Reklama

W tym artykule:

  1. Kąpiel w wodzie z gorącego strumienia
  2. Gejzery i fumarole
  3. Droga 35
  4. Lodowce, jezioro i wodospad
  5. Kolorowe góry i kaniony
Reklama

Widok przeczy wszystkiemu, co znam. Przecieram zaparowaną szybę i oczy, może wciąż się nie dobudziłam, a może nie wysyłam na jednym z wielu piętrowych łóżek? Wczoraj mi to nie przeszkadzało. Ba! Byłam zachwycona i dziękowałam niebiosom – choć miejsce raczej wyglądało na piekło – że po przeprawie przez błota po kolana i huraganowym wietrze, podrywającym wysoko drobiny żwiru, znalazło się dla mnie miejsce pod dachem.

Kąpiel w wodzie z gorącego strumienia

Po pioruńsko zimnej nocy na trawie prokropkowanej żółtymi mleczami osiadła pierzynka szronu. Kiedy podnosi się słońce, wszystko zaczyna parować, tworząc dziwną mgiełkę. Wtedy otwierają się drzwi drugiej, nowszej chaty. Staje w nich kilka postaci w niepasujących do warunków kostiumach kąpielowych. Chichoczą, przepychają się i na trzy cztery ruszają do przodu.

Skaczą boso po lodowatych grudkach jak po parzących węgielkach i chlup! – jedno za drugim zanurzają się w parującym baseniku. Został zbudowany na gorącym strumieniu tuż pod naszymi oknami. Wystarczy więc nie dać się pokonać pierwszemu podmuchowi chłodu, przejść kilka kroków drewnianym trapem i…

– Tylko nie wchodź za blisko tej rury! – krzyczy za mną ranger dyżurujący w schronisku. Do basenu odgrodzonego od strumienia ciosanymi kamieniami prowadzą dwie rury. – Eee, obok tej drugiej lepiej też nie – precyzuje, widząc moje pierwsze niepewne spojrzenie.

Tą z prawej płynie woda lodowata, z lewej – z rzeczki – prawie wrząca. Czerwony termometr na tabliczce ostrzegawczej przy mostku jest okraszony podpisem „80–100°C”. Celuję więc gdzieś pośrodku. Ciepło, cieplej, auć, gorąco! Idę w drugą stronę, a kiedy znajduję najlepszą dla siebie temperaturę, opieram się jak inni o brzeg i ani zamierzam ruszać. Z błogością na twarzach zgadujemy, kto w jakiej temperaturze przebywa. Woda w tym niewielkim kąpielisku ma od 19 do 39 stopni.

Krater Stútur w obszarze Landmanna – laugar. To jedno z najlepszych miejsc na jednodniowe wędrówki na Islandii. fot: Tommy Au Photo

Gejzery i fumarole

Jeszcze lepsze wrażenia czekają dookoła. Zielono-rdzawe połacie trawy i skały przecina sieć drewnianych trapów. I choć widoki kuszą, lepiej z nich nie schodzić. Powietrze się gotuje, bucha parą, syczy, zatyka nozdrza siarką. Kiedy wyciągnęłam rękę w kierunku jednego z gejzerów, prawie ją poparzyłam.

Położony we wnętrzu Islandii obszar geotermalny Hveravellir wiele osób uważa za najlepszy na całej wyspie. W okolicy jest dużo krzemionki, która namalowała go niezwykłymi kolorami. Głazy są żółte i szmaragdowe, a woda w źródłach bywa czerwona. Z białej skały łuskowatej jak smocza skóra pluje bąblami przeraźliwie błękitne oczko wodne. Bulgoce, jakby na dnie znajdował się syfon z gazem. Z kolejnego, szaro-niebieskiego, tryska fontanna błota.

„Szu, szu, szu” – słychać coraz głośniej, jakby startował samolot. Öskurhólshver to jeden z najsłynniejszych tutejszych fumaroli. Siarkowy dym z białego stożka leci grubym strumieniem równolegle do ziemi. W kierunku pola lawy i kilku owiec, które jako jedyne żywe stworzenia dostojnie maszerują poza trapami, nic sobie z tego nie robiąc. W 1752 roku podróżnicy Eggert Òlafsson i Bjarni Pálsson, którzy jako pierwsi opisali źródła, zanotowali, że słyszeli go z odległości prawie pół kilometra!

Na pewno jednak nie byli pierwszymi Islandczykami, którzy je poznali. Od czasów wikingów wiodła tędy trasa z północy na południe wyspy. Mężczyźni wędrowali nią na althingi, czyli zgromadzenia, na których decydowano o wszystkich ważnych sprawach. Jakim cudem pokonywali te niedostępne pola lawy między dwoma lodowcami, nie mam pojęcia. Może właśnie dzięki gorącym źródłom, które pozwalały odpocząć? Hveravellir do dziś jest swoistym centrum w drodze przez interior, cywilizacją z barem, kawiarnią oraz noclegami.

Atrakcje turystyczne Islandii. Które miejsca warto zobaczyć?

Przedstawiamy największe atrakcje turystyczne Islandii, których nie można pominąć odwiedzając ten piękny kraj. Na naszej liście między innymi spektakularne wulkany czy zapierające dech w ...
atrakcje turystyczne Islandii
Atrakcje turystyczne Islandii. Fot. Jordan Siemens/Getty Images

Droga 35

Interior zajmuje dwie trzecie powierzchni Islandii i teoretycznie jest jej sercem. Ale co to za serce – bezludna, nieprzyjazna wyżyna wygląda jak scenografia filmu fantastycznego o początkach życia. Kolorowe góry, lodowce, baseny geotermalne, gejzery, fumarole, rzeki rozlewające się dziesiątkami odnóg.

Za czasów pierwszych osadników było tu cieplej i bardziej zielono, wytyczyli więc sieć dróg. Zaczęły one podupadać w XIII w., kiedy klimat się ochłodził. Pięć wieków później jeździł nimi mało kto, a gdy zbudowano słynną Ring Road dookoła wyspy – jak na tutejsze warunki prawdziwą autostradę – skróty przez jej wnętrze przestały być przydatne. Tułaczkę po wybojach znoszą jedynie turyści ciekawi „Islandii poza szlakiem”, gotowi na niewygody i koszty.

Na rozpoczęcie przygody z interiorem wybieram najłatwiejszą z możliwych tras: drogę F35 (od niedawna nazywaną po prostu 35, litera F odnosi się do jej górskiego charakteru; pochodzi od słowa fjall – „góra”). Czyli jedyną, na której są mosty i którą można przejechać zwykłym samochodem. Latem – co dość niezwykłe – kursują tędy nawet autobusy z Reykjaviku do Akureyri. Chcę ją po części przejechać stopem, a po części przejść.

Z Blönduós, miasteczka nad zatoką ze stadami fok, ruszam za drogowskazem ze skomplikowanym układem dróg kończących się w pustce. Nie widziałam takiego znaku nigdy i nigdzie wcześniej. Główna nić, prowadząca między lodowcami Langjökull i Hofsjökull, jest jedną z najwyżej położonych dróg w kraju. Za gorącymi źródłami Hveravellir piechurzy mogą z niej odbić na zachód, na oryginalną dróżkę z czasów pierwszych wikingów. By po dwóch dniach marszu przez pola lawy i u podnóży lodowca dotrzeć nad jezioro Hvitárvatn.

Lodowce, jezioro i wodospad

Z kolejnych wzgórz widać doskonale, jak maleńki jest człowiek stający oko w oko z tymi przestrzeniami. Ciemnozielone doliny przecinają dziesiątki strumieni, a biało-szare chmurzyska zlewają się z biało-szarymi górami i lodowcem na horyzoncie – potęgując wrażenie wyobcowania. Ścieżki rozwidlają się jak krwioobieg, w coraz węższe i krótsze, kluczą w labiryncie niedużych ostrych kamieni. A przed wieczorem wyprowadzają na polanę z ładną dużą chatą nad rzeką.

Kiedy następnego ranka dwóch Francuzów, z którymi tu dotarłam, odpala GPS-a i gna na przełaj przez pola lawy do drogi F35 złapać stopa, by zdążyć na wieczorny mecz Francji z Niemcami, zostaję w pustce sama. Do kolejnej chaty jest kilka godzin marszu po przyjemnie mięciutkim mchu.

Mam tu jeden z najbardziej spektakularnych widoków na całej Islandii. Na zjeżdżający spomiędzy dwóch gór jęzor lodowca i spływające z niego Hvitárvatn – dosłownie „białe jezioro”. Z tej perspektywy rzeczywiście trudno odróżnić, gdzie kończy się lód, a gdzie zaczyna woda. Z drugiego końca zbiornika wypływa rzeka Hvitá. 40 km dalej woda spada już z wielkim hukiem kilkoma uskokami – tworząc słynny wodospad Gullfoss.

Kolorowe góry i kaniony

„Prawdopodobnie wtorek” – zapisuję w kajeciku. To dopiero kilka dni w pustce, a już straciłem poczucie czasu. Poczucie przestrzeni zachowuję tylko dzięki mapom i dobrym radom miejscowych. – Do F35 masz jakieś dwie godziny marszu, to popularny szlak, więc na pewno ktoś cię podrzuci – ogorzały brodaty ranger w wełnianym swetrze, który dyżuruje latem w chacie przy jeziorze, wygląda jakby się tu przeniósł prosto z czasów wikingów. – Ale nie jedź nią do końca, tylko wróć na północ, do Kerlingarfjöllu.

Ten wulkaniczny masyw, zeksplorowany dopiero w latach 40. ubiegłego wieku, wielu porównuje do mitycznej krainy Shangri-La. Kolorowe góry przecinają wąskie głębokie kaniony, w które nie dociera słońce. Próbowano tu nawet stworzyć letni ośrodek narciarski, ale temperatura okazała się zbyt łaskawa. Został po nim duży kompleks noclegowy z pokojami, domkami i dormitorium na strychu nad restauracją.

Gwar z jadalni zagłusza wiatr tworzący dziwną muzykę. Przez przeszklony w całości szczyt sali widać zielone zbocze, które wyżej pokrywają coraz większe płaty śniegu prowadzące gdzieś hen, ku niebu. Nogi same mnie niosą w górę, po zmrożonych śladach poprzedników, kiedy nagle czuję znajomy smrodek i ze śniegu zaczyna dymić. Jeśli do tej pory myślałam, że jestem na Księżycu, to dokąd trafiłam teraz?

Góry i zbocza wyglądające spod śniegu są wściekłe żółte, pomarańczowe, różowe i rdzawe. W dodatku wystarczy na nie spojrzeć pod innym kątem, by zmieniły ubarwienie jak kameleon. Z szarych źródełek parują kłęby dymu, małe gejzery plują niebieskim błotkiem, w rzeczce gotuje się dziwny płyn o gęstości gliny. Kolory zboczy intensywnieją, czasem zapadam się w ciepłej mazi po kostki, spokojna woda nagle robi głośne „plum” – i strzela w górę.

Reklama

Do tego wszystko ciągle trzeszczy, bo obrywają się kawałki wiszących jęzorów zmrożonego śniegu. Trasa wokół masywu naprawdę daje w kość, ale nie żałuję. Kiedy kilka dni później docieram w słynne tęczowe góry Landmannalaugar, patrząc na tłumy w obozowisku i na szlakach, myślę, że naprawdę byłam w Shangri-La.

Reklama
Reklama
Reklama