Reklama

Anita Szarlik: W książce Cena strachu. Pontonem przez Atlantyk napisał Pan, że musi być jakiś święty, który opiekuje się głupkowatymi żeglarzami. Ustalił już Pan, jaki to święty?
Arkadiusz Pawełek: Nie, ale z pewnością tych świętych są całe zastępy, bo takich jak ja żeglarzy bez wyobraźni jest mnóstwo. Mój znajomy stwierdził, że przepłynąłem pontonem ocean, bo nie wiedziałem, że to niemożliwe. Rzeczy niemożliwe udają się tylko tym, którzy nie wiedzą, że są niemożliwe.
– Wypływając na Atlantyk, nie miał Pan nawet patentu żeglarskiego!
– Do tej pory nie mam. Żeglować nauczyłem się z książek, a potem, na oceanie, musiałem sobie jakoś radzić. I z dnia na dzień było coraz lepiej. Patent to tylko dokument, tak jak prawo jazdy. Ten, który zdał egzamin, nie musi być dobrym kierowcą.

– Chciał Pan udowodnić, że jest lepszy od żeglarzy z uprawnieniami i doświadczeniem?
– Nie muszę być ani najlepszy, ani najbardziej znany, ani pierwszy. Mogę być i pięćdziesiąty. Dla mnie najważniejsze, żeby „się działo”. Kręci mnie przygoda. Uwielbiam wpakować się w sytuację bez wyjścia. I poradzić sobie. Nie jestem typem podróżnika, który zwiedza świat dla pięknych widoków. Bez odpowiedniej dawki adrenaliny taka podróż sprowadza się do kolorowych zdjęć. Zanim przepłynąłem Atlantyk, szukałem przygody na wiele sposobów. Pojechałem w półroczną podróż z moją byłą żoną do Azji. Byliśmy w: Indiach, Nepalu, Tajlandii, Malezji, Pakistanie, Iranie, Turcji… Najwięcej adrenaliny wydzielało mi się podczas targowania. Ale to przecież nie było to. Z pewnością nie mam żyłki antropologa, nie fascynują mnie obce kultury jako takie. Kilka lat temu odwiedziłem z Edim Pyrkiem Czarne Stopy – plemię kanadyjskich Indian. Edi poddał się rytuałowi Tańca Słońca, najważniejszemu indiańskiemu obrzędowi. Ja – jako jego pomocnik – siedziałem poza świętym kręgiem i miałem „za Ediego” jeść, pić i palić fajkę. Wszystko było bardzo ciekawe, ale nie na tyle, żeby wrócić tam za rok i – tak jak Edi – zostać Indianinem.

– Jeśli nie między ludźmi, to gdzie znajduje Pan przygodę?

– Mierzę się z żywiołami. I sam ze sobą. Nie jestem dobry z matematyki, ale na moje oko człowiek w zderzeniu z żywiołem ma 51 proc. szans. Ten 1 proc. to psychika. Dopóki walczysz, jesteś skoncentrowany, uparty, masz szansę przetrwać. Wiele osób uważa, że jestem odważny. A ja nie wiem, czym jest odwaga, doskonale znam za to strach. Najważniejsze to nie dać mu sobą zawładnąć.

– Co Pana bardziej bawi – gdy niebezpieczeństwa pojawiają się nieproszone, czy raczej gdy sam je Pan prowokuje?

– Gdy są na moją prośbę, jestem na nie lepiej przygotowany. Podczas wypraw survivalowych mam odpowiedni sprzęt, jestem skupiony, uważny. Gorzej, ale i ciekawiej, gdy trudności pojawiają się znienacka. Wtedy wkładam w ich pokonanie więcej wysiłku. Ostatnio, na przykład, pękł mi w terenie pasek klinowy w samochodzie. Podczas rajdu miałbym zapasowy. A tak musiałem zrobić go z koszulki. To też przygoda.

