Reklama

Moja odpowiedź od jakichś 14 lat jest zawsze taka sama: – Nie, nie znudziło. Nazywanie 300-kilometrowego szlaku dookoła Annapurny najpiękniejszym trekkingiem na świecie nie wydaje mi się przesadą. Jest on tak urozmaicony pod względem klimatu, krajobrazów, języków i kultur, że mnogość wrażeń powala nawet zaprawionych podróżników.

Reklama

Trasę można przejść albo zgodnie, albo odwrotnie do ruchu wskazówek zegara. Pierwsza opcja, czyli marsz od strony zachodniej, jest bardziej wymagająca. Trudniej o poprawną aklimatyzację, bo do ataku szczytowego – przejścia najwyższego i najtrudniejszego punktu trekkingu jakim jest przełęcz Thorung La (5417 m) – startuje się z nisko położonego Muktinath (3700 m). Od tej strony do przełęczy wiedzie długie, strome i żmudne podejście. Radzę więc wybrać drugą opcję i ruszyć na szlak od wschodu.

Przejście całej trasy zajmie około dwóch tygodni, polecam jednak zarezerwować 19–21 dni i iść bez pośpiechu. Co bardzo ważne – nie wolno sztywno trzymać się programu. Po pierwsze, nawet przy niewielkich objawach choroby wysokościowej należy zaniechać marszu w górę. Po drugie, trasa ulega modyfikacji, głównie ze względu na erozję. Papierowy przewodnik może więc podawać 4 godziny marszu, a po monsunie na tym samym odcinku będzie 12 godzin.

Przygodę najczęściej zaczynam w Katmandu, stolicy Nepalu. Załatwienie formalności i wstępne „zapoznanie się” z miejscową florą bakteryjną i temperaturami zajmuje mi kilka dni. Tam też większość trekkerów dokonuje modyfikacji swego ekwipunku, bo liczba sklepików ze sprzętem przyprawia o zawrót głowy, a ceny, mimo że w ostatnich latach wzrosły kilkakrotnie, są wciąż bardzo atrakcyjne.

Wczesnym rankiem wsiadamy do minibusa, który zawozi nas do Besiśahar (potocznie Besi), skąd około południa wyruszamy na szlak. Jeszcze niedawno dojazd był dużo bardziej skomplikowany. Najpierw jechało się do Dumre rejsowym albo wynajętym autobusem. Po obiedzie przesiadało się do autobusu terenowego. Tak, istniały takie wehikuły w Nepalu. Miały twardsze i wyższe zawieszenie, nie całkiem łyse opony, sprawdzone hamulce i lepszego kierowcę. Na niektórych odcinkach wszyscy pasażerowie wysiadali i wypychali autobus z błota (stojąc w nim po kolana) albo „rekonstruowali” drogę wypłukaną przez wezbraną rzekę.

Besi leży w strefie subtropikalnej, trasa wiedzie więc przez wiecznie zielone lasy z cykadami, motylami i roślinnością znaną nam z domowych doniczek, tyle że w wersji XXXL. Idziemy wąskimi dolinami, głównie rzeki Marsjangdi. Mijamy tysiące poletek, przede wszystkim ryżowych, wkomponowanych w strome zbocza, i powoli wkraczamy w rejony subtropikalne górskie. Pierwszym białym wierzchołkiem wyrastającym za naszymi plecami ponad wiecznie zieloną gęstwinę jest Lamjung Himal (6986 m). Chwilę po nim ukazuje się pierwszy widoczny na trasie ośmiotysięczny olbrzym – Manaslu (8156 m).

Około czwartego dnia trekkingu następuje efektowny przeskok w strefę umiarkowaną – pojawiają się iglaki, które wypierają tak charakterystyczne dla tego rejonu świata bambusy. Zmienia się też charakter domostw – hotele, czyli budki sklecone z dykty, stają się solidnymi drewnianymi lub kamiennymi budynkami.


Piątego dnia marszu opuszczamy młode Himalaje pełne ostrych granitowych bloków i wchodzimy do zerodowanych starych gór. Iglasty las poprzetykany brzozami ustępuje miejsca półpustyni i porastającym ją berberysom. Wtedy też hinduistyczny chaos przechodzi w typowy dla Tybetu ubogi porządek. Osady są schludniejsze, podwórka zamiecione, pojawiają się zagrody dla zwierząt. Co ciekawe, nawet jeżeli osadę tworzy tylko kilkadziesiąt domów, organizacją przestrzenną przypomina ona miasteczko – istnieje w niej sieć ulic i podział na kwartały.

