Nie ma życia jak na połoninie
Jest taka kraina, w której czas płynie wolniej, w powietrzu czuć zapach traw, a echo niesie po połoninach dźwięki pasterskiej trembity. Tej krainie na imię Huculszczyzna
Droga jest wyboista, z resztkami asfaltu. Jedziemy terenówkami. Nie zaryzykowałabym podroży do Czarnohory w zachodniej Ukrainie, tuż przy granicy z Rumunią, samochodem ze zwykłym zawieszeniem. Nieźle nas telepie, ale najwyższe pasmo Karpat Wschodnich warte jest nie takich poświęceń. Na połoninach pasą się półdzikie konie, a w drewnianych szałasach można dostać świeży owczy ser. Mijam na ludowo ozdobione domy, przydrożne kapliczki, cerkwie o świecących z daleka dachach. Wioski po czerwcowym deszczu toną w bujnej zieleni.
Biały słoń na szczycie
Zatrzymujemy się w Iwano-Frankowsku, dawniej Stanisławowie, dużym mieście u podnóża Karpat. Swą pierwotną nazwę zawdzięczał polskiemu magnatowi Stanisławowi Potockiemu. Kiedyś była tu potężna forteca – jeden z symboli Kresów. Zabytki architektury zdradzają polskie pochodzenie, ale wystarczy się rozejrzeć, żeby dostrzec także pomniki ostatnich lat. Szczególne wrażenie robi na mnie gigantyczny monument przed budynkiem urzędu – wąsaci ukraińscy muzycy, którzy siedzą poważni i wyprostowani jak struny. Przez lata nieformalną stolicą Huculszczyzny była położona nad Czarnym Czeremoszem Wierchowina, zwana po polsku Żabie. Przed wojną była to największa gmina w całej Rzeczypospolitej, obecnie jest szybko rozwijającym się centrum turystycznym. Rzucam okiem na mapę. Huculi żyli w dużym rozproszeniu, więc siłą rzeczy ich domostwa, tzw. grażdy, miały zwykle charakter obronny. Nic dziwnego, skoro najbliżsi sąsiedzi mieszkali przynajmniej kilka kilometrów dalej. Choć w górach Ukrainy za najpewniejsze miejsce noclegowe uważam własny namiot, tym razem odwiedzam jedną z licznych kwater prywatnych. Gospodarze zapraszają całą moją ekipę na biesiadę. Na stole pojawia się wódka w asyście różnego gatunku kiełbas i kiszonych pomidorów. Te ostatnie jem pierwszy raz w życiu. I już wiem, że także ostatni! Ucztę ratuje dorodny baran pieczony w całości nad ogniskiem. W moich rękach pojawia się gitara. Samą siebie wprawiam w zdumienie, znajdując w swoim repertuarze stare ukraińskie pieśni. Widać genius loci (duch opiekuńczy tego miejsca) działa silniej, niż przypuszczałam. Wieczór kończy się w ruskiej bani, którą opuszczam niemalże o poranku. Moim celem jest szczyt Pop Iwan (2022 m n.p.m.) i znajdujące się tam ruiny Białego Słonia, obserwatorium astronomiczno-meteorologicznego wybudowanego w 1938 r. Obiekt nie ma dachu ani charakterystycznej kopuły, ale wciąż robi niesamowite wrażenie – wieńczy trzeci co do wysokości szczyt Czarnohory. Przed II wojną światową był to najwyżej położony, stale zamieszkany budynek w granicach Polski. Niestety na niebie widać ciemne burzowe chmury. Zdrowy rozsądek każe zrezygnować z pójścia w góry. Z żalem porzucam więc myśl o zdobyciu Białego Słonia i wspominam główną grań Czarnohory, którą przeszłam rok wcześniej. Przed wojną biegł tędy Główny Szlak Beskidzki, obecnie skrócony do około dwóch trzecich pierwotnej długości. To tutaj znajduje się stożkowata Howerla (2061 m n.p.m.), najwyższy szczyt Ukrainy, na który rokrocznie, w święto niepodległości 24 sierpnia, ciągną masowe pielgrzymki Ukraińców. Tą granią biegła niegdyś granica, o której przypominają słupki z wyrytą datą 1920 oraz literami „P” i „CS”, czyli Polska i Czechosłowacja.