Reklama

– Leciał Pan już motolotnią na Spitsbergen, zjeżdżał kajakiem ze szczytu Tatr, skakał z jednego z najwyższych w Polsce bungee, krzycząc „Niech żyją świry!”. Jest Pan nurkiem, alpinistą, żeglarzem, bierze udział w rajdach samochodowych i wyprawach survivalowych. Sporo tego. Nie może się Pan skupić na jednej rzeczy?
– Wielu moich przyjaciół nurków wyłącznie nurkuje. Tylko to ich bawi. Dla mnie to jak picie wyłącznie kawy. Szybko może obrzydnąć. Jest przecież tyle innych napojów – herbata, wino, napar z rumianku. Przygoda też ma różne smaki.
Zaczynałem od nurkowania, miałem wtedy 16 lat. Najpierw było to hobby, dziś zajmuję się tym zawodowo. Byłem instruktorem w Marynarce wojennej, pracowałem pod wodą, teraz uczę innych nurkowania. I to chyba właśnie podczas nurkowania po raz pierwszy poczułem, że przekraczam tę cienką czerwoną linię, zza której nie ma powrotu. W 1997 r. w okolicach Wałbrzycha poszukiwaliśmy tajnej niemieckiej centrali telefonicznej o kryptonimie „Rüdigier”, w przedwojennym, zalanym dziś szybie leżącym w pobliżu tunelu kolejowego przebudowanego podczas wojny na schron dla pociągów specjalnych. Nurkowałem w dopiero co odkrytej sztolni... Było tam mnóstwo kamieni, a w dół prowadziła zbutwiała drabina. Schodziłem powoli, coraz niżej i niżej. Nagle się zaklinowałem. Kolega, który miał mnie ubezpieczać, nie zauważył, że się szamoczę. A ja utknąłem. Musiałem zdjąć butlę. W trakcie szamotaniny przy oswobadzaniu się zdarłem też maskę. Z wielkim trudem udało mi się wydostać. Centrali nie odkryłem, otarłem się za to o śmierć. Po raz pierwszy, ale nie ostatni.

– Cały czas ciągnie Pana do takich niedostępnych miejsc?

– Wciąż lubię nurkować w starych kopalniach, w kamieniołomach czy na Bałtyku, gdzie leżą wraki statków. Kocham chodzić po jaskiniach. Spenetrowałem zalane wodą sztolnie góry Włodarz w kompleksie „Riese” na Dolnym Śląsku. W czasie II wojny światowej budowane były tam schrony głównej kwatery niemieckiego dowództwa. Gdy Niemcy opuszczali te pomieszczenia, wejścia zniszczyli ładunkami wybuchowymi. Udało mi się dostać do środka. Okazało się, że niektóre korytarze są pełne wody, która przez lata przesiąkała przez skały. W paru miejscach woda sięgała po brodę albo i wyżej. Wróciłem więc tam z kajakiem. Nie wszędzie udało mi się od razu dotrzeć. Teraz to miejsce jest otwarte dla turystów, ale już wcześniej rozpalało wyobraźnię wielu osób. Ponoć ukryte są tu depozyty banków wrocławskich z czasów wojny. A ja jestem także poszukiwaczem skarbów.

– Brzmi wspaniale, można się szybko wzbogacić?

– Wręcz przeciwnie, to bardzo kosztowne zajęcie, a wartość odnalezionych skarbów jest czasami śmiesznie niska. Kilka lat temu znalazłem garść średniowiecznych groszy praskich. Niestety, całe skrzynie tych monet, w idealnym stanie, zachowały się na zamku w Hradczanach. Te moje, wyciągnięte z ziemi, wyceniono na 15 złotych. Pieniądze na poszukiwaniach skarbów można zarobić tylko wtedy, gdy przygotowuje się o tym program dla radia lub telewizji. Ja byłem współautorem wielu audycji Witaj skarbie w RMF-ie, Klubu Poszukiwaczy Skarbów w Telewizji Polskiej, napisałem sporo artykułów do różnych czasopism.


– Co dziś jest skarbem?

– Dla mnie może to być wszystko. Kula armatnia, potłuczona filiżanka, złota moneta. Najcenniejszym znaleziskiem było kilka tysięcy karabinów, które wykopaliśmy z Wojtkiem Stojakiem we Wrocławiu, realizując jeden z odcinków Klubu Poszukiwaczy Skarbów dla TVP. Najstarsze pochodziły z XVIII w. najmłodsze z czasów II wojny światowej. Wiele z nich można zobaczyć w podziemnych trasach turystycznych Gór Sowich.

– Kiedy złapał Pan tego bakcyla przygody?

Podczas lektury Pana Samochodzika. Ta książka zmieniła moje życie.