Do osad wkracza się przez charakterystyczne bramy zaopatrzone w „sprzęty” do odganiania złych duchów. Są to tysiące flag modlitewnych i młynków oraz kamienie mani tworzące nawet kilkudziesięciometrowej długości mury.

Przy bramach zawsze czekają stada dzieci, które chcą coś sprzedać lub „nagonić” do straganów. Sklepiki pojawiają się w miejscach nieprzypadkowych – osłoniętych od wiatru albo z wyjątkowym widokiem na okolicę. Można tam odpocząć, kupić napoje (nawet colę i piwo) oraz rękodzieło: setki koralików, wisiorków, figurek, amuletów po „okazyjnej cenie”. Handlarze opanowali sztukę wciskania towaru do perfekcji. Efekt jest taki, że niedoświadczeni przybysze wydają na takie duperele dwu- lub trzykrotnie więcej niż na resztę swego pobytu, a ich plecaki pęcznieją. Plusem jest, że pieniądze trafiają do rąk okolicznej ubogiej ludności.

Kontakt z turystami zmienił nie tylko styl życia tubylców, ale też ich potrzeby i marzenia. Na domach pojawiają się anteny satelitarne – na szczęście nie w takim zagęszczeniu jak na sąsiednim trekkingu do Bazy pod Annapurną (tzw. Sanktuarium Annapurny). Na dachach widać baterie słoneczne. Nie dajmy się jednak zwieść – instalacje służą jedynie do zasilania symbolicznego oświetlenia posesji. Zmorą trekkerów są ciągnące się wzdłuż szlaku napowietrzne linie elektryczne i telefoniczne. Zrobienie zdjęcia krajobrazu bez kabli w kadrze wymaga nie lada gimnastyki. Przewody bardzo często są uszkadzane, co doprowadza do kuriozalnej sytuacji – przez cały dzień trekkingu jesteśmy skazani na towarzystwo kabli, a wieczorem w hotelu nie możemy naładować baterii...

Annapurna Circuit został otwarty w 1977 r. Jeszcze w latach 80. na trasie brakowało jedzenia, nie było miejsc noclegowych dla turystów, spało się u miejscowych albo w namiocie. Szlak był nieoznakowany i nieprzedeptany. Gdy brakowało konopnych mostów, pozostawała przeprawa przez potoki. Angielski uchodził za język niezwykle rzadki. Pierwszy raz zawitałem na szlak w 1995 r. i już wtedy żałowałem, że zrobiłem to tak późno. Czas pokazał, że i mnie dostała się niemała porcja dzikości, ale widzę to dopiero teraz.

Z powodu ogromnego ruchu turystycznego masyw Annapurny oraz głębokie doliny rzek Marsjangdi i Kaligandaki zostały objęty strefą ochrony w ramach Annapurna Conservation Area Project (ACAP). To międzynarodowa inicjatywa mająca m.in. uświadomić miejscowym, jak wielką wartość mają „ich” góry i przyroda. O ile udało się powstrzymać masowe wycinanie lasów (tak naprawdę miejscami niewiele ich zostało), to z tego, co zauważyłem, ACAP zajmuje się głównie ściąganiem haraczy z turystów i rozbudową własnej administracji. Inicjatywy edukacyjne wydają się mało skuteczne. Nepalczycy po prostu nie rozumieją, na czym polega atrakcyjność tego miejsca. Jeszcze niedawno w dolnych partiach szlaku (mniej więcej w górę do miejscowości Ćame i w dół od Kalopani) dominował wąski dukt z kamiennymi schodami, biegnący zygzakami po zboczach. W niektórych miejscach wiódł przez jaskinie i skalne korytarze (w tropikalnej części obrośnięte egzotyczną roślinnością), nie brakowało na nim wodospadów, błota, potoków, przepaści oraz wiszących mostów. Dynamit, młoty pneumatyczny i buldożery bezpowrotnie zniszczyły górską ścieżkę. Budowę rozpoczęto jakieś 20 lat temu od połączenia drogą miejscowości Besiśahar i Dumre. Obecnie można dojechać prawie do Bahundanda (drugi dzień marszu). Po drugiej stronie przełęczy Thorung samochody kursują z Muktinath i Kakhbeni. Zostało tylko kilka dni marszu bez natrętnego towarzystwa wehikułów, a nic nie wskazuje na to, by budowa dróg miała zostać zaniechana.

Piątego dnia wychodzimy z Ćame do Pisangu. Choć czeka nas jak zwykle 7–8 godz. marszu wśród niezwykłych krajobrazów, tego ranka powala nas widok na wschodzie – śnieżnobiała ściana i wierzchołek Annapurny II. Zatrzymujemy się przy tea house i prosimy o ciaj (typowa dla okolic Indii herbata na mleku, zwykle bardzo słodka). Patrzymy na góry, bo przecież po to tu przyjechaliśmy!


