Reklama

Pierwsze wrażenie

Już w taksówce do oczu napłynęły mi łzy szczęścia. Jechałam z portu lotniczego Noi Bai do centrum Hanoi. Za oknem nic szczególnego się nie przewijało. Zaśmiecone chodniki, roześmiane dzieci maszerujące poboczem, kilka wychudzonych krów, wysłużone samochody i niebo! Niebo w jakiś niewytłumaczalny sposób inne od tego, które widziałam po raz ostatni na warszawskim Okęciu. Rzeczywistość pokryta grubą warstwą kurzu jak prastara fotografia, znaleziona przypadkiem gdzieś na strychu opuszczonego domu. Wietnam, w którym zakochałam się od razu.

Reklama

Skuterowy zawrót głowy

Hanoi, czyli stolica i drugie co do wielkości miasto w Wietnamie. Nie wiedziałam czego się po nim spodziewać. Nie przepadam za wielkimi i zatłoczonymi skupiskami, a w Hanoi żyje, bagatela, ponad 6 milionów mieszkańców. Odniosłam wrażenie, że jest tam tyle samo skuterów. Starszych, nowszych, prosto z salonu, reperowanych po sto razy. Dwa tygodnie później, w Ho Chi Minh, przekonałam się, że to wcale nie było dużo…

Przy okazji, warto wspomnieć że Wietnamczycy są mistrzami kierownicy, a ich kreatywność nie zna granic. Jeśli trzeba, przewiozą lodówkę na drugi koniec miasta, przywiązaną do skuterowego siedzenia węzłem o najbardziej zawiłych splotach. Zaryzykuję stwierdzenie, że z takimi umiejętnościami trzeba się urodzić i stanowczo odradzam powtarzanie podobnych wyczynów na europejskich drogach.

Hanoi nie można odmówić uroku. Miasto tętni życiem czy w dzień, czy w nocy, niezależnie od pogody. Pomimo tego, że jest duże i hałaśliwe, czaruje przybyszów klimatycznymi zaułkami, gdzie za kilka złotówek można zjeść najsmaczniejszą na świecie zupę pho. Podróżując po Wietnamie niejednokrotnie zastanawiałam się nad fenomenem tamtejszej kuchni. Niby nieskomplikowana, szybka, ale trudna do odtworzenia w “sztucznych” warunkach. Obcowanie z nią nawet w chmurze gorącego pyłu, przyprawia o dreszcze i ma charakter mistyczny. Cały sekret tkwi podobno w odpowiednim połączeniu składników: pachnących ziół, idealnie przyrządzonego bulionu, mięsa i świeżych kiełków. A ja myślę, że tu chodzi o ducha ulicy, niskie, plastikowe krzesełka porozstawiane na chodniku, metalowe gary i prostolinijny, acz nieśmiało skrywany uśmiech kucharza.

Betonowe kolosy i wapienne skały

Słynna Zatoka Ha Long z jeszcze słynniejszymi wapiennymi wysepkami, znajduje się ok. 160km na południowy wschód od stolicy. Na pokonanie tej trasy lokalnym autobusem trzeba przeznaczyć około 4 godzin. Drogi często zakręcają, przystanków i postojów sporo, podobnie jak dosiadających się pasażerów. Za to atmosfera w środku i krajobrazy za szybą - niezapomniane! Sama zatoka to miejsce owiane legendą i niestety z roku na rok coraz bardziej wyeksploatowane przez turystykę masową.

Miasto Ha Long, przy którym jest położona, przypomina wielki, niekończący się plac budowy, z wciśniętymi gdzieniegdzie kawiarniami i restauracyjkami. W idylliczny krajobraz wbijają się z całą swą topornością most wantowy Bai Chay, gigantyczny wyciąg kolejki liniowej, jeszcze przez najbliższe 2 lata w trakcie konstrukcji oraz olbrzymi Roller Coaster - też w budowie.

Jednym z ważniejszych punktów w rejonie jest galeria handlowa, w której piętrzą się europejskie i amerykańskie marki. Wszechobecny beton, chaotycznie migające neony i banery reklamowe porozwieszane gdzie bądź, mogą przytłoczyć i zniechęcić do dalszej eksploracji terenu, która tak naprawdę powinna zacząć się dopiero na wodzie, z dala od brzegu. Agencji organizujących kilkugodzinne rejsy w głąb zatoki tam nie brakuje - ceny zaczynają się od $35 i skaczą nawet do $80, w zależności od opcji dodatkowych objętych w pakiecie. Planując dłuższy pobyt w zatoce warto rozważyć nocleg na łodzi. Jest to inwestycja, która na pewno zwróci się w niepowtarzalnych widokach, a przede wszystkim w aurze sprzyjającej kontemplacji tego cudu natury.