– Ale ja pytam poważnie!
– A ja poważnie odpowiadam. Tylko dziś, zamiast brać przykład z Pana Samochodzika, wzorowego pracownika muzeum, zachowuję się czasem jak szwarccharakter, pan Batura. Kolejne dwie książki, które miały na mnie ogromny wpływ, to Dobrowolny rozbitek Alaina Bombarda, który w 1952 r. jako pierwszy przepłynął Atlantyk na pontonie, oraz Zielone piekło o wyprawie Raymonda Maufarais w 1950 r. drogą Emerillonów w Gujanie Francuskiej. Obie przeczytałem jako młody chłopak. Wiele lat później podążyłem ich śladami. Właściwie można by przed czytaniem takich książek przestrzegać.
– Długo przygotowywał się Pan do wyprawy pontonem?
– Ponad rok. Szukałem sponsorów, medialnego wsparcia, odpowiedniego pontonu, sprzętu. A także liofilizowanego jedzenia. Nie umiem łowić ryb i nie przetrwałbym na morzu, żywiąc się nimi tak jak Bombard. Inne jego wskazówki wziąłem sobie jednak do serca. Choćby to, jak nie zwariować z samotności. Dlatego zabrałem sporo książek, kasety z muzyką, radio, które odbierało sygnał zarówno z Chin, jak i Wielkiej Brytanii. Z Polski łapałem tylko Radio Maryja.
Przed wypłynięciem poddano mnie testom psychologicznym.... Wyszło z nich, że mobilizuję się na początku i – co zaskakujące – pod koniec. Niestety, w środku moja koncentracja spada. Potwierdziło to się także podczas wyprawy. Początkowo szło mi całkiem nieźle. Z Kadyksu w Hiszpanii do Wysp Kanaryjskich dotarłem w dwa tygodnie. Mój ponton Cena strachu był w dobrym stanie, ja w trochę gorszym. Przez ostatnich pięć dni musiałem zmagać się ze sztormem i byłem wykończony. Do tego miałem poranione od słońca i morskiej soli twarz i ręce. Ale to właśnie tam, przy wejściu do portu, spotkała mnie najmilsza niespodzianka. Zobaczyłem polski statek Uniwersytet Jagielloński ze Szczecina. Porównując gabaryty, byłem dla nich małą pomarańczową kropką. Podpłynąłem. Po chwili rwanej przez wiatr rozmowy spuścili mi na linie reklamówkę. Była tam gorąca herbata w plastikowej butelce i kanapki z pachnącą szynką. To był najwspanialszy posiłek, jaki zjadłem podczas całej wyprawy. I oznaka ogromnej serdeczności. Ale najważniejsze spotkanie nastąpiło dzień później. W Las Palmas poznałem holenderskiego żeglarza, Keesa van der Staaija. To on nakłonił mnie, żeby ze względów bezpieczeństwa przesunąć wypłynięcie na otwarty ocean o cztery miesiące.

– Wcześniej nikogo nie chciał Pan słuchać. Dlaczego jemu Pan zaufał?

– Miał ogromne doświadczenie i otwarty umysł. Wybierał się w podróż dookoła świata. Stwierdził, że gdyby był młodszy, sam by popłynął tym pontonem. Pomógł mi przebudować Cenę strachu, żeby lepiej radziła sobie na morzu. Podarował tabele nawigacyjne, odbiornik GPS, pieniądze. A przede wszystkim uświadomił mi, że właśnie zaczynał się na Atlantyku okres huraganów i sztormów. Chciałem płynąć tak czy siak. Nie stać mnie było na czekanie na właściwą pogodę przez kilka miesięcy. Wtedy on i jego partnerka Averil Ashton zaproponowali, bym przez ten czas u nich zamieszkał i pomagał przy jachcie.

– W pewnym sensie uratowali Panu życie.
– Bez wątpienia. Choć i tak póęniej zawisło na włosku. Krytyczny moment nastąpił w nocy z 7 na 8 grudnia 1998 r. W czasie sztormu na ponton zwaliła się fala wysokości kamienicy. Cena strachu wywróciła się do góry dnem, a ja byłem przekonany, że ginę. Udało mi się wdrapać na wierzch. Nie działały radioboje ratunkowe, więc nie mogłem wezwać pomocy. Owinąłem się spinakerem i trzymałem kila. To był moment załamania. Ale nie chciałem umierać bez walki. Po dwóch dniach udało mi się odwrócić ponton do właściwej pozycji. Okazało się jednak, że straciłem połowę zapasów wody, mnóstwo sprzętu, wszystkie mapy i środki łączności. Do najbliższego lądu miałem 900 mil, ponad tydzień żeglowania. Tylko jak? Maszt był złamany, a jedna z pięciu komór pontonu przebita.