W Manang, typowym tybetańskim miasteczku leżącym na wysokości 3700 m, lądujemy kolejnego dnia. Otacza je półpustynia, a większość dzieci czekających na turystów to gówniarze, ale nie ze względu na wiek, lecz na zajęcie. Drewno jest tu tak deficytowe, że rzadko używa się go jako opału, zastępując odchodami jaków. Placki po zebraniu są po prostu naklejane na zewnętrzne ściany domostw, gdzie schną. W górnych partiach szlaku często spotyka się „jezusów” dźwigających na plecach ogromne belki. Drewno to przede wszystkim budulec niezbędny do wznoszenia kolejnych restauracyjek i hoteli dla zagranicznych turystów.

W Manang pogoda i widoczność zwykle są świetne, bo w tę część gór chmury docierają znacznie rzadziej. Z kawą i ciastkiem siadamy na tarasie hoteliku i dajemy się oszołomić krajobrazom. Miasteczko stanowi świetną bazę wypadową do położonej niedaleko miejscowości Braga i do czoła lodowca pod Gangapurną. Na specjalną wycieczkę zasługuje kompleks świątynny Braga Gompa liczący ok. 500 lat. W XII w. w jaskiniach znajdujących się nieopodal mieszkał Milarepa – jogin uznany za inkarnację Buddy. W Manang spędzamy dwie noce z powodu aklimatyzacji niezbędnej do bezpiecznego kontynuowania wędrówki w górę. Wypoczęci ruszamy w 4-godzinny marsz do Yak Kharka leżącego na wysokości 4000 m.

Po 4–5 godzinach trekkingu docieramy do Thorung Phedi, która jest punktem wypadowym do przełęczy Thorung. To brama łącząca dwa dystrykty oraz doliny wielkich rzek, wzdłuż których biegnie szlak trekkingowy. Na nocleg przed przełęczą polecam bazę górną, czyli Upper Phedi, zwaną też High Camp Phedi. Łatwiej jest bowiem wejść od razu te kilkaset metrów dzielących dolną bazę od górnej, niż nadrabiać tę wysokość dwugodzinnym marszem następnego dnia przed świtem, gdy panują ciemności, a temperatura nierzadko spada poniżej –20°C.

O 5.00 rano jesteśmy już w drodze na przełęcz. W podejściu, wyjątkowo żmudnym i mozolnym, chyba najgorsze jest ciągłe wrażenie, że „to już”, podczas gdy przed nami jeszcze setki metrów nudnej ścieżki i kolejne grzbiety moren. Gdyby nie wyrastające wokół śnieżne wierzchołki i gra promieni wschodzącego słońca, sił na pewno mielibyśmy mniej. Po około czterech godzinach stajemy w końcu na upragnionych 5417 m. Przełęcz Thorung nie jest specjalnie efektowna, co nie zmienia faktu, że wszyscy są szczęśliwi – najtrudniejszą część trasy mamy już za sobą.

W malutkim tea house zamawiamy coś do picia (do wyboru jest nawet piwo w astronomicznej cenie!), jedzenia i nieco się rozgrzewamy. Nawet gdybyśmy trafili na załamanie pogody, nie siedzielibyśmy tu długo. Jeżeli kogoś zacznie boleć głowa, tym bardziej nie powinien zwlekać. Szybko schodzimy z przełęczy w dół.

Stroma ścieżka wiedzie do biwaku w Muktinath, który leży w dolinie Mustangu, blisko 2000 m niżej. Po lewej stronie, mniej więcej po godzinie–dwóch widać odległą sylwetkę Dhaulagiri – kolejnego ośmiotysięcznego giganta na szlaku. Właśnie tu zaczyna się najpiękniejsza część trekkingu. Do Muktinath dochodzimy wczesnym popołudniem. Bierzemy wymarzony ciepły prysznic i siadamy przy masywnym tybetańskim stole z wełnianym obrusem i metalowym koszem pod spodem pełnym rozżarzonego węgla drzewnego.

Tak jak przed przełęczą szlak wiódł w górę rzeki Marsjangdi, tak jego druga część prowadzi w dół rzeki Kaligandaki. Niestety, jeżdżą tędy samochody – z powodu obrywów ruch odbywa się wahadłowo między Kaghbeni a Jomsom i dalej aż do Kalopani. Gdzie to tylko możliwe, odbijamy z drogi na boczne, równoległe ścieżki.