Turystycznie, ale przyjemnie

W środkowym Wietnamie odwiedziłam 3 miasta: Hue, Da Nang i Hoi An, ale najchętniej wracam wspomnieniami do tego ostatniego. Hoi An liczy nie więcej niż 70 tys. mieszkańców i ma interesującą historię, sięgającą aż do I tysiąclecia p.n.e. Przed czasami kolonialnymi był to newralgiczny port na szlaku jedwabnym w Azji Południowo-Wschodniej. Dziś, pałeczkę lidera gospodarczego w tej części kraju dzierży Da Nang. Duże, szybko rozwijające się miasto z własnym lotniskiem, które obsługuje loty np. do Ho Chi Minh (dawniej Sajgon) za ok. 100 zł.

Zwiedzając Starożytne Miasto w Hoi An można przenieść się do innej epoki, przede wszystkim za sprawą plątaniny wąskich uliczek oraz dobrze zachowanej architektury chińskiej i japońskiej. Nocą miejsce robi jeszcze większe wrażenie, szczególnie z perspektywy gondoli. Strach pomyśleć jak Hoi An wyglądałoby dzisiaj, gdyby nie Kazimierz Kwiatkowski - polski architekt i konserwator zabytków, który w latach 90. ubiegłego wieku ostro sprzeciwił się planom zastąpienia starych budynków w centrum blokami mieszkalnymi.

Niecałe 30 km od Hoi An leży My Son - kompleks świątyń hinduistycznych, a w zasadzie tylko to, co po nim zostało po wojnie Wietnamskiej. Miejsce godne uwagi, szczególnie osób, które podróżując nie stronią od głębszej refleksji. Jeszcze kilka dni po wizycie w My Son nie mogłam pozbyć się uczucia smutku i rozczarowania. Z jednej strony człowiek projektuje i z pieczołowitością wznosi wielkie budowle, z drugiej, w kilka godzin je niszczy.

Ho Chi Minh - niezły sajgon

W Wietnamie wyróżnia się kilka stref klimatycznych, o czym przekonałam się na własnej skórze, przemieszczając się z góry do dołu. Kwiecień w stolicy to polskie lato z przyjemnie chłodnymi wieczorami, w dawnym Sajgonie to ukrop i wilgotność, chwilami nie do wytrzymania. Nie jestem pewna, czy przechadzkę po ulicach Ho Chi Minh można nazwać spacerem. Zbyt dużo się dzieje. Po zmroku miasto zamienia się w jeszcze większy moloch, napędzany wszędobylskimi skuterami, samochodami, rowerami, rikszami, handlem “obwoźnym” i uciechami bardziej lub mniej legalnymi. Ho Chi Minh to jeden z ważniejszych węzłów komunikacyjnych w Wietnamie, a dla turystów idealna baza wypadowa do Delty Mekongu czy tuneli Cu Chi.

Dla mnie to też lekcja języka angielskiego w parku. Localsi zbierają się w różnych punktach w mieście i namawiają turystów do konwersacji po angielsku. Nie sposób im odmówić, tym bardziej że dla każdego “nauczyciela” przewidziana jest nagroda, np. papierowy wachlarz lub azjatycka wersja “Zośki”. O polityce raczej się tu nie dyskutuje, przynajmniej na forum. Jeden z moich uczniów po cichu jednak przyznał, że zazdrości mi wolności i tego, że mogę wyjechać ze swojej ojczyzny ot tak, kiedy chce.

Rada dla osób wybierających się do Ho Chi Minh - nie wierzcie we wszystkie mrożące krew w żyłach opowieści o agresywnych kieszonkowcach, mordercach, nożownikach i o gwałcicielach czyhających na każdym rogu. Tak jak we wszystkich zatłoczonych miejscach na świecie trzeba tu bardziej uważać na swoje rzeczy i lepiej nie zapuszczać się samemu w ciemne, ślepe uliczki. A Wietnamczycy są bardzo przyjaźni. Powołując się na słowa mojego przewodnika po Cu Chi: “zrobią dla swoich gości prawie wszystko, pod warunkiem, że dostaną jasny komunikat: co, jak i gdzie”.

Wietnamski patchwork

Wietnam w 2 tygodnie to ogromny patchwork z rozmaitych sytuacji, kurzu, dźwięków, emocji, zapachów, myśli i krajobrazów. Znajomi, którzy już tam byli, z wielkim zaangażowaniem radzili przed wyjazdem co koniecznie muszę zapakować, czego nie brać w ogóle, jak się zachowywać, co zobaczyć, co ominąć. “Będzie gorąco, duszno i wilgotno”- faktycznie było. “W autokarach zmarzniesz od klimy” - też się sprawdziło.

Jednak, po raz kolejny przekonałam się, że najwięcej radości daje odkrywanie po swojemu. Z pustką kartką i sercem otwartym na oścież. Obiecałam sobie, że do Wietnamu wrócę na pewno, żeby pomieszkać na wsi, zjechać motocyklem z turystycznego szlaku, poznać jeszcze więcej uśmiechniętych ludzi i wypić hektolitry pysznej kawy ze słodzonym mlekiem. A w Azji jest inaczej. Inaczej, ale nie obco...

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama