O holender!
Rower i tydzień poza Amsterdamem. przemieniła się w Holenderkę do kwadratu.
Wyruszam z Amsterdamu. Ale tylko dlatego, że tam najłatwiej dotrzeć z Polski. Spokojnie, to nie będzie tekst o stolicy poprzecinanej tysiącem kanałów, urodzinach królowej czy dzielnicy czerwonych latarni. Wbrew pozorom Holandia ma wiele więcej do zaoferowania niż zalegalizowane używki, tulipany czy przejażdżki barkami. Dlatego proponuję dość nietypową trasę rowerową po północy kraju. Oczywiście starym holendrem. Roboczo nazwałam ją: odwyk turysty.
Nie można go zacząć zbyt gwałtownie. Dlatego w ramach stopniowego odwyku od typowych atrakcji skansen Zaanse Schans odwiedzam na samym początku. W tej ślicznej wiosce można zwiedzić stare wiatraki, które mełły kiedyś nie tylko zboże, ale także gorczycę na musztardę czy pigment na farby. I wstąpić do starych holenderskich domków, w których dziś mieszczą się galerie lub pracownie rzemieślnicze. W jednej z nich wyrabiane są saboty – tradycyjne niderlandzkie obuwie. Trafiam na pokaz, w trakcie którego rosły Holender bierze pal brzozy i ze zwinnością artysty w pięć minut przemienia go w prawdziwy drewniany but. Przymierzam. Na nodze nie prezentuje się najdelikatniej. Ale myli się ten, kto myśli, że już nikt ich nie używa. Mój współlokator, rdzenny mieszkaniec Niderlandów z Groningen, ma dwie pary i twierdzi, że nie ma lepszego obuwia do prac ogrodowych. Pod koniec zwiedzania Zaanse Schans trafiam na urokliwy budynek – replikę najstarszego supermarketu Albert Heijna. Okazuje się, że kiedyś był klimatycznym kolonialnym sklepikiem z kawą i herbatą. Co tu dużo mówić – tradycyjna Holandia do kwadratu.
Już dawno pogodziłam się z tym, że na dwóch kółkach nie stracę nawet kilograma, bo za bardzo lubię wieczorami rekompensować swój wysiłek. Jadę więc do Alkmaar oddalonego o kolejne 25 km. Jest to miejsce wprost idealne do uzupełnienia ubytku kalorii. Słynie bowiem z żółtych serów, których można tu spróbować u lokalnych producentów. Uwaga! Napis na etykiecie jong oznacza, że nie leżakował zbyt długo, belegen to klasa średnia, za to oud to dojrzały przedstawi ciel, często na tyle, że można wyczuć w nim skrystalizowaną sól. Wraz z wiekiem sera zwiększa się jego twardość i cena.
To właśnie w Alkmaar od 1635 r. skrupulatnie ważono ogromne kręgi tego holenderskiego przysmaku, a potem hand lowano nimi na cały kraj. Na początku XX w. sprzedawano tu 300 ton sera dziennie! Obecnie, w każdy piątek rano od kwietnia do połowy września, można zobaczyć tradycyjny targ serowy, w czasie którego kluczowe jest właśnie publiczne ważenie. Panowie w białych strojach i słomkowych kapelusikach przenoszą na taczkach po kilkadziesiąt kilogramów wielkich okrągłych serów. Przypomina mi się rada, jaką dostałam od zaznajomionej Holenderki: zawsze kroić ser specjalną łopatką. Robienie tego nożem jest traktowane jako faux pas, no chyba że jest to twardy i kruchliwy oud.
I nie jeść sera ze skórką, bo ta jest z parafiny, której nasz organizm nie trawi.
Choć może dla niektórych to zbrodnia, to do następnej atrakcji proponuję zbliżyć się nie tyle na rowerze, ile z nim. Pociągiem. Do małego miasta o wdzięcznej nazwie Anna Paulowna (przejazd trwa ok. 25 min). Mieszkając w Holandii, nauczyłam się praktycznego podejścia do rowerów jako środka transportu, a nie błyszczącego przedmiotu miejskiego lansu. A ponieważ akurat na tej trasie krajobraz jest mało zróżnicowany, to z przyjemnością skracam sobie drogę. Kolej holenderska jest przyjazna cyklistom. Z rowerem można podróżować poza godzinami szczytu, po wykupieniu specjal nego biletu. Z Anny Paulownej do miasteczka Zurich jest ok. 50 km, z czego 32 jedzie się groblą Afsluitdijk. Ta niesamowita konstrukcja wydziela jezioro (kiedyś zatokę) IJsselmeer od Morza Północnego. Dzięki temu można łatwiej dostać się do Fryzji, a powierzchnia kraju powiększa się w miarę wysychania zbiornika. Wrażenie jest niesamowite, bo po każdej ze stron drogi rozciąga się woda – coś jak holenderska wersja autostrady w Miami, którą często wozili się serialowi policjanci. Brakuje tylko palm. Niestety w czasie jazdy wiatr wieje niemiłosiernie, co sprawia, że te trzydzieści parę kilometrów staje się prawdziwym rowerowym wyzwaniem. Utwierdzam się w przekonaniu, że podwózka pociągiem to zupełnie dobre rozwiązanie.
Fanfare to tytuł komedii z 1958 r. nakręconej w Giethoorn nazywanym też Wenecją Północy. Film polecam, co do porównania mam pewne wątpliwości. Bo choć to miejsce jest bardzo urokliwe, a zamiast dróg są szlaki wodne, to jednak przeważa tu klimat wiejsko-sielski, czego o tym włoskim mieście powiedzieć nie można. Moją uwagę zwracają faliste dachy domków zwane wielbłądzimi, które przypominają czapy brytyjskich żołnierzy. Zrobione są ze strzechy, która jest podobno najbardziej pożądana w całej Europie.
Chociaż Giethoorn całkowicie wyłączone jest z ruchu samochodowego, to jak na Holandię przystało, ma przyzwoite ścieżki rowerowe. Nawet liczne mostki są przystosowane do pedałowania. Jednak zdecydowanie lepiej zostawić na chwilę bicykl i odkrywać okolicę na łodzi, bo w ten sposób można dostać się do każdego zakątka miasta. Ja w Giethoorn trafiam na deszcz, dlatego szczególną uwagę poświęcam przytulnym kafejkom i oryginalnym galeriom. W tych pierwszych warto zamówić stroopwafia – holenderskie ciasteczko, które kładzie się na kubku gorącej herbaty i czeka, aż nadzienie rozpuści się, a wafle delikatnie zmiękną. Do tej przyjemności polecam klimatyczną kawiarnię o jakże zaskakującej nazwie Fanfare.
Kolejny cel to Bourtange. Wytrawni jeźdźcy mogą tę trasę zrobić w jeden dzień, bo miasto oddalone jest o 90 km. Średnio zaawansowani – podzielić na dwa dni. Najciekawiej fort Bourtange byłoby zobaczyć z lotu ptaka, gdyż zbudowany jest na bardzo ciekawym planie gwiazdy. I to nie z powodu fantazji XVI-wiecznego budowniczego, a z przyczyn czysto praktycznych (ech, ci pragmatyczni Holendrzy!). Taki fort po prostu jest trudniej zdobyć. W połowie XIX w.
Przestał pełnić funkcje obronne i osiedlili się w nim zwykli mieszkańcy. Do dziś żyje tam ok. 500 osób. A Polacy witani są przez nich wyjątkowo ciepło. Tablica z podziękowaniami za obronę miasta dla 1. Dywizji Pancernej gen. Maczka tłumaczy dlaczego. Od tego momentu rozpiera mnie duma, gdy zwiedzam kamienną zabudowę fortu. Małe domki z kolorowymi drzwiczkami robią wrażenie osady dla krasnoludków – choć ciężej wyobrazić sobie w tej roli Holendrów uważanych za najwyższy naród świata. W niektórych zrobione są galerie, inne są zwykłymi domkami mieszkalnymi. Spacerując po wałach, od razu rzuca mi się w oczy czerwona konstrukcja zbudowana na długich palach nad wodą. Drzwi z okienkiem w kształcie serduszka i dziura w podłodze wyjaśniają przeznaczenie. XVI-wieczni budowniczowie mieli jednak fantazję przynajmniej w przypadku planowania toalety.
Wieczorem trafiam na piękny zachód słońca. Rysy budynków Bourtange, w tym dorodnego wiatraka, wyostrzają się i całe miasteczko wygląda naprawdę magicznie. Szkoda tylko, że nie można polecieć nad nim balonem. I w pełni docenić gwiaździsty plan fortu.
Jeżeli komuś wydaje się, że w szale turystycznego odwyku zapomniałam o kulturze i sztuce, to się grubo myli. Po prostu zostawiłam tę wisienkę na torcie na sam koniec, żeby móc się nią delektować do woli. Dlatego na ostatni punkt trasy wybieram park narodowy De Hoge Veluwe. Jest tak wielki, że nie sposób zwiedzić go całego na piechotę. Idealny jest właśnie rower. Ci, którzy nie mają własnych, przy wejściu mogą za darmo pożyczyć tzw. białe rowery na czas zwiedzania. Co mnie zawsze zachwyca w Holandii – bez zbędnej biurokracji. Po prostu wybierasz, wsiadasz i jedziesz. A jest tu co oglądać, bo na ponad 5,4 tys. ha można prze jechać przez piękny las, wrzosowiska, torfowiska i szczególnie zjawiskowe wydmy. Do tego nie tylko warto, a wręcz należy dotrzeć do znajdującego się w środku parku muzeum Kröller-Müller. Można tu podziwiać między innymi niezwykle bogatą kolekcję obrazów van Gogha, co jest miłą alternatywą dla zatłoczonych galerii w Amsterdamie. To właśnie tu wystawiony jest słynny obraz Jedzący kartofle, który zapoczątkował karierę holenderskiego malarza. Albo rewelacyjny Taras kawiarni w nocy. Znaleźć tu też można dzieła Gauguina, Braque’a, Seurata, Picassa i wielu innych.
Dla mnie jeszcze większą atrakcją jest jeden z największych w Europie park rzeźb. Na tej ogromnej zielonej przestrzeni bawię się nowoczesnymi instalacjami i podziwiam tradycyjne rzeźby. Wchodzę pod iglastą wieżę Snelsona, której konstrukcja tworzy od wewnątrz złudzenie nieskończenie wielu gwiazd Dawida. Przechadzam się po biało-czarnym ogrodzie Dubufleta, gubię się w labiryncie z wystawionymi rzeźbami kochanków i kobiet, w tym stworzonych przez samego Rodina. Ten park to moje ulubione dwa w jednym. Połączenie sztuki i natury w najlepszym nieturystycznym wydaniu. W tym miejscu ostatecznie uznaję więc odwyk turystyczny za udany.
Teraz na Amsterdam patrzę już trochę innymi oczami. Tak jak zresztą na samych Holendrów. Bo przed przyjazdem do Holandii mieszkałam we Włoszech i na początku wydawało mi się, że Holendrzy z Włochami nie mają zbyt wiele wspólnego. Są wysokimi blondynami, nie grzeszą spontanicznością, a na kolację chętnie zjadają stamppot, czyli tłuczone ziemniaki z marchewką – dla Italiano vero równoznaczne z kulinarną zbrodnią. Co gorsza, zamiast czerwonym ferrari wolą do pracy jeździć starym rowerem. Jednak po paru miesiącach mieszkania w tym płaskim jak pizza kraju przekonałam się, że zaskakująco wiele łączy te dwa państwa. Przede wszystkim umiejętność cieszenia się życiem i korzystania z niego garściami. Innymi słowy dolce vita – nawet jeżeli po holendersku brzmi znacznie mniej sexy: Pluk de dag!
INFO
Powierzchnia: 42 tys. km2.
Stolica: Amsterdam.
Język: niderlandzki, ale wszędzie można się dogadać po angielsku.
Ludność: 16 mln.
Waluta: euro, 1 euro = ok. 4,5 zł.
Najlepszy czas na rowery w Holandii to czerwiec–wrzesień. I nie chodzi nawet o temperatury, ale o wiatry, które są wtedy najmniej dokuczliwe.
Pociągiem: bezpośrednie połączenie kolejowe z Warszawy do Amsterdamu, koszt to ok. 520 zł. Pociąg wyjeżdża o 18, przyjeżdża na miejsce o 10 następnego dnia.
Samolotem: Wizzairem z Warszawy, Gdańska, Wrocławia, Katowic do Eindhoven (ceny od 200 zł w obie strony), ale trzeba liczyć się jeszcze z wydatkiem ok. 20 euro w jedną stronę na pociąg do Amsterdamu (www.ns.nl), lub samolotami LOT-u (ok. 600 zł) albo KLM do Amsterdamu (ok. 500 zł).
ROWEREM
Jeśli nie przywieźliśmy roweru z Polski, możemy go bez problemu wypożyczyć na miejscu, choćby na dworcach kolejowych. Koszt to 9 euro za dzień.
Należy pamiętać o dobrym zabezpieczeniu roweru – wbrew pozorom w Holandii kradzieże rowerów są na porządku dziennym! I koniecznie o światełkach. Policja często zatrzymuje cyklistów bez lampek. Koszt mandatu to 20 euro za światełko (przednie i tylne).
Na taką wyprawę warto zabrać zapasową dętkę i pompkę – w Holandii jest dużo miejsc do naprawy rowerów, ale każdy potrafi najprostsze rzeczy zrobić samemu. Szczególnie, że takie miejsca zamykane są dość wcześnie.
Nie ma obowiązku jazdy w kasku, ale my do tego jak najbardziej zachęcamy. Rowery zawsze mają pierwszeństwo przed samochodem. Często mają oddzielną sygnalizację świetlną.
Febo to znana sieć fast foodów w Holandii. Dość niekonwencjonalna, bo wygląda jak szafa z tysiącem półeczek, które po wrzuceniu pieniędzy otwierają się i można odebrać typową holenderską przegryzkę. Polecamy frikandel (rodzaj kiełbaski) i krokiety. Od 1,5 euro za przysmak.
Najtańszą opcją są kempingi. Za miejsce namiotowe dla 2 osób zapłacimy już od 10 euro za dobę. Giethoorn: www.hoevemontigny.nl, Anna Paulowna: www.iepenhoeve.nl.
Warto poszukać po drodze B&B lub prywatnych kwater. Ceny zaczynają się od 40 euro za dwójkę.
Holandia jest krajem świetnie przystosowanym dla osób niepełnosprawnych. Nie ma większych problemów z podjazdami. Na każdym dworcu kolejowym są asystenci, którzy udzielą pomocy. Wózkowicze mogą poruszać się po bardzo dobrze przygotowanych i płaskich ścieżkach rowerowych.
Bez problemu można pić wodę z kranu, dlatego zamiast kupować butelki wody, lepiej mieć jedną i uzupełniać ją podczas przystanków. Spodoba się to mieszkańcom, którzy słyną ze swojej proekologiczności.
www.holland.com
holland.cyclingaroundtheworld.nl
www.zaanseschans.nl