Reklama

Nie ma złej pogody, jest tylko źle dobrany do niej sprzęt – mawiają Norwegowie. Biorę sobie do serca ich powiedzenie i na lotnisku Torp koło Oslo wypożyczam samochód z oponami wyposażonymi w kolce. W Polsce są one zabronione, natomiast tutaj jakoś nikt się nie obawia, że zniszczą asfalt. Mimo że jest koniec grudnia, czarne drogi oraz połyskujące w słońcu skały i zielone łąki wokół lotniska, nad brzegiem Sandefjord, nie wprawiają w zimowy nastrój. Wszystko przez ciepły prąd Golfsztrom, który omiata norweskie wybrzeże, docierając nawet do Oslofjordu. Pakuję narty na dach i ruszam na północ drogą E-18. Dopiero tuż przed Hemsdal, po 260 km i czterech godzinach jazdy, pojawiają się ośnieżone szczyty, a wieczorem chwyta mróz. Wspólnie z przyjaciółmi z Oslo poszukujemy zamówionego przez Internet noclegu w wiosce nieopodal miasta. Wprawdzie norweskie prawo zezwala na biwakowanie wszędzie, nawet w parkach narodowych, byle zachować 50-metrową odległość od prywatnej posesji, lecz zimą jest to opcja dla twardzieli.

Reklama

Rano okazuje się, że lód skuł stromy podjazd do głównej drogi, ale samochód z kolczastymi oponami dobrze sobie na nim radzi. Jest szaro. Słońce podnosi się leniwie. Krótki dzień to jeden z nielicznych minusów tej pięknej krainy. Wjeżdżając w dolinę, w której leży HEMSEDAL, zastanawiam się, co czuł odwiedzający te strony w 1898 r. zacny eksplorator lodów północy Fridtjof Nansen. Wówczas było tu kilka zagubionych w śniegu chatek, teraz w Hemsedal mieszka 2 tys. osób. Jednakże domy z zewnątrz niewiele się różnią od tych budowanych 100 lat temu. Dominuje niska drewniana zabudowa współgrająca z przyrodą. Najwyższą konstrukcją jest wieża drewnianego kościoła.

Pierwsze wyciągi powstały tutaj dość późno, bo dopiero w 1961 r., i do początku lat 80. cała infrastruktura narciarska rozwijała się raczej niemrawo. Boom nastąpił w 1985 r. i trwa do dziś. Dzięki konsekwentnej postawie lokalnych społeczności norweskie centra narciarskie nie zostały oszpecone betonowymi, turystycznymi bunkrami jak we francuskich Alpach. Ośrodek narciarstwa zjazdowego w Hemsedal szczyci się opinią jednego z najlepszych w całej Skandynawii. Sławy dodaje mu możliwość zjazdu z Totten (1497 m n.p.m.), najwyższego norweskiego wzniesienia, do którego w sezonie zimowym dociera wyciąg.

Zamierzamy go przetestować. Samochód zostawiamy na wielkim darmowym parkingu. Kupuję karnet na pięć dni za 1240 koron (około 600 zł) i wsiadam na wyciąg. Rozpościera się z niego widok na całą dolinę, przyglądam się więc efektom pracy lądolodu, który przed dziesiątkami tysięcy lat miażdżył i gładził szczyty. Góry może nie imponują wysokością i nie ma ich co porównywać do strzelistych Alp, ale są surowe i dzikie – jak okiem sięgnąć, brak widocznej ingerencji cywilizacji. Odnoszę wrażenie, że całą infrastrukturę narciarską (24 wyciągi i ponad 40 km tras) wkomponowano z minimalnym uszczerbkiem dla przyrody.

Wybieram najdłuższą, sześciokilometrową drogę. Stok jest perfekcyjnie przygotowany, ale ulegam pokusie, by nieznacznie wyjechać poza szlak. Tylko ja, góry i śnieg. Nikt tu nie zabrania freeride’u, nie urywa głowy za wjechanie w puch, nie goni mnie też wąsaty strażnik – jak na stokach w Tatrach. Z trasy zbaczam na własną odpowiedzialność.

Niebawem sylwester, szczyt sezonu, a kolejek do wyciągu jakoś nie widać. Na stoku niemal wszyscy jeżdżą w kaskach. Można je wypożyczyć za darmo, okazując karnet. Są także inne udogodnienia niespotykane w Alpach: w barze udostępniono kuchenki mikrofalowe. Norwegowie korzystają z nich skwapliwie, szczególnie rodziny z dziećmi – to żaden obciach podgrzać w ten sposób obiad. Na stoku nie ma restauracji z kelnerami w muszkach. Jest czysto, ale barowo. Parówki na 10 sposobów, hamburgery, bar sałatkowy, dania z grilla są podstawą menu. Zamawiam zupę gulaszową za 30 koron (około 15 zł); solidny obiad to wydatek 100 koron (około 50 zł). Norwegowie nie celebrują posiłków jak Włosi czy Francuzi. Bardziej od tego, co mają na talerzu, interesuje ich, co się dzieje na stoku. A jest tam co podziwiać. Patrząc na nich, czasami zastanawiam się, czy przypadkiem nie rodzą się już z nartami na nogach. Wnioskując z ilości jeżdżących tu dzieci, musi coś być na rzeczy. Kiedy tylko jasnowłosy Norweg zaczyna chodzić, rodzice kupują mu narty biegowe i zabierają na trasę. A pierwsze szusy na stoku maluch zazwyczaj wykonuje pod czujnym okiem rodziców, na specjalnej uprzęży. Gdy zaś kończy cztery lata, trafi a do szkółki narciarstwa zjazdowego.


Dni upływają mi na penetrowaniu areału narciarskiego Hemsedal i okolic. Kiedy ogarnia mnie lekkie przesycenie nartami, nadchodzi sylwester. Postanawiamy spędzić go w klubie, nieopodal stoku. Płacimy za wstęp 70 koron i wchodzimy do niemal pustej sali. Klub jest wprost stworzony do zabawy, ale, o dziwo, nie ma w nim ludzi! Kupuję sylwestrowego drinka za 80 koron (około 40 zł, to najdroższa wódka z colą w moim życiu) i sączę go, żeby nie uronić ani kropli. Nuda. Próbujemy rozkręcić imprezę na parkiecie. DJ nas zauważył i nawet wzmocnił beat, ale ludzi ciągle brak. O północy składamy sobie życzenia, wznosimy toast szampanem i ostatnim, czyli drugim, drinkiem za 80 koron. Wtedy się zaczyna... roześmiany tłum w doskonałych nastrojach wypełnia klub. Na pierwszy rzut oka widać, że wszyscy są kompletnie pijani. Ruszają stroboskopy, DJ w amoku miksuje kolejne utwory. Rozbawieni goście padają sobie w ramiona, beztrosko upuszczają szklanki i butelki. Obok mnie dziewczyna w wieczorowej sukni osuwa się na podłogę. Nic jej się nie stało, zresztą pijani zawsze jakoś szczęśliwie upadają, nie robiąc sobie krzywdy. Nigdy nie widziałem tak nietrzeźwego towarzystwa, w którym jednocześnie byłby zerowy poziom agresji. Wysokie ceny alkoholu w Norwegii sprawiają, że młodzież często przychodzi na imprezę już po kilku albo po kilkunastu głębszych. W Polsce w sylwestra zwykle przynajmniej staramy się trzymać fason. Ewakuację zarządzamy około drugiej: po lepiącej się i chrzęszczącej od szkła podłodze zmierzamy do wyjścia. Szczęśliwego Nowego Roku! No, wyrok, zgotowali sobie imprezowicze, śmiejemy się 1 stycznia, jadąc po niemal pustych stokach.

Wyruszamy do Hafjell, trzeciego co do wielkości ośrodka narciarskiego Norwegii. To tu podczas olimpiady w Lillehammer rozgrywano część konkurencji w narciarstwie zjazdowym. Wynajmujemy na stoku mały domek (zwany hytte). Z zewnątrz wygląda skromnie – drewniana fasada pomalowana na czarno. W środku zaś pachnące lasem sosnowe meble, telewizor plazmowy, sauna. W salonie na ścianie wisi reprodukcja obrazu Birkebeinerne namalowanego w 1869 r. przez Knuda Bergsliena – biegnące na nartach dwie tajemnicze postacie dzierżą małe zawiniątko. To scena z wojny domowej w 1206 r.: żołnierze z królewskiej straży przenoszą przyszłego króla, dwuletniego Hakona Hakonssona, w bezpieczne miejsce, do ówczesnej stolicy Norwegii Nidaros. Na pamiątkę tego wydarzenia co roku rozgrywany jest bieg narciarski na dystansie 54 km z Osterdalen do Gudbrandsdalen. Każdy uczestnik musi mieć ze sobą plecak o wadze minimum 3,5 kg, żeby poczuć, jak to jest nieść małego następcę tronu. Rekordziści pokonuję ten dystans w nieco ponad 2,5 godziny!

Następny dzień postanawiamy spędzić na nartach biegowych. Wcześniej sprawdzamy przewidywaną temperaturę, żeby dobrać smary. Norwegowie mają hopla na punkcie smarowania – profesjonalny specyfik potrafi być droższy od nart! Z ciekawości pytam norweskich przyjaciół o wypożyczalnię biegówek. Nie znają żadnej i szybko dodają, że tu każdy ma ich ze trzy pary: do łyżwy, do biegu klasycznego i cross-country. Turyści ewentualnie mogą o nie pytać w firmach organizujących wyprawy po okolicy. Startujemy z parkingu Pellestova w trasę dookoła jeziora Reinsvatnet położonego na górskim plateau. Do pokonania mamy ponad 40 km.

Mijamy domki przy Malmtjornet. Wygląda na to, że zimą można dostać się do nich tylko na nartach, bo w tym regionie Norwegii skuterów śnieżnych używa się wyłącznie w wyznaczonych miejscach. Przy skupisku domków o nazwie Reina przecinamy trasę wyścigu Birkebeinerrennet i przez moment czujemy się jak jego uczestnicy. Chwilami suniemy po zamarzniętej tafl i jeziora. Pod górą Nevelfi ell urządzamy sobie piknik na śniegu. Obowiązkowo w plecaku Norwegów znajdują się wafelki czekoladowe Kvikk Lunsj, pomarańcze i kawa w termosie oraz kakao dla dzieci. Wyprawa trwa cały dzień. Początkującym poleciłbym 10-kilometrową trasę Hafjell Runden. Kolejne dni upływają mi na szusowaniu po olimpijskich stokach Hafjell. Na rozgrzewkę warto pojechać niebieską trasą nr 4 o długości 1600 m, choć uważam, że można by ją zakwalifikować jako czerwoną. Dawkę adrenaliny zapewnia najbardziej wymagająca czarna trasa nr 8.

Ośmioosobowa gondola najnowocześniejszego norweskiego wyciągu, oddanego do użytku w 2006 r., w siedem minut pokonuje 2,5 km. Ze szczytu o niezbyt imponującej wysokości około 1000 m n.p.m. rozciąga się widok na urokliwą dolinę Gudbrandsdalslagen, rzekę i na symbol Hafjell – biegacza niosącego znicz. Jego postać wycięto w zalesionym zboczu góry jako atrakcję na olimpiadę w 1994 r. Norwegowie zapewne inspirowali się śladami na peruwiańskim płaskowyżu Nazca, jednak tu nie trzeba wsiadać do balonu czy samolotu, żeby zobaczyć sylwetkę. Jej kształt przypomina malowidła prehistorycznych narciarzy z jaskiń w miejscowościach Alta i Rodoy na północy kraju (znicza oryginalne sylwetki oczywiście nie trzymają). Władze dbają, by polana nie zarosła ponownie drzewami.

Hemsedal to otwarte przestrzenie i skały, w Hafjell trasy są krótsze, ale za to szersze i poprowadzone po zalesionym zboczu. A jeśli ktoś chce doskonalić technikę jazdy pod okiem fachowców, może zapisać się na kurs w szkole słynnego Lasse Kjusa, złotego medalisty z Lillehammer w kombinacji i dwukrotnego zdobywcy Pucharu Świata. Kursanci są filmowani, po czym nagranie jest analizowane przez program komputerowy. Przetworzony fi lm ułatwia trenerowi wskazanie uczestnikom szkolenia ich błędów (dzień zajęć kosztuje 500 koron, około 250 zł).

Reklama

W Norwegii pielęgnuje się różne style narciarskie. Nigdzie na świecie nie ma tylu osób jeżdżących telemarkiem, tutaj stosuje go 7–10 proc. narciarzy. Taki sposób jazdy zapoczątkował w XIX w. Sondre Norheim w dolinie Morgedal położonej w okręgu Telemark. Zapewne denerwował go brak możliwości precyzyjnego skrętu i skoków bez obawy o zgubienie nart. Usztywnił więc wiązania, pozostawiając wolną piętę. Teraz przesiadka na telemark wymaga od narciarzy kilku godzin doskonalenia techniki i zmiany nawyków. Kiedy wkładam miękkie buty do telemarku, czuję się trochę jak człowiek, który 4 tys. lat temu wykonał pierwsze narty i zaraz wyruszy na swym wynalazku. On być może udał się w pogoń za reniferem, ja – w poszukiwaniu baru z zupą gulaszową.

Reklama
Reklama
Reklama