Z wizytą u Vincenza
Na szczęście w dolinach również czai się przygoda. Po krótkiej naradzie postanawiamy udać się do Bystrca nad potokiem o tej samej nazwie i złożyć wizytę Stanisławowi Vincenzowi. Polski pisarz był miłośnikiem i znawcą Huculszczyzny. Pochodził z tych stron i aż do II wojny światowej mieszkał „na wysokiej połoninie” – tak też nazwał dzieło swego życia, cykl książek poświęconych kulturze tego skrawka Europy. Ilekroć jestem na Ukrainie, za każdym razem przestaję narzekać na polskie drogi. Tym razem jednak kondycja głównej ulicy biegnącej przez wieś wprawia mnie w osłupienie. Mieszkańcy mogą dostać się do domów chyba tylko pojazdami wielkości traktorów. Z obawy o podwozia zostawiamy auta na polance i dalsze wyboje pokonujemy na piechotę. Docieramy do miejsca, w którym przed laty stał letni domek Stanisława Vincenza. W 2010 r., z okazji 70. rocznicy ucieczki pisarza z Czarnohory, członkowie Towarzystwa Karpackiego z Warszawy ustawili tu huculski krzyż oraz kamień z tablicą pamiątkową. Aby się tam dostać, należy przejść całą wieś, przekroczyć prowizoryczny mostek na rzece i wspiąć się ostro pod gorę. Drewniany dom pisarza znajdował się na całkiem stromym zboczu – aż dziw bierze, że domownicy nie spadali w przepaść tuż za progiem. Za to panorama okolicznych szczytów wystających ponad świerczyną zapiera dech w piersiach. Jeszcze wyżej, czyli w moim mniemaniu zupełnie na końcu świata, stoi zagroda z niewielką drewnianą chałupą. Towarzyszący nam miejscowy przewodnik okazuje się znajomym gospodarzy, więc po chwili siedzimy w kuchni u pani Hanusi i pana Wasyla. Jest prosto i swojsko – na ścianach wiszą dywany i wyblakłe obrazki, stół jest nakryty ceratą. Moją uwagę z miejsca przykuwa malowany na niebiesko, obstawiony garnkami piec, który zdobią płaskorzeźbione jelenie. Gospodyni stawia przed nami pokrojoną w kromki kuleszę, czyli mamałygę z mąki kukurydzianej, bryndzę w plastrach i słoik z domowym pasztetem. Skoro nie chcemy wódki ( jesteśmy kierowcami, tylko dlatego!), dostajemy mleko prosto z bańki. Pycha!
Z prądem po Prucie
To szum Prutu, Czeremoszu Hucułom przygrywa, a wesoła kołomyjka do tańca porywa... Też kiedyś słyszeliście tę piosenkę? Przyczepiła się do mnie po tamtym wieczorze. Uzbrojona w wiosło wsiadam do pontonu. Zaczynamy rafting na Czarnym Czeremoszu, dopływie Prutu. Startujemy w Dzembroni koło Werchowyny i płyniemy z prądem, ile damy radę. Spływy są tu dość popularne, jednak odbywają się zwykle przy wyższym stanie wody. Nieraz wyskakuję za burtę, żeby pomoc w wyciąganiu pontonu ze skał i skierowaniu go na główny nurt. Po kilku kilometrach jestem wyczerpana. Rezygnujemy. Niestety nie wystarcza mi czasu na odwiedzenie prywatnego muzeum instrumentów muzycznych w Wierchowinie. Udaje się to za to paru osobom z mojej grupy. Roman Kumłyk zgromadził tu cymbały, trombity i wiele innych instrumentów, o istnieniu których wcześniej nawet nie słyszałam. Ponoć nie tylko o nich opowiada, ale potrafi zagrać na każdym z nich. Mam powód, aby odwiedzić to miejsce jeszcze przynajmniej jeden raz. Wieczór spędzamy w Kołomyi – mieście zwanym stolicą Pokucia. Koledzy postanawiają nadmuchać ponton i zorganizować imprezę „after rafting” w basenie przy naszym ośrodku. Nie mija godzina, a wszyscy szalejemy w wodzie, wznosząc toasty za integrację polsko-ukraińską. Miejscowa młodzież, która przyszła na dyskotekę, szybko się do nas przyłącza. Właściciel zaciera ręce. Mówi, że takiej imprezy jeszcze u niego nie było!
Huculskie zbóje
W centrum Kołomyi stoi największa na świecie, bo wysoka na kilkanaście metrów pisanka. W nietypowym budynku znajduje się muzeum, w którym zgromadzono kilka tysięcy misternie zdobionych wydmuszek. Na kilku piętrach można podziwiać malowane jajka tworzone tradycyjnymi metodami – w większości barwione łupinami cebuli i cyfrowane woskiem. Pochodzą głownie z Pokucia i Huculszczyzny. Nie brak im lokalnego zróżnicowania – na przykład te z Werchowyny zwyczajowo były dekorowane na biało. Podziwiam cudeńka, które ktoś obszył kolorowymi nićmi i koralikami. I pomyśleć, że mnie w dzieciństwie wystarczyły byle mazaki. W mieście nad Prutem ciekawe są nie tylko pisanki – koniecznie trzeba odwiedzić Muzeum Pokucia i Huculszczyzny. Idąc tym tropem, wkrótce podziwiam zbiory z etnografii Hucułów – stroje, charakterystyczne szerokie pasy i oczywiście toporki. Podobno prawdziwy Hucuł miał zbójecką naturę i nigdy nie rozstawał się ze swoją ciupagą; potrafił nią manewrować nawet w tańcu z partnerką. Oczami wyobraźni widzę Ołeksę Dowbusza, huculskiego Janosika, o którym krążą legendy po całych Karpatach. Według jednej z nich najsłynniejszy zbójnik z każdej potyczki wychodził cało, a dosięgnęła go dopiero srebrna kula. Kiedyś Hucułki nosiły swój majątek przy sobie – obwieszały się ciężkimi naszyjnikami z monet i mosiężnych krzyżyków. Taki naszyjnik wygląda jak kolczuga. Mimo to daję się namówić na zakup takiej właśnie pamiątki – krzyżyka wykonanego według XVIII-wiecznego wzoru. Będzie mi przypominał, że „nie ma życia jak na połoninie”, na wszelki wypadek, gdybym zapomniała o tym przy korporacyjnym biurku.