i powoli się wycofać.
www.canada.com
www.alasca.com
• Zew krwi, Biały Kieł J. Londona i Kanada pachnąca żywicą A. Fiedlera – to książki, które warto przeczytać przed wyruszeniem na Alaskęi do Kanady. Polecamy też przewodnik National Geographic Kanada.