– W jaki sposób zmobilizował Pan w sobie ten „jeden procent”, który decyduje o ocaleniu?
– Tej nocy zobaczyłem światła jachtu. Włączyłem lampę stroboskopową, taką, jaką doczepia się do kamizelek ratunkowych. I pełen nadziei czekałem. Zobaczyli mnie, płynęli w moim kierunku. Nagle jednak jacht zmienił kierunek. Nie wiem, dlaczego do mnie nie podeszli. Nie wierzyłem własnym oczom. Przecież to był ich obowiązek! Ale postawiło mnie to na nogi. Pomyślałem, że to znak. Muszę dopłynąć do końca sam. Wziąłem się za naprawianie pontonu i klecenie prowizorycznego masztu. Ruszyłem dalej. Z rozbitka stałem się znowu żeglarzem. Później spotkałem jeszcze inny statek. Ale nie wzywałem już pomocy. Płynąłem na Barbados.

– Był Pan szybszy od Bombarda. Co Pan czuł, gdy po 41 dniach żeglowania osiągał Pan cel?
– Chwytające za gardło wzruszenie. Gdy zobaczyłem zbliżającą się Amphorę, czyli jacht Keesa i Averil, popłakałem się. Wyruszyli z Wysp Kanaryjskich kilka dni po mnie i wierząc, że mi się uda, czekali na Barbadosie. Gdy wchodziłem na brzeg, miałem mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo się cieszyłem, z drugiej czułem żal, że to już koniec.

– Zrobiło się o Panu głośno na całym świecie.

– Nawet szamanka Czarnych Stóp powiedziała: Widziałam cię w telewizji. Przepłynąłeś sam ocean. Poza tym w dniu, w którym dotarłem do Barbadosu, imieniem Cena strachu nazwano jedną z gwiazd w gwiazdozbiorze Oriona.
– Druga wielka Pana wyprawa nie zakończyła się jednak sukcesem. W 2000 r., 50 lat po wyprawie Raymonda Maufrais, Panu też nie udało się przejść trasy Emerillonów, uznawanej za najtrudniejszą drogę przez puszczę tropikalną. Jak Pan myśli, dlaczego?
– Nie byliśmy dobrze przygotowani. A może zabrakło nam szczęścia? W Gujanie trwały akurat zamieszki i strajki. Strajkowały też linie lotnicze, którymi mieliśmy dotrzeć do interioru. Straciliśmy mnóstwo czasu. Okazało się też, że 40 tys. złotych na cztery osoby to – wbrew obliczeniom szefa wyprawy Janusza Kaszy – za mało. Indianie, czyli potencjalni przewodnicy, mieli akurat święto, które – w dużym skrócie – polega na piciu piwa przez dwa tygodnie. Nasze prośby na nic się zdały. Gdy w końcu wyruszyliśmy, poziom rzek, jedynych sensownych tras w dżungli, zaczął już opadać. Pokonywanie katarakt było więc coraz trudniejsze. W pewnym momencie musieliśmy porzucić kajaki i iść pieszo. Roślinność była tak gęsta, że przez cały dzień rąbania maczetami udało nam się przebić tunel długości 300 m. Potem dochodziliśmy do 3 km dziennie. Do przejścia mieliśmy jednak ponad 30. W pewnym momencie od rąbania wysiadły mi ścięgna w prawej ręce.

Przeciwności mnożyły się od początku. Mieliśmy żywić się rybami. Niestety, nie łapały się na nasze wędki. Broni nie mieliśmy, bo taki był warunek dostania pozwoleń na wizytę w tym miejscu Gujany. Pod koniec jedliśmy dwa posiłki dziennie – rano ryż z wodą, a wieczorem wodę z ryżem. Do tego cukier. Nie mogliśmy dogadać się podczas zakupów w Brazylii i zamiast saszetek herbaty kupiliśmy rumianek. Dla mnie puszcza tropikalna ma cały czas smak rumiankowego naparu.

Póki byliśmy z Indianami, wszystko wydawało się łatwe. Bez nich byliśmy słabi. Na początku nie umieliśmy nawet rozpalić ogniska. W dżungli nie ma chrustu, bo wszystko, co spadnie, od razu gnije. W mokrych butach zaczęły mi gnić nogi. Deszcz padał siedem razy dziennie. Potem nauczyliśmy się, że trzeba ściąć gałąź i zrobić z niej miotełkę. Potem odpala się coraz większe kawałeczki. Trwa to z godzinę, ale w końcu ogień płonie.

– Trudno było przyznać się Panu do porażki?

– W pewnym momencie stało się dla mnie jasne, że jeśli się nie wycofamy, zostaną po nas – jak po Maufrais – tylko pamiętniki. Niektórych z ekipy korciło, by zataić niepowodzenie. Bali się, że nie znajdą już sponsorów. Na szczęście zdołałem im to wyperswadować. Spotkałem się z takimi sugestiami nie raz. I zawsze kończyłem znajomość.

– Nie jest Pan chyba człowiekiem kompromisu, a z pewnością „zgniłego kompromisu”.
– Na pewno nie. Jestem trudny do życia, do współpracy. Chyba że widzę podobne do mojego podejście – profesjonalne i pełne zapału. Z moim kierowcą Jackiem Zaleskim stworzyliśmy kilka lat temu dobry team, wygraliśmy razem ekstremalny rajd przeprawowy Orlen Trophy. Jako pilot nie tylko mówię, w którym miejscu trzeba skręcić. To, co mi się w takich rajdach podoba, to właśnie adrenalina. Pokonywanie głębokiej wody, stromizn, wyciąganie samochodu z błota. Głównym narzędziem pilota jest wtedy nie mapa czy notatki, ale wyciągarka. Teraz sam, jako komandor Poland Trophy, przygotowuję ekstremalne trasy dla innych. Takich wariatów jak ja jest naprawdę sporo.

– W kwietniu zakończyła się pierwsza edycja rajdu Poland Trophy. Jak ją Pan ocenia?

– Myślę, że trasa w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej była wystarczająco zaskakująca i męcząca. Kolejne etapy będą się odbywać pod koniec czerwca na Dolnym Śląsku, we wrześniu na Mazurach i w październiku na Pomorzu. To pierwsza impreza w Polsce na tak dużą skalę, nowatorska pod wieloma względami – np. papierowe karty drogowe, które uczestnicy łatwo niszczyli, zalewali błotem czy wodą, zostały zastąpione pieczątką elektroniczną. Na pierwszą edycję zgłosiło się 130 załóg, czyli więcej niż do wszystkich dotychczasowych rajdów.

– Czyżby Pan zamierzał osiąść i zająć się tylko rajdami?

– Mam w zanadrzu kilka awangardowych pomysłów.

– Czy wróci Pan kiedyś na drogę Emerillonów do Gujany?

Chciałbym, ale tym razem w pojedynkę. Gdy jestem sam, wiem, że mogę liczyć tylko na siebie. Staję się wtedy bardziej wytrzymały, skupiony, uparty. W Gujanie dostałem niezłą szkołę. Warto tę naukę wykorzystać. Survivalu trzeba się nauczyć. Nikt nie rodzi się przecież Robinsonem Crusoe.

Arkadiusz Pawełek
jako pierwszy Polak i druga osoba na świecie przepłynął pontonem Ocean Atlantycki. Studiował turystykę na warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego, historię kultury na Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie w Londynie i fotografię w New York Institute of Photography.
Parał się różnymi zajęciami. Zarabiał na życie, pracując pod wodą i na wysokościach, prowadził schronisko w Srebrnej Górze, rozwoził pizzę w Londynie, był kelnerem na statku pływającym między Karaibami i Ameryką Południową, dziennikarzem Polskiej Agencji Prasowej, fotoreporterem Życia Warszawy, przez jakiś czas pracował także w Narodowych Funduszach Inwestycyjnych. Po przepłynięciu Atlantyku współtworzył dla TVP program Zdobywcy, brał również udział w Wielkich ucieczkach realizowanych przez TVN.
Jest laureatem międzynarodowej nagrody Conrady dla Indywidualności Żeglarskiej (1998 rok) oraz Złotego Halsu Warszawskiego Towarzystwa Żeglarskiego (2000). Jego poradnik Survival. Sztuka przetrwania doczekał się drugiego wydania, zaś wspomnienia Cena strachu. Pontonem przez Atlantyk zdobyły w 2001 roku nagrodę Leonida Teligi dla najlepszej książki o tematyce żeglarskiej. Uczestniczył też w wyprawie Zielone Piekło, próbując pokonać uznawaną za najtrudniejszą na świecie drogę przez puszczę tropikalną w Gujanie Francuskiej. Potem, przez trzy lata, pływał w stałej załodze Łódki Bols, z którą w 2001 zajął II miejsce w klasie IRC w prestiżowych regatach z Sydney do Hobart. W czerwcu skończył 39 lat. Mieszka z rodziną na Śląsku, w Świętochłowicach.

Reklama
Reklama
Reklama