Na południe od chmur
Junnan to Chiny w wersji multi-kulti. Nigdzie indziej nie spotkasz tylu tak ciekawych mniejszości etnicznych. I matriarchatu.
Na bazarze w Lijiang nie ma wielkiego tłoku. Ludzie przechadzają się między straganami. Pomiędzy pojemnikami z herbatą, wśród koców, czapek, kapci i jadeitowej biżuterii dostrzegam kilka niezwykłych masek. Wyrzeźbione w drewnie ludzkie twarze są tak sugestywne, że nie możemy od nich oderwać wzroku. Przypominają mieszkających tu ludzi z plemienia Naxi. Sympatyczni, a jednocześnie skrywający w sobie tajemnicę.
Zapiski w drewnie i kamieniu
Lijiang leży na wysokości blisko 2,5 km n.p.m., u stóp położonej dwa razy wyżej Yulongxue Shan (Śnieżnej Góry Nefrytowego Smoka) w prowincji Junnan. Nazwę tego ostatniego tłumaczy się „na południe od chmur”. Brzmi nieco poetycko i dobrze oddaje duchowość regionu. Niedaleko stąd do Tybetu, Birmy, Laosu i Wietnamu. Ale że trudno dostępne górskie drogi przez wieki stanowiły dla wielu przeszkodę nie do przebycia, żyjący tu Naxi do dziś zachowali swoją odrębność, duchową i kulturową.
Dla kogoś, kto przyjeżdża tu z Pekinu, Szanghaju czy Kantonu, a więc miast zdominowanych przez rządzących w kraju Chińczyków Han, Lijiang wydaje się już innym krajem, państwem w państwie. Wciąż nie dotarł tu chiński pęd za nowoczesnością. A przede wszystkim inne są twarze, gesty, miny, stroje, obyczaje.
To, co pierwsze rzuca się w oczy, to błękit. Niebieskie są suknie Naxi, koszule mężczyzn i fartuchy tutejszych kobiet, ich czapki, chusty i szarfy, którymi się przepasują. Sporo błękitnych akcentów odnaleźć można też w drewnianej, brązowej z natury zabudowie miasta.
Podchodzi do nas młody człowiek w tradycyjnym stroju. Mówi we własnym dialekcie, po czym próbuje przejść na angielski. Z tego potoku słów wyłapujemy „molning”, co może być częścią powitania good morning (ang. dzień dobry). Dygamy lekko, rewanżując się własnym „morning”. Młodzian pokazuje nam książkę pełną drobnych obrazków. To dongba – jedyne w swoim rodzaju pismo piktograficzne ludu Naxi. Składa się z ponad 1,5 tys. obrazków. Dongba oznacza „zapiski w drewnie i kamieniu” i ma długą tradycję. Wiele z tych znaków jest na tyle uniwersalnych, że ułatwia międzynarodową komunikację. Trzy drzewka – coś jakby jodły – przedstawiają las. Ryba wygląda jak ryba. Człowiek to ludzik, tyle że z dość dziwnym kokiem na głowie. Kiedy pragniemy powiedzieć, że chce nam się spać, rysujemy tegoż ludzika na kozetce. Kiedy mówimy, że coś jest po stronie lewej, ludzik wyciąga w tę stronę dłoń. Ale nie wszystko jest tu takie oczywiste. Przymiotnik „piękny” wyrażany jest przez piktogram, który nam przypomina małego wieloryba z tryskającą nad nim fontanną wody – choć przyznaję, możliwości interpretacyjnych jest tu mnóstwo. Ci, którym nie wystarczy dongba, mogą skorzystać z pomocniczego sylabariusza, tzw. pisma geba, zawierającego 661 znaków wyrażających sylaby. Tu jednak nie radziłbym już ufać intuicji. Potencjalni adepci pismo geba powinni, jak mawiał Tytus de Zoo, wykuć na blachę.
Kulturę Naxi przed II wojną światową starał się przybliżać ludziom Zachodu urodzony w Wiedniu amerykański botanik i korespondent National Geographic Joseph F. Rock. Zafascynowany tutejszą przyrodą spędził w wiosce Yuhu pod Lijiang 27 lat i z czasem zajął się również kulturą i językiem mieszkańców, tworząc podstawy naxiologii. Jego autorstwa jest pierwszy, liczący sobie ponad tysiąc stron, słownik dongba, który opracował z pomocą tutejszych szamanów, a także dwie książki o historii plemienia. Dla Rocka kraj ludu Naxi stał się shangri la, czyli krainą szczęśliwości, synonimem ziemskiego raju. Tu znalazł on spokój i harmonię. Podobne odczucia mają turyści, którzy – również za jego sprawą – coraz chętniej tu przyjeżdżają.
Królestwo córek
Reklamując Lijiang, mało rozgarnięty pracownik jakiejś agencji turystycznej mógłby napisać, że jest to kolejna Wenecja dalekiej Azji. Duża część Dayan, czyli starego miasta, leży bowiem nad kanałami, nad którymi przerzucono aż 354 niewielkie mostki. Malowniczo wyglądają zwłaszcza kładki, które łączą wąskie, brukowane ulice ze sklepami czy mieszkaniami. Warto o tym pamiętać, wracając np. z zakrapianej ryżową wódką kolacji. I nie wejść komuś do domu.
Wiele domów przypomina miniaturowe pagody. Bogato zdobione drewniane budynki, wijące się w nieskończoność wąskie ulice z kamienia, przyciągające wzrok czerwone lampiony przywiązane do kameralnych balkonów.
Klimat Lijiang zachwyca. I to zarówno ten atmosferyczny – rześki, ale niezbyt ostry – jak i klimat ulicy. O jego specyfice świadczą nie tylko wyjątkowe rozwiązania architektoniczne, ale też – i chyba przede wszystkim – ludzie. Po miesiącu obcowania z chińską tandetą misternie wykonane figurki, maski, mandale czy tangki działają na nas ożywczo, inspirująco. Fascynująca jest niespieszna jak tubylcy, refleksyjna muzyka z tych stron. Przy odrobinie szczęścia na ulicy można spotkać słynną orkiestrę starców – sędziwych mężczyzn grających na tradycyjnych instrumentach, przeważnie smyczkowych i dętych. My nie mamy tego szczęścia. Może następnym razem?
Częścią etnicznej rodziny Naxi jest lud Mosuo, a więc słynne „królestwo córek”. Mieszkający nad jeziorem Lugu ludzie to jedna z ostatnich na świecie społeczności matriarchalnych. Wokół kobiet skoncentrowane jest życie rodzinne, to one są głowami rodzin i to one w pierwszej kolejności dziedziczą majątki matek. One mają wyłączne prawo do dzieci w przypadku rozstań pary. Choć to mężczyźni zwykle zajmują się wychowaniem potomstwa i pracami domowymi. Chociaż słowo „rodzina” w naszym znaczeniu niekoniecznie znaczy to samo co u ludów z Junnanu. W słowniku Mosuo nie było nigdy słowa „gwałt”, niemal nieużywane jest słowo „zazdrość”, mało kto jest w stanie zrozumieć znane u nas pojęcie seksualnej rozwiązłości. Popularne jest tu powiedzenie: „Ty nie należysz do mnie, ja nie należę do ciebie”. W domach mieszkają po trzy, czasem nawet cztery pokolenia, a członkowie plemienia są szalenie towarzyscy. Nie ma też żadnego związanego z seksem tabu. Nikt nie zawraca sobie głowy formalizowaniem małżeństw, panuje wolna, hipisowska, chciałoby się powiedzieć, miłość. Przy czym inicjatywę przejmują w tym względzie kobiety, to one zmieniają partnerów tak często, jak im się to podoba. W rezultacie nawet najbliżsi mają problem z identyfikacją biologicznych ojców dzieci. I nikt nie robi z tego problemu. Dla losów dzieci nie ma to większego znaczenia. Słysząc o miłosnych dramatach zachodniego świata, Mosuo tylko uśmiechają się ironicznie. I dodają: „jak można rujnować sobie życie z powodu czegoś tak banalnego jak seks!”.
Bimber na zdrowie
Jedziemy do położonego nad górskim jeziorem Er Hai (co oznacza jezioro w kształcie ucha) – Dali. Między VII a X w. znajdowało się tu Królestwo Nanzhao, na tyle silne, by odpierać regularne ataki Chińczyków Han i Tybetańczyków. Potem przez kilka wieków istniało tu równie silne Królestwo Dali. Z czasem jednak demograficzna potęga Chińczyków Han nie dała państwu żadnych szans na samodzielność. Dali stało się częścią chińskiego Junnanu, ale do dziś można odnaleźć tu ślady dawnej świetności i niezależności. Przede wszystkim nadal obecne jest tu plemię Bai, a więc twórcy średniowiecznych królestw. Centralnym punktem starego miasta jest plac, na którym piętrzą się symbole Dali – pochodzące z IX w. trzy pagody. Niegdyś stał tu ogromny klasztor buddyjski Chongshengsi, zaś pagody były tylko dodatkiem do niego. Teraz, kiedy po klasztorze nie został ślad, to one są największą atrakcją.
Na jednej z głównych ulic spotykamy sprzedawców bimbru. Można go kupić bez żadnych problemów, wprost z ogromnych plastikowych kanistrów. Nic dziwnego, że wokół stoiska gromadzi się spory tłum. W Junnanie nie ma zwyczaju ścigania bimbrowników. Nikt więc nie ogląda się nerwowo na boki, a sprzedawcy i konsumenci przed kupnem mogą w spokoju zapoznać się z jakością trunku. Też dajemy się skusić. Nawet jeśli nie jesteśmy miłośnikami tutejszej ryżowej wódki, nie wahamy się ani chwili. Nie robimy tego w końcu dla przyjemności, a po to, by pozbyć się nieprzyjaznej flory bakteryjnej z naszych żołądków. Księżycówka jest świeża, aromatyczna, z ostatniego nocnego pędzenia.
Nieco dalej rozłożyli się sprzedawcy herbaty. To Junnan, wraz z Laosem i Wietnamem, uważany jest za ojczyznę tego krzewu. Stąd ruszył on na podbój świata. W wielkich pudłach mienią się wysuszone listki czarnej i zielonej, z rzadka można trafić na tę najcenniejszą, szlachetną białą. A my napawamy się zapachem herbacianych naparów serwowanych gościom przez niektórych sprzedawców, podziwiamy herbaciane piramidy, kule i kwiaty. W dawnych czasach z Dali na północ biegł legendarny Szlak Herbaciany Konnej Karawany. Zakochani w naparach Tybetańczycy płacili za nie tutejszym plemionom końmi i ziołami.
Ulica znów zaskakuje fantastycznymi strojami tubylców. Czerwono-czarne uniformy haftowane w białe i pomarańczowe kwiaty, czarne czapy – toczki, ozdobione błękitnymi, żółtymi i bladoróżowymi frędzlami i kołami, pasy w kolorach tęczy, delikatne białe szale... W odróżnieniu od przeciętnych Chińczyków Han, przyzwyczajonych przez przewodniczącego Mao do noszenia jednobarwnych robotniczych uniformów, junnańskie plemiona uwielbiają modę. Jaskrawe kolory i ich niecodzienne połączenia, bogate zdobienia ubrań, finezyjne dodatki.
Skalne maczugi
Na koniec zostawiamy sobie Shilin, niezwykłe miejsce nazywane Kamiennym Lasem. Na przestrzeni kilkudziesięciu hektarów „rosną” przedziwne kamienne kształty: wieże, maczugi, ludzkie twarze, dłonie, małpie głowy, nawet słoń. Przeciskamy się przez wąskie skalne szczeliny, robimy setki zdjęć. Przyroda jest tu monumentalna, przytłaczająca. Co innego ludzie. U podnóża parku spotkać można członków kilku innych junnańskich plemion, częściowo spokrewnionych z Wietnamczykami. Choćby Sani, a także Yi i Hani. Stoją za niewielkimi straganowymi ladami, pozują do zdjęć z turystami, oprowadzają ich po parku. Znów jestem zachwycony, patrząc na ich stroje. Młode dziewczyny w różowych, żółtych i białych kimonach zdobionych haftowanymi kwiatami i w walcowatych czapkach na głowach wyglądają jak kolorowe lalki. Zamieszkujący pogranicze junnańsko-wietnamskie Sani i Hani uważają są za potomków Yi (wymawiane jako „ni”, oznacza „szczęśliwych ludzi”), a mieli rozdzielić się ponad 50 pokoleń temu. Być może poszło o wierzenia. Hani i dominujący w okolicach Shilin Sani do dziś są animistami. Ci ostatni na swoich totemach czczą tygrysy i pająki. Wierzą też w magiczne moce czterech żywiołów oraz kamieni i drzew. Bardzo niewielu kiedykolwiek słyszało o chrześcijaństwie i innych wielkich religiach – poza buddyzmem, rzecz jasna. Mało który chodzi do chińskich szkół. Wciąż żywa jest tu legenda o Ashimie, pięknej dziewczynie z plemienia Sani, którą przed wiekami porwał zły bogacz. Narzeczony Ashimy ruszył za nimi w pogoń, by wkrótce dopaść złoczyńcę i odbić dziewczynę. Jednak w trakcie podróży powrotnej kochanków zaskoczyła powódź. Ashima utonęła. Dziś jest dla Sani kimś w rodzaju najważniejszej świętej, do której również się modlą.
Śpiesząc się na ostatni autobus do Kunmingu, po raz ostatni mijamy tutejszy bazar i uśmiechniętych ludzi gór. Wyjedziemy stąd zaopatrzeni w dwa równie bajkowe jak miejscowe dziewczęta, ręcznie tkane dywaniki.
INFO
Powierzchnia: 394 tys. km2, nieco więcej niż Polska.
Stolica: Kunming.
Ludność: 46 mln, z czego Chińczycy Han – 66 proc., Yi – 11 proc., Bai – 3,6 proc., Hani – 3,4 proc., Dai – 2,7 proc., Zhuang – 2,7 proc.
Waluta: juan chiński (CNY), 1 CNY = 0,44 zł.
CZAS: 14 dni
KOSZT: 6 tys. zł (w tym bilet lotniczy)
Klimat jest umiarkowany, nazywany tu „wieczną wiosną”. Dlatego do Junnanu można pojechać o każdej porze roku. Nigdy nie jest tu ani zbyt gorąco, ani zbyt zimno.
Konieczna. Najlepiej załatwić ją w jednym z konsulatów ChRL (w Warszawie – Bonifraterska 1, czynny trzy dni w tygodniu). Kosztuje – zależnie od przeznaczenia: od ok. 300 do 500 zł. Czeka się na nią od dnia do tygodnia.
Do Kunmingu najlepiej dostać się samolotem z przesiadką w Pekinie, Szanghaju, Nankinie lub Kantonie. Z Kunmingu latają małe – i niedrogie (100–200 zł za lot) – samoloty do Dali i Lijiang. za wszystko zapłacimy 3–3,5 tys. zł.
Warto polować na promocje, np. Finnair, Aeroflotu lub Lufthansy. Loty do Chin można trafić nawet za 1800–2000 zł. Do Shilin najłatwiej dostać się autobusem, to tylko 120 km od junnańskiej stolicy.