Większość trekkerów oszołomiona „parą” w nogach z powodu zastrzyku tlenu zaczyna szybko pokonywać kilometry. Nie warto, bo nie zauważamy wtedy wspaniałych krajobrazów i miejsc takich jak klasztor Jarkot tuż za Muktinath. Trzeba mieć świadomość, że poruszamy się bardzo starym, przedbuddyjskim szlakiem pielgrzymkowym. Źródła rzeki Kaligandaki to jedno z najświętszych miejsc hinduizmu, które przyciągało wiernych trzy tysiące lat temu. Lower Mustang, zwłaszcza okolice Muktinath i Kakhbeni, może dać wyobrażenie o tym, jak wygląda mityczny Upper (górny) Mustang – niezależne królestwo w państwie Nepal.

Jak długo ta monarchia się ostanie w świetle ostatnich przemian ustrojowych i stopniowo rosnącej dominacji komunistów w Nepalu? Obawiam się, że dni jego niezależności są policzone. Nie innego zdania był król Mustangu, kiedy w zeszłym roku podczas audiencji zapytałem go o to za pośrednictwem sekretarza (król nie rozmawia bezpośrednio z plebsem). Jego smutne oczy mówiły wszystko.


Drogą wzdłuż rzeki przewożono kiedyś tybetańskie bogactwa (głównie sól) do Indii oraz żywność z żyznych dolin do Tybetu. Wzdłuż szlaku karawan wyrosły bogate miasteczka: Jomsom (stolica dystryktu Mustang), Marpha, Tukuća, oddalone od siebie o kilka godzin marszu. Polecam dwa ostatnie i sugeruję pozostać w nich dłużej niż na jedną noc. To tętniące życiem miasteczka z kilkusetletnią architekturą i osiemnastowiecznymi klasztorami buddyjskimi, jakich próżno szukać w Tybecie po chińskiej stronie granicy.

Za Tukuća (2590 m) jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pustynna okolica zmienia się w górski las iglasty. Godzinę później napotykamy pierwsze bambusy. Następnego dnia pojawiają się cytrusy i bananowce. Przechodzimy przez jedną z najgłębszych dolin rzecznych na świecie. Kaligandaki wrzyna się pomiędzy dwa ośmiotysięczne masywy: Annapurnę I (8091 m) oraz Dhaulagiri (8167 m). Dokładnie w okolicy Kalopani i Larjung (idziemy dnem doliny rzecznej na wysokości 2540 m) deniwelacja osiąga maksimum – ponad 5000 m! Rankiem, nim pustynny płaskowyż nagrzeje się od słońca, pogoda jest zwykle wyśmienita. Około południa zaczyna wiać. Gorące powietrze unosi się, wytwarzając ogromne podciśnienie, które zasysa masy powietrza z południa. I wtedy dolina rzeki Kaligandaki staje się gigantycznym wentylem. Zawsze, kiedy tamtędy idę, wieje tak mocno, że trudno oddychać, tworzą się miniaturowe trąby powietrzne, które porywanym piaskiem i żwirem dotkliwie sieką po łydkach.

Dla mnie trekking kończy się w Tatopani. Nazwa tej miejscowości znaczy „gorące źródła”. Kiedy siedzę w basenie, sącząc piwo, siły wracają, ból w kończynach mija, świat jest bardziej kolorowy, a późniejszy sen głębszy. Tatopani to mała osada wtopiona w zieleń dżungli. Niestety, jej spokój dwa lata temu zakłócił stalowy most. Samochody przejeżdżają teraz kilka metrów (!) od basenów termalnych. Ot, taka nepalska logika. Trzy lata temu starą skalistą ścieżką biegnącą przez dżunglę dochodziło się z Tatopani do Pokhary. Dziś zamiast pięknego trekkingu podjedziemy samochodem do normalnej drogi w Beni.

Za Tatopani szlak się rozdziela. Można iść na wschód przez Poon Hill – trzytysięczne wzgórze, skąd o świcie roztacza się piękny widok na masywy Annapurny i Dhaulagiri. Wiosną rododendronowy las zakwita i choć powietrze jest mniej przejrzyste, to kwieciste wzgórza stanowią wyjątkową atrakcję. Do niedawna wolałem drogę alternatywną, tzn. na południe do Beni i Baglung. Za plecami wyrastała piękna ściana Dhaulagiri, szło się przez dżunglę i napotykało dużo mniej turystów. Teraz biegnie tamtędy zwykła droga.

Reklama

Nadal z radością ruszam na trekking dookoła Annapurny, nie chcę jednak zatrzeć w pamięci wrażeń z mojego pierwszego wyjazdu i pewnie przestanę tam jeździć. Tym, którzy zdecydują się wybrać na najpiękniejszy szlak świata, radzę – zróbcie to jak najszybciej.

Reklama
Reklama
Reklama