Wygodne i niezbyt drogie są chińskie pociągi nocne pomiędzy dużymi miastami. Za blisko 100 zł można pokonać w ciągu nocy ok. 100 km. Na bilecie najważniejszy jest numer pociągu. Po nim rozpoznamy właściwy skład na tablicy świetlnej.
Komunikacja miejska Junnanu jest nieźle rozwinięta, choć ulice Kunmingu potrafią być bardzo zatłoczone. W mniejszych miastach najlepiej przemieszczać się pieszo lub rikszą. Za 20 zł za dzień można też wypożyczyć rower. Mimo tłoku naprawdę warto!
Przed wyjazdem dobrze jest potrenować jedzenie pałeczkami. W Chinach rzadko jest szansa na jedzenie nożem i widelcem. Do tego w dobrych restauracjach zwyczajowo serwuje się posiłki na stole obrotowym. Poza tym na obiad czy kolację często jada się nie jedno czy dwa, ale np. 15 dań, za to w niewielkich porcjach. Ci, którzy słabo posługują się pałeczkami, tracą najlepsze kąski.
Junnan to wymarzone miejsce dla miłośników przyrody. to najbogatsza z chińskich prowincji, jeśli chodzi o różnorodność flory. o tym rejonie w Chinach mówi się nawet „królestwo roślin”. Wśród nich – sporo endemicznych.
http://www.yunnaninfo.com
http://www.lonelyplanet.com
http://wikitravel.org/en/Yunnan
NIEPEŁNOSPRAWNI
Ułatwienia dla niepełnosprawnych spotkać można w stolicy regionu, mieście Kunming. W małych górskich miejscowościach jest z tym dużo trudniej. Dlatego warto wybrać się tam w towarzystwie. Więcej – po angielsku – na: http://www.china.org.cn/english/ SO-e/4051.htm.
W Polsce niewiele można znaleźć na temat Junnanu. tym, którzy czytają po angielsku, warto polecić książkę luciena Millera South of the clouds. Tales from Yunnan (ang. Na południe od chmur. Historie z Junnanu). Można ją znaleźć w amerykańskich księgarniach internetowych. Na miejscu warto zainteresować się płytami z tradycyjną muzyką mniejszości etnicznych Junnanu.
3 SPOSOBY NA JUNNAN
NOCLEG
enjoy Inn (Lijiang), chwalą się śniadaniami w stylu amerykańskim. Łóżko w dormitorium można tu znaleźć za 12–15 zł.
laughing lotus Inn (Dali), drewniany, z rodzinnym klimatem. Nocleg w jedynce kosztuje 36 zł.
ligiang Yibang (Lijiiang), pięknie położony, luksusowy hotel u podnóża wysokich gór. Dwójka od 600 zł wzwyż.
JEDZENIE
Na ulicy. Warto spróbować omletów Naxi – z kozim serem, pomidorami, smażonym jajkiem i lokalnym chlebem „baba”.
Sakura (Lijiang), restauracja z widokiem na rzekę. Danie dnia kosztuje tu ok. 8 zł. Warto spróbować yinjiu, lokalnego wina na bazie owoców liczi.
Black Dragon Cafe (Dali), obfity lunch można tu zjeść za blisko 18–20 zł. Wszyscy klienci chwalą tutejszą kawę.
ZWIEDZANIE
Trzy pagody w Dali. Białe marmurowe budowle pochodzą z IX w. i są jednym z najpopularniejszych obrazków na pocztówkach z Junnanu.
Bazar w Shaping. A tam kolorowi mieszkańcy z plemienia Bai. Bilet autobusowy z pobliskiego Dali to wydatek kilku złotych.
Kamienny las w Shilin, 120 km od Kunming. Potężne formacje skalne w dziwnych kształtach. Wejściówka kosztuje ok. 75 zł.